Szukamy ciągu dalszego – Niczego nie żałuję
Należał do najlepszych pięściarzy. Marian Kasprzyk odpoczywa dziś na emeryturze, ale wciąż jest blisko sportu
Marian Kasprzyk był jednym z najlepszych polskich pięściarzy.
Mówiono o nim „Polski Papp”. Choć nigdy nie zdobył tytułu mistrza Polski, największe sukcesy odnosił na igrzyskach olimpijskich. Wielokrotny reprezentant kraju, zdobywca złotego i brązowego medalu olimpijskiego. Był też brązowym medalistą mistrzostw Europy. W swojej bokserskiej karierze stoczył 270 walk, 232 wygrał, 10 zremisował, a 28 pojedynków przegrał.
W przyszłym roku skończy 80 lat. Mieszka w Bielsku-Białej w wysokim, dużym bloku na II piętrze. – Dostałem ten lokal z zakładu pracy. Zaraz po zdobyciu złotego medalu w 1964 roku w Tokio. Bali się, abym nie uciekł.
Opowiada, że już wcześniej miał obiecane mieszkanie, ale ktoś inny je wziął. – Potem już jednak dostałem. Dobrze się tu czuję, 37 mkw., dwa pokoje z kuchnią. Byliśmy z żoną zadowoleni. Poprzednio mieszkaliśmy u teściowej. Nie mieliśmy dzieci.
Obok wielu trofeów sportowych – pucharów, medali, dyplomów, mnóstwo dewocjonaliów – na ścianach obrazy, święte figurki, zdjęcia z hierarchami kościoła i papieża Jana Pawła II, a w sypialni klęcznik. Od 17 lat jest wdowcem, mieszka sam, choć – jak się śmieje – nie do końca, bo ma dwa koty... na poduszce. – Wiara jest dla mnie ważna. Nawet bardzo. Chciałbym żyć po chrześcijańsku, ale czy mi się udaje, tego nie wiem.
Przyznaje, że nie zawsze tak było. – Dojrzewałem do tego. Wróciłem do Pana Boga przez chorobę. Wcześniej też wierzyłem, do kościoła chodziłem, ale nie tak, jak teraz.
Jak mówi, w środku jest pusty, ale duszę ma za to pełną. Dwadzieścia sześć lat temu wykryto u niego guza przełyku. Ma wyciętą śledzionę i żołądek. W 2001 r. zmarła mu żona, a trzy lata temu przeszedł zawał serca. – Zacząłem się modlić po operacji. Zabieg miałem 8 grudnia, czyli w dniu Niepokalanego Poczęcia Matki Boskiej. Potem żona zachorowała. Nie mówiła, nie chodziła, musiałem jej pomagać żyć. Bez wiary bym padł. A teraz zawał. Wie pan, kiedy? Też 8 grudnia. Czy to przypadek? Dali mi stenta, drugiego bali się założyć. Kiedy przyszedłem po 3 tygodniach na kontrolę, okazało się, że serce samo się przebiło, nie trzeba było nic robić. Kiedy serce samo robi sobie miejsce, to nie ma co poprawiać.
Jest w dobrej kondycji. – Dobrze się czuję. Po tylu operacjach, aż się dziwię. I jak tu nie wierzyć? – pyta jakby retorycznie. – Myślę, że to pomoc z góry. Mam chyba jakieś względy u Pana Boga. I to od jakiegoś czasu. Po tej pierwszej, ciężkiej operacji, która trwała sześć godzin, potem normalnie trenowałem. Wiele zależy od psychiki, ale z pewnością wiele też pomaga głos z nieba. Dlatego dobrze czuję się po modlitwach, często przyjmuję komunię świętą. Lepiej mi się z tym żyje.
Wstaje bardzo wcześnie. O 5 rano. I odmawia cztery różańce. Codziennie jest w kościele. A później w domu składa różańce olimpijskie. – Z koralików, w pięciu olimpijskich kolorach. Mam już niezłą praktykę. W kilka godzin składam pięć takich różańców.
Mówi, że to go uspokaja. A różańce daje później różnym ludziom. – Teraz dostają je młodzi chłopcy. Ale wcześniej dałem je np. Jerzemu Rybickiemu i Józefowi Grudniowi. Na pewno się nie marnują.
Wciąż jest aktywny w Bielsko-Bialskim Towarzystwie Sportowym. – To mój miejscowy klub. Staram się uczestniczyć w wielu imprezach. Zwłaszcza sportowych. Jeżdżę na różne zawody, np. do Świdnicy na Turniej im. Rutkowskiego. Wielokrotnie jestem zapraszany jako gość, a czasem jako zwykły kibic. Blisko mnie mieszka kolega, sędzia bokserski i czasem mnie zabiera, a potem odwozi pod dom. Jest wygoda. Gdybym miał tak samemu jeździć, to byłoby zbyt męczące.
Nie ma samochodu, nie ma też prawa jazdy. – Za co miałem kupić? Nie umiałem handlować. Zresztą auta mnie nie rajcowały. Dawałem sobie radę w życiu bez samochodu. Widzę, jak koledzy do sklepu parę metrów jadą. A ja wolę się przejść.
