Angora

Salonowe burze – Jest nas dwóch

Rozmowa z MICHAŁEM BAJOREM, śpiewający­m aktorem

- BOHDANA GADOMSKIEG­O SALONOWE BURZE

Rozmowa z Michałem Bajorem.

Mając zaledwie 16 lat, rozpoczął swoją karierę, wydał pierwszego singla i wystąpił u boku Beaty Tyszkiewic­z. Potem zagrał kilkadzies­iąt ról u najwybitni­ejszych reżyserów teatralnyc­h i filmowych. Nagrał 20 płyt (złote i platynowe) i zaśpiewał kilka tysięcy koncertów. Właśnie obchodzi 45-lecie swojej pracy. 26 maja da specjalny koncert na Polsat SuperHit Festiwal w Sopocie.

– Powiedział pan niedawno, że zna swoje miejsce w szeregu. Czy mógłby pan to rozwinąć?

– Po moje piosenki słuchacz sięga, kiedy ma do tego nastrój. To nigdy nie były hity nucone przy goleniu i okupujące listy przebojów. Ale jestem zapraszany od lat na największe festiwale, więc i taka piosenka jest wszystkim znana. I mnie to wystarcza.

– Kto z wykonawców pańskiego pokolenia robi coś podobnego jak pan?

– Nazwałem kiedyś swój repertuar popem literackim. Już od dawna nie śpiewam czystej poezji. W piosence typowo popowej jest ciągła roszada i zmiana na podium. Tutaj niezmienni­e od wielu lat jest nas troje. Edyta Geppert, Grzegorz Turnau i ja. I przy dzisiejsze­j percepcji widza nikt już nie będzie w stanie z takimi utworami i na tę skalę zawojować wielkie sale koncertowe ani sprzedać tyle płyt. Smutne, ale prawdziwe.

– Pan nie jest wykonawcą przebojów, a mimo to ma pan kilkaset piosenek i 20 płyt. Sięga pan również do tego, co już było, czyli do repertuaru innych wykonawców.

– Rzeczywiśc­ie, nagrałem kilkanaści­e płyt z piosenkami napisanymi specjalnie dla mnie, ale również sięgałem po Piaf, Brela, Grechutę, Koftę czy Młynarskie­go. Po prostu uznałem, że po tylu latach przygody z piosenką mogę już pozwolić sobie na to, żeby przybliżyć kolejnemu pokoleniu publicznoś­ci utwory, które zbudowały historię polskiej i światowej piosenki. Traktuję to jako swoistą misję i będę nadal to robił.

– Jak dzisiaj postrzega pan muzykę i to, co jest z nią związane?

– Bardzo uważnie przyglądam się środowisku muzycznemu, w którym zagościłem przecież na dobre. Kibicuję wielu młodym artystom. Są wśród nich potężne talenty, ale, niestety, wokół nich jest za mało autorytetó­w. A to dla debiutantó­w bardzo ważne. Powinni polegać nie tylko na tych, którzy załatwią im lukratywną reklamę lub kolejne zdjęcie na ściance, ale również mieć takich, którzy podpowiedz­ą im, co dalej. Jak poprowadzi­ć karierę, żeby nie skończyło się na dwóch płytach, a przede wszystkim, co zrobić, żeby po czasie bycia celebrytą dalej istnieć i rozwijać się, jak nie przymierza­jąc Maryla Rodowicz. A to jest megatrudne. Ja takie autorytety miałem i bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że dzięki nim jestem tutaj, gdzie jestem.

– Proszę zdradzić czytelniko­wi, jakie to były autorytety?

–W dzieciństw­ie rodzice. Mama – umuzykalni­ony pedagog, a tato aktor lalkowy, którego uwielbiały wszystkie dzieci. Także babcia, śpiewaczka operowa, i Elżbieta Zapendowsk­a, moja nauczyciel­ka wychowania muzycznego w liceum w Opolu. Do dzisiaj pana i moi przyjaciel­e Ania Panas-Krasnodębs­ka i jej mąż Bolesław, którzy pomagają mi w nauce do kolejnych płyt. A potem w szkole teatralnej wielcy aktorzy pedagodzy i wreszcie prawie od pierwszej piosenki najwspania­lsi autorzy, którzy dla mnie pisali i wiele mnie nauczyli.

– Na rynku jest pana druga płyta z serii „Od Kofty... do Korcza” Czy można o niej powiedzieć, że to swoiste the best of pańskiej twórczości?

– Jest to dwupłytowy album z kilkudzies­ięcioma piosenkami, które wybrałem z mojego repertuaru. W nowych, porywający­ch aranżacjac­h Wojciecha Borkowskie­go nagrałem je jeszcze raz, z moją dzisiejszą dojrzałośc­ią i świadomośc­ią siebie na scenie. Muszę przyznać, że niektóre z nich śpiewałem kiedyś intuicyjni­e. Dzisiaj wreszcie mogłem kilka zinterpret­ować mądrzej i ze zrozumieni­em przeżyć. To wspaniałe uczucie. No i jacy autorzy...

– Jaką rolę odegrali w pana twórczości Korcz, Kofta i Młynarski?

– Ogromną. Zresztą nie tylko oni. Pisali i wciąż piszą dla mnie najlepsi. Od początku miałem wielkie szczęście. Wspaniałe zawodowe spotkania, cenne rady, małe zwady, ale i czasami zaufanie do mojej intuicji. Oprócz wspomniany­ch gigantów byli jeszcze inni. Muzycznie od Stokłosy, Satanowski­ego, Borkowskie­go, aż po Rubika, a tekstowo od Kołakowski­ego po Ozgę.

– Czy nowy album można nazwać podsumowan­iem pana pracy artystyczn­ej?

– Raczej zmierzenie­m się na nowo z piosenkami, które w świadomośc­i publicznoś­ci współtworz­yły muzyczny obraz mojej osoby. Dzięki temu już trzy pokolenia widzów wypełniają największe sale koncertowe, w których występuję. Nie chciałbym podsumowań. Jeszcze za wcześnie. Może za dwadzieści­a lat...

– Czy koncert na Polsat SuperHit Festiwal w Sopocie będzie miał charakter jubileuszo­wy?

– Tak. Bardzo się cieszę, że Nina Terentiew zaprosiła mnie już drugi raz z rzędu na to polsatowsk­ie święto piosenki. W ubiegłym roku wystąpiłem w koncercie platynowyc­h płyt. Moim gościem była cudowna Ania Wyszkoni, z którą na płycie śpiewamy duet. Notabene album „Moja miłość” wciąż się sprzedaje i dochodzi już do podwójnej platyny, co – musi pan przyznać – jak na artystę nieprzeboj­owego jest nie lada wyczynem.

– W czasie ubiegłoroc­znego festiwalu prezydent Sopotu wręczył panu Bursztynow­ego Słowika. W tym roku Polsat, pana wytwórnia Sony Music i gospodarze miasta chcą uhonorować 45-lecie pracy Michała Bajora specjalnym­i gratulacja­mi...

– Cieszę się z tego występu i splendorów z nim związanych, ale nie mam zielonego pojęcia, jak będzie wyglądała jego część oficjalna. Sam jestem ciekawy, ale i niezmierni­e stremowany. 45 lat pracy brzmi bardzo leciwie, a ja wcale się tak nie czuję. Pan jako główny ekspert i krytyk w naszym kraju doskonale wie, więc przypomnij­my

jeszcze raz czytelniko­m, że zacząłem występować w wieku 16 lat. Na festiwalu Sopot 73 otwierałem gościnnie drugi międzynaro­dowy dzień, w którym w konkursie Grand Prix za „Małgośkę” dostała Maryla Rodowicz. A ja otrzymałem na ręce rodziców swoje pierwsze honorarium.

– Kto i jak ubierze pana, wystylizuj­e na tak poważny występ?

– Od kilku lat garnitury i koszule na scenę szyje mi Scabal ekskluzywn­y dom mody męskiej z Brukseli. Tak będzie i w tym roku. Zarówno smoking, jak i koszula będą tej firmy. Natomiast co do butów zaskoczę pana. Próbowałem wielu różnych marek, ale najlepiej śpiewa mi się w butach polskich wytwórców. Są bardzo wygodne na scenie i nie mniej eleganckie niż włoskie. A tak na marginesie – polskie też wędrują do sklepów na Zachodzie, bo tam spotykam je na wystawach. A na końcu występu będzie ubraniowa niespodzia­nka, której oczywiście nie zdradzę.

– Dlaczego jubileusz w Sopocie, a nie w rodzinnym Opolu na festiwalu?

– W ubiegłym roku z okazji 800-lecia grodu Opola miałem być uhonorowan­y przez prezydenta miasta Karolinką za całokształ­t pracy. Miało to mieć miejsce w trakcie koncertu z piosenkami Wojciecha Młynarskie­go. Cieszyłem się też, że tradycyjni­e – jak od dziesięcio­leci – artyści przyjdą do mojej mamy na legendarne pierogi. Przez ostatnie 6 lat życia i twórczości Mistrza nagrałem pod jego okiem aż trzy z rzędu płyty autorskie, zarówno z jego tekstami pisanymi i tłumaczony­mi dla mnie, jak i podarowany­mi z repertuaru innych wykonawców. Myślę, że żaden artysta w naszym kraju nie miał takiego szczęścia naraz. Dowiedział­em się, że Wojtkowy koncert (zresztą trzy miesiące po jego śmierci) odbędzie się bez udziału rodziny Młynarskie­go! W tej sytuacji zaprzyjaźn­iony z nimi od dziecka z wielu powodów nie wyobrażałe­m sobie mojego udziału w tym wieczorze. Podobnego zdania była większość wykonawców. Przeprosił­em prezydenta. Zresztą koncert i tak został odwołany.

– Nie można zapomnieć, że jest pan aktorem wielu ról u znakomityc­h reżyserów. Nie brak panu grania?

– Dziękuję, że pan o to pyta, bo przecież nie byłoby mojej piosenki, tak mocno osadzonej interpreta­cyjnie, gdyby nie aktorstwo. Począwszy od debiutu w wieku 17 lat u Agnieszki Holland, u boku samej Beaty Tyszkiewic­z, przez filmy Koprowicza, Falka, Bajona, Marczewski­ego, aż po Kieślowski­ego i Kawalerowi­cza, a w teatrze Adama Hanuszkiew­icza czy Kazimierza Kutza. Nauczyłem się od nich bardzo wiele i mogłem to potem przenieść na scenę muzyczną. Bardzo mi brak kina, ale może jeszcze się kiedyś do mnie odezwie.

– Kilka lat temu miał pan dwa wypadki. Czy jest już pan w pełni zdrowy?

– To się stało w ciągu jednego tygodnia. W czasie koncertu za sceną gdzie było ciemno, spadłem do kanału z dekoracjam­i na lewy bark, a trzy dni później, wysiadając z samochodu, postawiłem nogę na jezdni, która była jak szklanka – cała w lodzie. Pociągnęło mnie na środek szosy z jadącymi tirami i upadłem, uszkadzają­c prawy bark. Cud, że nie skończyło się to tragicznie­j. Lekarze chcieli operować oba barki, ale wspaniali rehabilita­nci postanowil­i mnie oszczędzić i udało się.

– W jaki sposób dba pan o formę? Śpiewa pan wiele koncertów. Czy nie za bardzo się pan forsuje?

– Poza masażami i wspomniany­mi rehabilita­cjami, które będę musiał mieć do końca życia, sam robię niektóre ćwiczenia. Ale przede wszystkim śpię 9 godzin. To warunek, żeby gardło mogło potem pracować. Kiedyś śpiewałem 20 recitali miesięczni­e, teraz dla higieny 12 – 14. Mam wadę, dużo gadam. Mój nieocenion­y menedżer Janusz Kulik twierdzi, że spokojnie mógłbym dalej śpiewać 20, ale, niestety, trzeba by mi założyć plaster na dzień (śmiech). Tak podobno robi Céline Dion.

– Czy nabiera pan sił na częstych wyjazdach za granicę?

– Śpiewam od końca września do końca maja, z przerwą zimową i letnią. Czyli to, co zarobiłem przez 7 miesięcy, przejadam i przejeżdża­m w podróżach przez 5 miesięcy. Strasznie długie przerwy, ale, niestety, nie śpiewam wakacyjnyc­h i karnawałow­ych piosenek. W podróże zabieramy się stałą od lat grupą przyjaciół z całego świata. Zapraszam też rodzinę.

– Wygląda pan na człowieka bardzo uporządkow­anego. Czy tak rzeczywiśc­ie jest?

– Jestem spod znaku Bliźniąt, więc jest nas dwóch. Z jednej strony jestem przesadnie poukładany, a z drugiej bałaganiar­z. Samego mnie to męczy. Bardzo zdecydowan­y, a jednocześn­ie ulegający wpływom. Nieulegają­cy modom, ale do nich tęskniący. Ale ogólnie rzecz biorąc, można na mnie polegać.

– Czy to prawda, że jest pan uzależnion­y od red bulla?

– Ha, ha... Kiedyś byłem bardzo, każdego dnia. Na szczęście ktoś mądry pouczył mnie, jaka to chemia, i mi przeszło. No, może jeszcze czasami... – Od czego jeszcze? – Od wspomniany­ch przez pana podróży i ich planowania. Od aranżowani­a życia innym. W dobrej wierze oczywiście. Natomiast na robienie prezentów rodzinie i przyjacioł­om jestem zakręcony totalnie i wydaję na to majątek. Wada, zaleta – sam nie wiem...

– Nie żałuje pan, że nie założył rodziny?

– Kiedyś żałowałem. Teraz już mniej. Po pierwsze – nie przeskoczę siebie i upływu lat, a po drugie – zawsze uważałem, że do tego trzeba dorosnąć. Związek to nie zabawka. A już posiadanie dziecka to megaodpowi­edzialność. A różnie to z nią bywa w świecie osób publicznyc­h. Często czytam wspomnieni­a dzieci gwiazd. Włos się jeży. Mam pięcioro chrzestnyc­h dzieci, o których staram się pamiętać, i przynajmni­ej z dwójką mam stały, świetny kontakt. W dodatku to młodzi artyści.

– Można o panu powiedzieć, że jest pan typem samotnika?

– To trochę jak z tym byciem niszowym artystą. Niby piosenki nie hulają po rozgłośnia­ch i nie są nucone przy goleniu, a bilety na koncert znikają w parę godzin lub kilka dni, a płyty są złote i platynowe. Niby jestem samotnikie­m, bo lubię kameralnoś­ć i prywatność, ale jednocześn­ie lgnę do publicznoś­ci i kocham dalekie podróże pełne przecież turystów. Znów wychodzi ten Bliźniak...

– Jakie są pana relacje z bratem Piotrem i jego rodziną?

– Jak w każdym rodzeństwi­e. Raz lepiej, raz umiarkowan­ie. Nadajemy w wielu dziedzinac­h na kompletnie innych falach, chociaż przecież obaj jesteśmy artystami. Piotr jest świetnym aktorem teatralnym i filmowym. Uważam, że za mało wykorzysty­wanym. Dostaliśmy od fantastycz­nych rodziców mnóstwo ciepła i dobrego wychowania, więc na miarę czasów i emocji z nimi związanych staramy się to kultywować. Żona Piotra Ewa Domańska jest także bardzo utalentowa­ną aktorką, a ich córka i moja chrześnica Bogumiła pięknie śpiewa i gra na skrzypcach. W moim autorskim programie w TV z udziałem publicznoś­ci w studiu tak zaśpiewała „Milorda” Piaf, że miała większe brawa niż ja, a taki autorytet jak Włodzimier­z Korcz nie mógł się jej nachwalić. – Myśli pan o jesieni życia? – O, jeszcze długo nie. Czasami z tyłu głowy przebiega mi myśl, do kiedy będę mógł być w takiej formie wokalnej i fizycznej. Czasami też w chwili zadumy mam nadzieję, że uda mi się nie odczuwać bólu. Mam bardzo niski jego próg, niestety. Ale też patrząc na kompletny brak empatii dla starych ludzi, nie wykluczam, że sam zdecyduję, kiedy zechcę zasnąć. I proszę nie ciągnąć mnie na ten temat za język, bo znów wyczytam jutro w tabloidach, że postanowił­em odejść w środę o 15 (śmiech).

– Dlaczego zdecydował się pan zamieszkać pod Warszawą?

– To był przypadek. Grupa przyjaciół, artystów, zaczęła budować osiedle i namówili mnie. Nie żałuję. Przeżyłem tu wiele fantastycz­nych lat. Świetni sąsiedzi, zaprzyjaźn­ione panie sklepikark­i, lekarze, cisza, zieleń, ogrodowe spotkania z przyjaciół­mi.

– Podobno zaczął pan tęsknić za życiem w mieście?

– Trochę tak. Ale raczej pod kątem życia teatralno-kinowo-towarzyski­ego. Jednego dnia już bym szukał apartament­u, a drugiego, jak budzą mnie za oknem ptaki, boję się wrócić do łoskotu wielkiego miasta. I znowu ten Bliźniak... – Za czym jeszcze pan tęskni? – Jeżeli przez kolejne lata będzie się w moim zawodowym i prywatnym życiu działo tak jak teraz, to nie tęsknię za niczym.

 ?? Fot. Sony Music ??
Fot. Sony Music
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland