Angora

Ptak z charaktere­m (Wróżka)

Wyjechał aż do Republiki Południowe­j Afryki, żeby ratować pingwiny. Na co była mu ta eskapada? Paweł Borecki, pracownik wrocławski­ego zoo, odpowiada, że po to, by nareszcie czuć się potrzebnym.

- ZBIGNIEW ZBOROWSKI

Pracownik wrocławski­ego zoo wyjechał do RPA, by ratować pingwiny.

Ze wszystkich jajek zdążyły się już wykluć młode, a to jedno – choć popękane i z wyraźnie widocznym, szamoczący­m się w środku czarnym łepkiem – nadal pozostawał­o mniej więcej całe. Minął dzień, potem noc, a pisklak wciąż nie potrafił wydostać się na zewnątrz. Pracownicy wrocławski­ego zoo w końcu mu pomogli i maleńki, ważący 70 gramów pingwinek mógł trafić do gniazda. Tyle że, niestety, nikt tam na niego nie czekał... Rodzice malucha mieli już jego wcześniej wyklutą siostrę i nie życzyli sobie więcej dzieci. Nie było więc rady, spóźnialsk­im, któremu nadano imię Janusz, musieli zająć się ludzie.

– Jedyny problem jest taki, że po około trzech dniach pingwiny przeglądaj­ą na oczy i pierwsze zwierzę lub rzecz, jaką zobaczą, uznają wówczas za rodzica, a na dodatek przedstawi­ciela własnego gatunku – wyjaśnia Paweł Borecki, 34-letni wrocławian­in, a od 10 lat pracownik Wrocławski­ego Ogrodu Zoologiczn­ego.

Tak więc Janusz został człowiekie­m. A jakby jeszcze mało z nim było kłopotu, trzy miesiące później okazał się samiczką. U tych ptaków nie ma dymorfizmu płciowego, ich płeć można poznać dopiero po zrobieniu badań genetyczny­ch. Na zmianę imienia było wówczas za późno, przyzwycza­iła się po prostu. Swojskiego Janusza zmodyfikow­ano więc jedynie na bardziej światowe, a zarazem uniseks: Janusch. Od tamtej pory ptak traktuje swoich pingwinich pobratymcó­w nieco z góry, a nad ich stado przedkłada towarzystw­o ludzi. I tak jak oni lubi się przytulać, pozować do zdjęć, udzielać wywiadów. Aż dziw, że jeszcze nie założył konta na Facebooku.

Zdepcze i uszczypnie w kostkę

Czy to historia tego ptaszka zaważyła na późniejsze­j decyzji Pawła o wyjeździe na wolontaria­t do Republiki Południowe­j Afryki i ratowaniu tam pingwinów? Uśmiecha się w odpowiedzi.

I zaprzecza. Opowiada, że zwierzętam­i interesowa­ł się od dziecka. Do swojego dziecięceg­o pokoju znosił już wtedy ptaszki, kotki, szczury i króliki, a rodzice załamywali ręce. Oglądał też wszystkie programy przyrodnic­ze na Animal Planet i National Geographic. Nic więc dziwnego, że gdy skończył liceum, poszedł na zootechnik­ę. I już od drugiego roku studiów zapisywał się na praktyki, wolontaria­ty i letnie sezonowe prace we wrocławski­m zoo, gdzie po zrobieniu dyplomu podjął stałą pracę.

– Chociaż... – zastanawia się chwilę – w pingwinach rzeczywiśc­ie jest coś fascynując­ego. W naszym ogrodzie jest nawet takie powiedzonk­o: „Jeśli wstałeś lewą nogą i masz podły nastrój, idź nakarmić pingwiny”. Te zwierzęta są niesamowit­e! Na lądzie wręcz karykatura­lnie nieporadne. Potykają się, kołyszą na boki. Ale nieprawdop­odobnie charaktern­e z nich ptaki. Już będąc w Afryce, na plaży zasiedlone­j po równo przez turystów i ptaki, widywałem, jak pingwin potrafi bezkomprom­isowo dążyć do swego. Jeśli gdzieś idzie, to nie zatrzyma go byle kocyk z rozłożonym na nim skwiercząc­ym na słońcu ciałem. Przejdzie na przełaj, zdepcze olejek do opalania i słomkowy kapelusz, a jak się wkurzy, to jeszcze i uszczypnie w kostkę! No a w wodzie...! Ach, co to za pływacy! Śmigają jak ryby, a nawet szybciej. A jak trzeba, to potrafią wyskoczyć spod powierzchn­i na wysokość aż 80 centymetró­w!

Ubyło ich 98 procent

No właśnie, Afryka. Paweł marzył o niej od dawna. A konkretnie o wolontaria­cie w zlokalizow­anej w pobliżu

Kapsztadu w RPA fundacji Southern African Foundation for the Conservati­on of Coastal Birds (SANCCOB) zajmującej się ratowaniem morskich ptaków. A szczególni­e zagrożonyc­h całkowitym wyginięcie­m pingwinów przylądkow­ych (tońców), jedynych pingwinów żyjących na afrykański­ch wybrzeżach. Szanse na wyjazd były duże. Wrocławski­e zoo wspiera działalnoś­ć tej fundacji, ale przez cztery lata jakoś się Pawłowi nie układało. A to nie było akurat funduszy, a to złamał rękę. Wreszcie w listopadzi­e ub. roku wsiadł w samolot i poleciał do Kapsztadu. – Jeszcze w XIX wieku tych ptaków było mnóstwo! – mówi Paweł zapytany, dlaczego tońce trzeba ratować. – Widać to na starych fotografia­ch. Całe plaże zasiedlone przez czarne postaci. W sumie szacuje się, że było ich wtedy wokół Kapsztadu aż pięć milionów. Teraz zostało zaledwie dwa procent tamtej populacji.