Urodził się na Kielecczyźnie, we wsi Kołomań, niedaleko słynnego drzewa „Bartek”. W wieku sześciu lat wyjechał z rodzicami na ziemie, jak to określa, może nie odzyskane, co wyzyskiwane. – Ojciec szukał pracy. Miałem dużą rodzinę, była nas siódemka, trzy siostry i czterech braci. I osiedliliśmy się w Ziębicach.
Tam chodził do szkoły. Podstawowej i średniej (była to elektryczna zawodówka). – Najstarszy brat boksował, dobrze się zapowiadał i na tym się skończyło. Wielokroć, aby sobie poćwiczyć, brał mnie w domu do walki. I wtedy wyrobiłem sobie lewą rękę. Dzięki temu potem byłem oburęczny. Wcześniej grałem w piłkę nożną w drużynie, byłem bardzo sprawny. Brat jednak namawiał mnie na boks, abym poszedł na trening. I po dwóch treningach już boksowałem. W miejscowej Sparcie. A potem przez rok w Nysie Kłodzko.
Wtedy dostrzegł go ktoś z BBTS z Bielska-Białej. Było to podczas towarzyskiego meczu z Niemcami z NRD. Nieznany dotąd nikomu, niewysoki dziewiętnastolatek, przed czasem i, jak zauważa, bez przygotowania, powalił na deski w II rundzie znakomitego pięściarza Voigta. – Zaproszono mnie do Bielska-Białej. To był znany klub, gdzie walczył m.in. Zbigniew Pietrzykowski. Szybko zacząłem występować iw I lidze w meczu z Legią Warszawa wygrałem z niedawno zmarłym Henrykiem Niedźwieckim. I tak zaczęła się moja kariera.
Od razu znalazł się w kadrze narodowej. Po dwóch latach pojechał na igrzyska olimpijskie do Rzymu. – Kuleja zostawili, a mnie zabrali. I zdobyłem brązowy medal.
W ćwierćfinale pokonał obrońcę tytułu Władimira Jengibariana ze Związku Radzieckiego. Niestety, doznał kontuzji. I nie przystąpił do pojedynku półfinałowego. – Ale i tak wróciłem jako bohater.
Dlaczego „ochrzczono” go „Polskim Pappem”? Bo przypominał węgierską sławę pięściarstwa – Laszlo Pappa. Nie tylko wąsem, ale i karnacją skóry i kolorem włosów. A nade wszystko sposobem walki i siłą ciosu.
Oficjalnie pracował w Wytwórni Sprzętu Sieciowego – Belos. – I tam mi dali to mieszkanie. A chwilę potem pojechałem na mistrzostwa Europy do Belgradu. I zdobyłem brąz. Przegrałem z najlepszym zawodnikiem turnieju, reprezentantem ZSRR Alojzym Tuminszem.
W tym samym roku pojechał do rodziny na święta i sylwestra. I z kolegą poszedł na zabawę do domu kultury. Kiedy wracał rankiem 1 stycznia do domu, doszło do bójki. – To była walka z kolegą. On był żołnierzem. Pracował w WKR. Szedł z żoną, a ja z kumplem. Potrącił mnie. Od słowa do słowa... Żona go jeszcze podpuściła. Złapał mnie za klapy, chyba pierwszy dostałem, więc mu oddałem. Ale to nie było bicie, tylko szarpanie. Jemu jednak spadła czapka. I o to poszło.
Wspomina, że pojechał go potem przeprosić. – To był fajny facet. Ale on już to zgłosił na milicję. Nie wiedziałem, że zgłoszenie może wycofać. Oskarżono mnie o pobicie i wylądowałem na dwa tygodnie w areszcie w Dzierżoniowie.
Sprawę udało się jednak załagodzić. Ofiara wycofała oskarżenie. Ale informacja o bijatyce poszła w Polskę. Niestety, pół roku później, w czerwcu, znowu doszło do pobicia. Tym razem ofiarą był policjant. – Byłem z kolegami w knajpie i wyszedłem się przeluftować. Kiedy wracałem, ktoś mnie potrącił. I zaczął być agresywny. Po chwili dołączyli jego koledzy. Dostałem, rozciął mi wargę. Co miałem robić? Oddałem. I padł. Wróciłem na zabawę, a później przyjechała milicja. Wzięli mnie na przesłuchanie. Okazało się, że ten ktoś był milicjantem. Byli świadkowie, że pił, że był agresywny, ale i tak trafiłem przed sąd. I dostałem rok więzienia.
Zawieszono go wtedy jako zawodnika. Dożywotnio. We wszystkich dziedzinach. – Wyrzucili mnie ze sportu. Nawet w piłkę grać nie mogłem.
Odsiedział za kratkami osiem i pół miesiąca. Przyznaje, że to był dla niego wielki cios. Przeżył to, ale jak mówi, wiedział, iż jak wyjdzie, to i tak będzie boksował. – Chodziłem czasem na treningi kolegów, aby podpatrzeć, jak walczą. Czasem byłem czyimś sparingpartnerem.
Zbliżały się igrzyska olimpijskie w Tokio. – Dostałem powołanie na obóz kadry narodowej. Zastanawiałem się po co, skoro byłem zawieszony. Ale skoro kazali, to pojechałem. Byłem ciekawy, co powie Papa Stamm ( Feliks Stamm – legendarny szkoleniowiec polskich pięściarzy). Podczas sparingu znokautowałem kilku kolegów. I to sprawiło, że trener zdecydował, iż chce mnie do zespołu.
Potem ostro trenował, choć dalej oficjalnie był zawieszony. – Dopiero przed samymi igrzyskami mnie odwiesili. W rywalizacji o olimpijski paszport pokonałem Leszka Drogosza. Miałem go na deskach. I na zebraniu PKOl zdecydowali, że mnie odwieszają.
W Japonii wygrał olimpijskie złoto. W finale pokonał dwukrotnego mistrza Europy Ricardasa Tamulisa, Litwina reprezentującego ZSRR. Został mistrzem, mimo że w pierwszej rundzie złamał kciuk. I choć trener Stamm myślał o poddaniu walki, Kasprzyk stwierdza, „że wytrzyma jeszcze te trzy minuty”, i mimo wielkiego bólu doprowadza dramatyczny pojedynek do końca. – Dokończyłem walkę prawą, kontuzjowaną ręką. Przeciwnik siadł na deskach.
Po powrocie witany jest jak bohater. Ma 25 lat. Olimpijskie złoto traktuje nie tylko jako triumf sportowy, ale jako osobiste odrodzenie. Dalej trenuje i walczy. – O tym okresie właśnie jest film. Moją historię znał red. Bohdan Tomaszewski, rozmawialiśmy wiele razy i on zainspirował reżysera Juliana Dziedzinę. Niestety, zrobili ze mnie
SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO
zabijakę; nie byłem z tego zadowolony, choć film był dobry. Przyniósł mi dużą popularność, ale był niesmaczny.
Ciężko pracował, przygotowywał się do igrzysk w Meksyku. – Wszystko było na dobrej drodze. Forma rosła. Ale długo czekałem na swoją walkę, ponad tydzień. Moją wagę dali na koniec. Józek Grudzień toczył już trzeci pojedynek, a ja nic. Byłem odporny, ale nerwy też grały rolę.
Kiedy w końcu wyszedł na ring, w I rundzie walki z Amerykaninem Armandem Munizem pękły mu spodenki. – Sędziowie, jakby tego nie widzieli. Znowu nerwy. Masażysta dał mi swoje. Pojedynek był wyrównany, ale byłem spięty. Jakiś nieswój. I przegrałem. Stamm był zły. Byłem świetnie przygotowany, z formą, a tu pech.
Był wściekły. – Nie mogę o tym zapomnieć. Bo jak tak można przegrać.
Potem boksował jeszcze kilka lat. W Górniku Knurów, gdzie ściągnął go trener Antoni Zygmunt. Ale już bez sukcesów. Dlaczego nigdy nie sięgnął po tytuł mistrza Polski? – Jakoś nie miałem farta. Tak się zdarza. A i sędziowie mi nie pomagali. Dla nich już byłem stary cep.
Karierę zakończył w 1974 r. w wieku 35 lat. I został w Pszowie. – Wcześniej zrobiłem papiery instruktorskie, więc mogłem być trenerem. I zacząłem szkolić chłopaków.
W Górniku pracował cztery lata. – Zdobyliśmy trzecie miejsce w polskiej lidze. Miałem zdolnych zawodników. Bogdan Gajda, Andrzej Biegalski. Wielka satysfakcja.
Później wrócił do Bielska. – Nie chciało mi się jeździć, wolałem stare śmieci. Lubiłem tę robotę, choć była niewdzięczna. Ale jak to w życiu. Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą. To było jednak moje życie. Niczego nie żałuję.
Po operacji trochę odpoczywał, ale potem wrócił do klubu. Już nie jako trener pięściarzy, ale karateków. – Uczyłem ich boksu. Wszystko się przydaje. Ciosy są ważne.
Trwało to kilka lat. Czuł się przydatny. – Potem przestałem, gdyż obawiałem się zarzutów, że rencista, a wciąż trenuje. Dlatego zrezygnowałem. I zostałem działaczem. Pomagałem w robocie. Wtedy zachorowała żona i musiałem się nią zająć. Czasem w ogóle nie wychodziłem z domu.
Po śmierci małżonki dobrze dawał sobie radę. – Po tym wszystkim, co przeszedłem, to wręcz znakomicie. Niektórzy mają znacznie gorzej, ja jestem zadowolony. Mam spokojne życie, czasem pomagam, mam kontakt z chłopakami, niekiedy idę na trening. Dobrze mi z tym.
Nie ma planów na przyszłość. Uważa, że w jego wieku myślenie w takich kategoriach jest bez sensu. – Wystarcza mi to, co jest. I tym się cieszę. Byle nie było gorzej. Dziękuję Bogu za wszystko.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.