Płyty i trasy
Jesteśmy po światowym Dniu Sklepu Płytowego (21 kwietnia). Dlatego tym razem parę słów na temat branży fonograficznej i pewnym zgubnym nałogu. To wcale nie odradzające się zamiłowanie do winyli. Akurat ten nałóg zgubny nie jest. Może nawet dostarczyć sporo przyjemności. Dlatego czarne płyty wróciły i są coraz częściej kupowane.
W ubiegłym roku w USA, gdzie winyle stanowią 14 procent sprzedaży wszystkich fizycznych nośników muzyki, rozeszło się ich o 9 procent więcej niż rok wcześniej. Największym powodzeniem cieszyły się krążki The Beatles, Eda Sheerana, Pink Floyd oraz płyta z soundtrackiem do filmu „La La Land”. A przecież czarny krążek nie tylko tam wrócił do łask. Jest też popularny u nas.
Dzień Sklepu Płytowego wymyślono w 2007 roku, a oficjalne obchody zainaugurowano rok później. Pierwszym ambasadorem święta płyty był Jesse Hughes z grupy Eagles of Death Metal. Schedę po nim przejmowali kolejno Joshua Homme (lider Queens of the Stone Age), Ozzy Osbourne, Iggy Pop, Jack White oraz inni muzycy. W tym roku obowiązki ambasadora pełnili członkowie hiphopowego duetu Run the Jewels.
Mimo że analogi wracają, rynek płytowy się kurczy. Głównie z powodu spadającego zainteresowania kompaktami. Melomani skuszeni łatwym dostępem do przebojów w internecie ograniczają kupowanie płyt i słuchają bezpłatnie nagrań w strumieniu.
W USA – jeden z potentatów na rynku płytowym – sprzedaż albumów muzycznych spadła z 500,5 miliona egzemplarzy w 2007 roku do 169,1 miliona w roku ubiegłym, czyli o ponad 66 procent. To tragedia dla artystów, bo mniej na płytach zarabiają. Są oczywiście wyjątki. Ed Sheeran został uznany za ubiegłorocznego rekordzistę pod względem sprzedaży. Jego album „÷” (inaczej „Divide”) uzyskał platynowe certyfikaty w 36 krajach. Tylko w USA nakład płyty przekroczył 2,7 miliona egzemplarzy, co przy cenie kilkunastu dolarów za sztukę daje ponad 40 mln dolarów. Tylko pozazdrościć! A to przecież przychody ze sprzedaży jedynie w USA. W innych krajach krążek również ma powodzenie. U nas był na szczycie listy OLiS.
O sukcesie Sheerana poinformowała Międzynarodowa Federacja Przemysłu Fonograficznego – organizacja reprezentująca interesy światowego przemysłu muzycznego, do której należy m.in. nasz Związek Producentów Audio-Video. Jej honorowy przewodniczący – a jest nim światowej sławy tenor Plácido Domingo – nie widzi w rozwoju internetu zagrożenia dla branży. Wręcz przeciwnie. Twierdzi, że dzięki łatwiejszemu dostępowi do nagrań rynek muzyczny szybciej się rozwija. „Żyjemy w czasach, kiedy ściąganie nagrań w strumieniu umożliwia dostęp do głębi i bogactwa muzyki milionom ludzi, a także pozwala artystom szybciej i łatwiej kontaktować się z publicznością”.
Jest w tym sporo racji. Mimo spadku sprzedaży albumów w USA ogólna „konsumpcja” muzyki wzrosła tam w ubiegłym roku o 12,5 procent, a streamingi podskoczyły aż o 43 procent.
Zapewne nie wszyscy artyści podzielają poglądy Dominga. Na temat łatwości dostępu do nagrań może tak, ale chyba nie każdy lubi, kiedy mu się ogranicza możliwości zarobkowania. Prze- cież nawet wspomniany Ed Sheeran byłby bogatszy bez konkurencji ze strony serwisów strumieniowych. Basista grupy Nazareth Pete Agnew zapytany o zmiany na rynku muzycznym odpowiedział: „Największą zmianą jest brak businessu płytowego. Nagrywasz coś i wszyscy to od ciebie kradną”. Wypowiedź muzyka pochodzi sprzed sześciu lat, kiedy sprawy dostępu do plików w internecie nie były jeszcze tak uregulowane i chronione jak teraz, ale bezpłatny odbiór muzyki jest wciąż możliwy. Nic dziwnego, że grupa Nazareth co rusz odbywa trasy. Bo teraz to głównie sprzedaż biletów na występy gwarantuje muzykom dochody.
W ubiegłym roku najbardziej kasowym przedsięwzięciem okazało się tournée grupy U2 z przychodami brutto wynoszącymi 316 milionów dolarów. Na drugiej pozycji uplasowali się Guns ‘N’ Roses z wynikiem 292,5 mln dolarów, a na trzecim był zespół Coldplay, który wygenerował 238 mln dolarów (dane z portalu Statista). Żeby zobaczyć i usłyszeć Bruce’a Springsteena na Broadwayu w sali na 975 osób, za bilet trzeba było zapłacić 1500 dolarów. Sześćdziesiąt koncertów piosenkarza w Walter Kerr Theatre przyniosło 87,8 mln dolarów.
Czyli artyści mogą zarobić, ale nie na płytach, tylko na koncertach. Żeby jednak mogli wytrzymać długie trasy, muszą być w wyśmienitej formie albo...
No właśnie! Niektórzy wykonawcy nie polegają wyłącznie na treningach, ale uciekają się do farmakologii. Przeważnie ze zgubnym skutkiem. Zdarza się bowiem, że leki, które teoretycznie mają poprawić estradową kondycję wykonawców, odbijają się negatywnie na ich zdrowiu, a niekiedy są przyczyną śmierci.
Sporo mówi się o zgubnych skutkach zażywania fentanylu. Jest to uzależniający środek przeciwbólowy i znieczulający, który – poprzez wpływ na ośrodkowy układ nerwowy – wywołuje poczucie przyjemnego otępienia i euforii. Artyści stosują ten specyfik dla poprawy estradowej kondycji. Nie zawsze jednak pamiętają o odpowiednich dawkach i lekceważą ostrzeżenia, że dłuższe stosowanie może uzależniać. „The New York Times” przypomina, że w ostatnich dwóch latach nadużywanie tego specyfiku (podawany w postaci plastrów, lizaków lub iniekcji dożylnych) mogło spowodować śmierć Prince’a, Toma Petty’ego oraz 21-letniego rapera o pseudonimie Lip Peep.
Na szczęście niektórzy wykonawcy na dobre odstawili ten i podobne środki farmakologiczne. Tak zrobił amerykański raper Marshall Bruce Mathers III, znany bardziej pod pseudonimem Eminem. Wykonawca ten w 2008 roku zerwał z vicodinem, valium oraz innymi medykamentami, których nadużywał, i do teraz radzi sobie bez nich całkiem dobrze. Niedawno świętował 10-lecie abstynencji. Eminem powinien być wzorem dla innych artystów, tym bardziej że na trzeźwo zarobił krocie. Jest na czwartym miejscu listy najbogatszych wykonawców hiphopowych z majątkiem rzędu 100 milionów dolarów (wg „Forbes”). Sześć jego ubiegłorocznych występów z Rihanną przyniosło ponad 30 milionów dolarów. Czyli jednak bez farmacji można!