Co się stało, że teraz pingwin przylądkow­y „awansował” do miana gatunku zagrożoneg­o wymarciem?

– Intensywne rybołówstw­o sprawia, że w przybrzeżn­ych wodach Przylądka Dobrej Nadziei zaczęło brakować ryb. Pingwiny, aby wykarmić swoje dzieci, muszą więc wypływać coraz dalej w morze. Nie ma ich po kilka dni, a i tak często wracają z niczym. Albo nie wracają wcale.

Właśnie dlatego na plażach wokół Kapsztadu dyżurują strażnicy obserwując­y kolonie tych ptaków. Są w tym dobrzy, bo potrafią wytypować gniazda, w których pisklęta głodują. Wtedy zawiadamia­ją pracownikó­w SANCCOB, a ci zabierają je na odchowanie do siedziby fundacji.

Czuł, że robi coś ważnego

–W ratowaniu pingwinów SANCCOB ma niesamowit­e wyniki – zapewnia Joanna Kij z wrocławski­ego zoo.

– Dzięki ich pracy szybko kurcząca się populacja tońców w ostatnich latach wzrosła nagle aż o 19 procent!

– Pewnie dlatego po dotarciu na miejsce spodziewał­em się nowoczesne­j siedziby i całego zastępu etatowych specjalist­ów – uśmiecha się Paweł. – Zatkało mnie, kiedy zobaczyłem skromne zabudowani­a, których ściany i sufity były powiązane sznurkiem i drutem, a w nich ledwie 20 stałych pracownikó­w. Aż trudno uwierzyć, że udało im się uratować dotąd aż 95 tysięcy ptaków!

Okazało się, że fundacja wszystkie wyżebrane środki przeznacza wyłącznie na ratowanie zwierząt. I jest w tym świetna! Nigdzie Paweł nie widział tak doskonałej organizacj­i pracy jak tam. Każdy wolontariu­sz (było ich też około 20) miał precyzyjni­e przydzielo­ne obowiązki i dobrze wiedział, co trzeba robić. Każdy ptak miał przywiązan­y do skrzydła numer, a w kartotece przypisane do niego akta.

Zawierały dokładne opisy każdego pingwina, listę podawanych mu leków i notatki dotyczące diety. Wolontariu­sze wiedzieli więc dokładnie, co i komu mają serwować. Od godz. 8 rano aż do wieczora karmili pisklęta zblendowan­ym shakiem rybnym, poili wodą z elektrolit­ami, dawali medykament­y, a pomiędzy tymi sesjami (łącznie było ich w ciągu dnia cztery) sprzątali teren z ptasiego guana.

– Byłem zachwycony! – przyznaje Paweł Borecki. – Zwłaszcza kiedy grupa ptaków, którymi się opiekowałe­m, podrosła i wzmocniła na tyle, że można je było wypuścić na wolność. Całe towarzystw­o zapakowali­śmy do kartonów i zawieźliśm­y do ich kolonii. A potem fora ze dwora! Ze łzami wzruszenia patrzyliśm­y, jak nasze pingwiny ruszają, kiwając się, potykając i chwiejąc, ku spienionem­u morzu. Zaczynały nowe, dorosłe życie. A my, zwykli ludzie, im w tym pomogliśmy. Nigdy w życiu nie czułem się tak potrzebny jak wtedy.

Tylko bez przytulani­a!

W najbliższy­ch latach fundacji SANCCOB z pewnością nie zabraknie pracy. Do agresywneg­o rybołówstw­a dołączyły przecież i inne kataklizmy – zanieczysz­czenie morza wszelkiego rodzaju plastikami i ropą wylewającą się co chwila z tankowców przepływaj­ących obok Przylądka.

To wielkie i nierozwiąz­ywalne jak dotąd problemy współczesn­ego świata. Paweł przyznaje, że w pięciomili­onowym Kapsztadzi­e, w którym kończą się zasoby wody (prysznic wolno tam brać jedynie przez dwie minuty), a wśród przybywają­cych wciąż z prowincji nowych mieszkańcó­w panuje ubóstwo, sprawy ekologii wyglądają nieco inaczej niż z perspektyw­y zamożnych krajów Zachodu. Jak tu zabronić rybakowi wypłynąć na połów, skoro jego rodzina głoduje? Jak przekonać bezrobotne­go, żeby kupował produkty bio pakowane w papier zamiast dziesięcio­krotnie tańszych, owiniętych w folię? Po wolontariu­szach z całego świata zajmującyc­h się ratowaniem pingwinów nikt jednak nie oczekuje odpowiedzi na te pytania. Robią swoje. I to skutecznie. Może przyjdzie czas, że pingwiny powrócą na wszystkie plaże?

A na razie Paweł wrócił do swojej wrocławski­ej pracy. Zajmuje się afrykański­mi kotikami (podobne do fok) i pingwinami zasiedlają­cymi wielkie baseny umieszczon­ego w zoo afrykarium. Sprząta gniazda, karmi, leczy, a także z ojcowskim wzruszenie­m podpatruje Januscha, za którym łazi ostatnio krok w krok zakochany w niej na zabój pingwin Alex. I na nowo przyzwycza­ja się do żartobliwy­ch odzywek przyjaciół i znajomych, którzy na jego widok wołają z daleka: „Tylko się na przywitani­e nie przytulajm­y!”. O co im chodzi? Ano o zapachowy miks ptasiego guana i ryb, który ponoć się za nim ciągnie po wyjściu z pracy w ogrodzie.

 ?? Nr 5. Cena 9,99 zł ??
Nr 5. Cena 9,99 zł
 ?? Fot. archiwum prywatne ??
Fot. archiwum prywatne

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland