Poznać i zrozumieć świat – Klasztory za kolczastym drutem
W Kosowie wciąż stacjonują siły pokojowe.
Z kamiennego, otaczającego przyklasztorny sad muru wyrastają półmetrowe żeliwne pręty. W razie problemów można szybko nawinąć na nie drut kolczasty. Gdzieniegdzie dostępu bronią gęste krzaki jeżyn. Trudno powiedzieć, czy to zasługa braciszków, czy po prostu przyrody.
Przed bramą transporter opancerzony i budka KFOR. Zostaw paszport, inaczej nie wejdziesz”. W zamian dają identyfikator z napisem „visitor”. Po zalanym słońcem dziedzińcu spacerują słoweńscy żołnierze. Mija 18 lat od wojny, zaś 10 od ostatniej uznanej na szerszą skalę Deklaracji niepodległości w Europie, a w Kosowie wciąż stacjonują międzynarodowe siły pokojowe. Materialne świadectwa historycznej obecności Serbów na tym terenie nie są dobrze widziane przez Albańczyków. Klasztor Vysoki Deczani to jeszcze bardziej skomplikowana sprawa. Ta XIV-wieczna perełka architektury sakralnej widniejąca na liście UNESCO ma pecha do ludzi. Z rozmów z Kosowarami wynika, że jeden z liderów społeczności mnichów z Deczani mocno wspierał serbskie bojówki paramilitarne w czasie wojny. Na Bałkanach czasem trudno się rozeznać w plątaninie wzajemnych oskarżeń, ale to samo stwierdzenie z dwóch niezależnych źródeł (ba, nawet innej narodowości – Turka i Albańczyka) może dawać do myślenia. Z drugiej strony można znaleźć artykuł Stevena Erlangera z „NYT”, dwukrotnego zdobywcy Pulitzera, pisany w czerwcu 2000, a relacjonujący pomoc udzielaną przez zakonników albańskim uchodźcom.
Młody Serb sprzedający kozi ser i rakiję w przyklasztornym sklepiku (wytwarzane na miejscu – cieszą się większym wzięciem niż miniaturowe ikony) twierdzi, że mimo wyglądu oblężonej fortecy klasztor nie ma problemu z albańskimi sąsiadami, choć słoweńska załoga posterunku KFOR-u obrusza się na sugestię, że ma tu spokojną służbę. Droga, przy której leży monastyr, prowadzi doliną w głąb Parku Narodowego Prokletije, popularnego miejsca weekendowego wypoczynku Kosowarów. Przegrodzona jest betonowymi blokami wymuszającymi jazdę slalomem i budką obserwacyjną. Teraz jest spokojnie, jednak od czasu zakończenia wojny zdarzyło się kilka ataków na Deczani. W przypadku kolejnego napięcia będzie to naturalny cel albańskich ataków, podobnie jak położony 12 kilometrów na północ klasztor w Peću/Peji, siedziba patriarchatu Serbskiej Cerkwi Prawosławnej.
Trasa do Prizren prowadzi przez miasteczko Gjakova. W pewnym momencie za oknem autobusu miga niebiesko-białe logo znane mi z Karabachu i Abchazji. To baza Halo Trust, agencji zajmującej się usuwaniem min przeciwpiechotnych. Widocznie wciąż mają tu co robić. Przy drodze dużo nowych budynków. Hoteliki, domy weselne, stacje benzynowe. Diaspora ze Szwajcarii przysyła pieniądze – trzeba wybudować interes (choć równie dobrze mogą to być pralnie pieniędzy kosowskiej mafii). Zdarza się kilka o nazwie „Besa”. Nie mówię po albańsku, ale to słowo jest mi znane. Gdy Ismail Kadare w powieści „Krew za krew” opisywał zrytualizowane mechanizmy rządzące rodową zemstą w albańskich górach, termin „besa” oznaczał chwilowy rozejm między klanami. Karolina Bielenin-Lenczowska, antropolog z Uniwersytetu Warszawskiego i specjalistka od Bałkanów, objaśnia sprawę szerzej: „Besa to także honor, dane słowo, zaufanie, zawierzenie komuś, czasem funkcjonuje jako imię”. Trochę komplikuje to sprawę, bo już chciałem wierzyć, że hotele noszą tu nazwy będące terminami z XV-wiecznego kodeksu prawa zwyczajowego, spisanego przez doradcę Skanderbega, księcia Leke Dukagjini.
– Oczywiście, że Kanun jest ponad prawem państwowym – tłumaczy Isak, zagryzając słonym kaszkawałem pite wprost z butelki importowane z Macedonii piwo Skopsko. – Sam zobacz, rządy przychodzą i odchodzą, każdy pisze swoje prawo, a Kanun był, jest i będzie. Siedzimy w piwnej spelunce w nowej części Prizrenu, przy ulicy Edit Durham, zafascynowanej Albanią brytyjskiej antropolożki i podróżniczki. Widać obyczaje opisywane przez nią sto lat temu niewiele się zmieniły. Może to i lepiej, bo w galopującej rzeczywistości potrzebny jest stały punkt odniesienia – nawet dla obytego w świecie właściciela biura podróży, który mówi, że nie jest Albańczykiem, ale kosowskim Turkiem.
Prizren to turystyczny hit Kosowa i najbardziej „tureckie” miasto w kraju. Napisy na drogowskazach i urzędach są tu w trzech językach: albańskim, tureckim i serbskim, choć Serbów w Prizrenie już nie ma. Na nowym mieście kwitnie handel – rzędy sklepów z biżuterią, tekstyliami (hitem są bogato zdobione ubranka dla kilkuletnich chłopców, używane z okazji ceremonii obrzezania – ot, swoisty odpowiednik naszych strojów komunijnych), galanterią skórzaną oraz biura turystyczne specjalizujące się w biletach lotniczych i autobusowych do Turcji i zachodniej Europy. Skojarzenie ze stambulską arterią Ordu Caddesi psują brak tramwajów i uliczne qebaptore. Tutaj mięsa nie kręci się na pionowych rożnach, ale uformowane w owalne kotleciki lub kiełbaski piecze się na płaskich rusztach.
Za kamiennym mostem na Bistricy widok się zmienia. To czarszija, stare miasto. Centralnym punktem jest tu XVII-wieczny meczet Sinana Paszy, ale po sąsiedzku stoją prawosławny sobór i katolicka katedra. W restauracyjkach i kawiarenkach nad rzeką pełno ludzi. Dziewczyny w hidżabach i dziewczyny w kusych bluzeczkach zgodnie plotkują nad deserami lodowymi i filiżankami kawy. Próbuję zlokalizować knajpę, w której siedziałem z młodymi Bośniakami w 2005, słuchając przy zamkniętych na klucz drzwiach i po cichu piosenek Bijelo Dugme. Gdy opowiadam o tym Isakowi, uśmiecha się. – Teraz też byś legalnie nie posłuchał. Ja mam w telefonie dużo muzyki Bregovicia, cenię go jako artystę, ale ja nikogo nie straciłem na wojnie. Ludzie, którym bliskich zabili Serbowie, nie chcą słyszeć tego języka. Animozje będą trwały długo.
Droga do XIV-wiecznej górującej nad miastem fortecy jest stroma i prowadzi wśród zrujnowanych domów. Jeszcze kilkanaście lat temu była tu serbska dzielnica. Zamieszki z marca 2004 r. (najpoważniejsza eskalacja napięcia od czasu wojny) wypędziły z miasta wszystkich Serbów. Albańczycy podpalili też wiele prawosławnych świątyń, w tym XIV-wieczną cerkiew Chrystusa Zbawiciela i jeden z czterech kosowskich zabytków z listy UNESCO – cerkiew Matki Boskiej Ljeviskiej.
Za stan, w jakim znajduje się rozległa twierdza, wybudowana przez cara Serbii Stefana Duszana, trudno winić Albańczyków. To kwestia czasu. Zresztą widać prace renowacyjne, sponsorowane, jak oznajmia stosowna tablica, przez ambasadę USA. Z wysokiego wzgórza rozciąga się widok na Prizren. Próbuję liczyć wystające ponad niską zabudowę minarety, ale po dwudziestu się poddaję. Nad miastem oświetlonym zachodzącym słońcem rozlega się chóralny śpiew muezinów. Twierdzę zwiedza niewiele osób, a główną atrakcją wydaje się wycieczka kilku niemieckich żołnierzy, którzy smartfony i puszki coli mają chyba w standardowym wyposażeniu, obok przypiętych do pasa kabur. Chętnie pozują do zdjęć z Kosowarami. Jest sobota, dzień wolny dla części personelu KFOR. W knajpach starego miasta wspólnie siedzi Bundeswehra i Wojsko Polskie. Widok niecodzienny, ale zrozumiały. Lepiej mieć dobre układy z kolegami z innych kontyngentów, żeby mieć pewność, że w kryzysowej sytuacji pomogą.
Kosowska stolica to najbardziej proamerykańskie miasto Bałkanów, a może i Europy. Główna arteria Prisztiny nosi imię Billa Clintona. Jest i stosowny, choć pokraczny, pomnik. Statua amerykańskiego prezydenta została przez niego odsłonięta w listopadzie 2009. Tuż obok jakiś przedsiębiorczy kupiec nazwał sklep z damską odzieżą: „Hillary”. Spojrzenie w górę arterii przynosi kolejne zaskoczenie – widać Statuę Wolności, która zdobi dach hotelu o nazwie, jakżeby inaczej, Victory. Gwiaździste sztandary powiewają na masztach obok flag kosowskich i albańskich (UE jest mniej chętnie fetowana), zaś nowa siedziba ambasady USA ma być największa w regionie. Budowa się przedłuża, a złośliwi twierdzą, że to z powodu trudności z zainstalowaniem w budynku aparatury szpiegowskiej.
Do Prisztiny nie przyjeżdża się dla zabytków. Kilka posttureckich meczetów nie wytrzymuje porównania z prizreńskimi, zaś największą świątynią miasta jest ogromna katedra pw. Matki Teresy z Kalkuty, wybudowana w 2010 roku. Tak się składa, że najciekawsze obiekty
w mieście są na wskroś współczesne. Słynny napis NEWBORN, który pojawił się w centrum Prisztiny po deklaracji niepodległości, fotografowany jest przez każdego odwiedzającego. Inna sprawa, że wykonane z jakiegoś lekkiego materiału ogromne litery co rusz się przewracają. Zaraz po drugiej stronie ulicy stoi pomnik przypominający o kosztach niepodległości. Heroinat to płaskorzeźba upamiętniająca 20 tysięcy Kosowarek, zgwałconych podczas wojny przez Serbów i walczących po ich stronie najemników. Nawiązań do lat wojennych zarówno w Prisztinie, jak i w całym Kosowie jest sporo. Stoi kilka pomników komendantów UCK – Armii Wyzwolenia Kosowa, organizacji tyleż zasłużonej, co kontrowersyjnej nawet dla Kosowarów. Najczęściej spotykanym graffiti jest malowane od szablonu „Gdzie jest Ukshin Hoti?”. Ten kosowski filozof i aktywista „zniknął” w maju 1999 roku podczas transportu do serbskiego więzienia w Niszu.
– UCK? Daj spokój. Bez Amerykanów nic by nie zdziałali. Nie dosyć, że mieli chińskie, wyjątkowo niecelne kałasznikowy, to po każdej akcji wycofywali się w góry, zostawiając cywilów na pastwę Serbów – tak najczystszą polszczyzną tłumaczy mi „Jerry”, spotkany rodowity Kosowar o długoletnich związkach z Polską. Przez kilka dni pobytu trudno o solidne zgłębienie tematu, ale faktem jest, że UCK była na liście organizacji terrorystycznych, a jej bojownicy i liderzy (jak obecny prezydent Hashim Thaci) byli oskarżani o handel heroiną i organami wycinanymi Serbom.
Będąc w Kosowie, warto pamiętać, że ludność kraju jest wyjątkowo młoda. Dla pokoleń wchodzących teraz w dorosłość większe znaczenie od wojennej martyrologii ma dzień dzisiejszy i przyszłość. Życie toczy się własnym, właściwym dla młodości weekendowym trybem. W położonym opodal uniwersytetu i „najbrzydszego budynku świata”, czyli przypominającej kosmiczną bazę Biblioteki Narodowej, niewielkim parku wyraźnie czuć zapach palonej marihuany. W pizzerii przy NEWBORN trudno o wolny stolik. Tutejsza pizza jest wyjątkowo dobra (wielu Albańczyków i Kosowarów pracowało lub pracuje we Włoszech), podobnie jak lemoniada, podawana na modłę hipsterską w słoikach. W karcie jest alkohol, ale na sąsiednich stolikach nie widzę nawet piwa. Trudno powiedzieć, czy to wpływ islamu, czy obezwładniającego upału, odbierającego ochotę na nawet najsłabszy alkohol. Upał odbiera ochotę na cokolwiek. Plan wyjazdu do Gracanicy – serbskiej wioski z klasztorem, kilkanaście kilometrów od Prisztiny – musi zostać przełożony na bliżej nieokreślony w czasie „następny raz”.