Road to Hell
Film „Upadek” chyba wszyscy znamy. Gość uwięziony w gigantycznym korku na autostradzie w Los Angeles nie wytrzymuje psychicznie. Wybucha, porzuca auto i napędzony furią rusza przed siebie... W podobnych okolicznościach Chrisa Rea stworzył wielki przebój „Road to Hell” („Droga do piekła”) napisany przez brytyjskiego wykonawcę w bezkresnych korkach londyńskiej obwodnicy M25. Oba dzieła to artystyczne wyobrażenia społecznej sytuacji, która w Polsce dawno przekroczyła już masę krytyczną. Droga do piekła przestała być metaforą zatłoczonej drogi. Stała się rutynową informacją drogową. Jak tablica „Białystok 125 km”.
Minął dziesięciodniowy majowy weekend (swoją drogą, jeśli tyle liczy weekend, to miesiąc musiałby mieć 70 dni!). Już dzień po nim policja podała dane, które uzasadniają znaczenie tytułu angielskiej piosenki. Zginęły w polskich (dziesięciu!) dniach relaksu 72 osoby. Setki ludzi odniosło rany, które będą ich stygmatyzowały całe życie. Tysiące przeżyło traumę, jaką pamiętać będą do końca swych dni. Według policji powodem najczęstszym są nadmierna pręd- kość i błędy przy wyprzedzaniu. Często alkohol – paliwo śmierci.
W komunikatach opisujących polską drogę do piekła policja używa słowa „kolizja” albo bardziej dla Polaka zrozumiałego: „wypadek”. To jednak bezwiedne zakłamanie rzeczywistości, bo wypadek to coś, co się może wydarzyć (i wydarza!), ale na co człowiek ma wpływ niewielki bądź żaden. Natomiast kolizja drogowa w Polsce to nieuchronność całkowicie zależna od człowieka. I przez człowieka zawiniona! Wypadkiem jest wybuch metanu w Kopalni Węgla „Zofiówka”, ale wypadkiem nie może być czołowe zderzenie dwóch aut, z których jedno znalazło się na nie swoim pasie ruchu! W żadnym razie nie może być uznane za wypadek porażenie prądem kogoś, kto z kawaleryjskiej fantazji spędzał czas wolny, wtykając drut do gniazdka elektrycznego. I nie jest wypadkiem urwanie obu rąk młodemu mężczyźnie, który natchniony szałem poznawczym tłukł młotkiem w zapalnik znalezionego w lesie niewypału.
Jak podają statystyki, w 2017 roku na polskich drogach, w niemal 44 tysiącach kolizji, zginęło 2831 osób. To prawie dwa razy tyle, co ofiar zatonięcia „Titanica”! W rzezi pod Lenino, w której poległa jedna czwarta stanu polskiej dywizji im. Tadeusza Kościuszki, zginęło 510 ludzi! W legendarnej masakrze pod Monte Cassino zginęło 924 Polaków! 1200 polskich żoł- nierzy oddało życie w wielodniowych walkach o Kołobrzeg! Aż 66 Polaków poległo w Iraku i Afganistanie w ciągu wojennych lat 2007 – 2014.
Jeszcze raz: 2831 trupów w przeciętnym polskim roku, kiedy jeździmy już lepszymi drogami i lepszymi autami. W głowie się nie mieści. Ofiar tyle, że Monte Cassino trzeba by zdobywać trzy razy! I dwa razy topić „Titanica”. Jeśli piekło istnieje, to wiedzie tam usłana krzyżami polska szosa.
Czemu Polska przoduje w Europie w liczbie ofiar drogowych? Da się to ująć krótko: polscy kierowcy nie mają kultury! Nie mają techniki, wyobraźni ani empatii. Nie mają doświadczenia, jak poruszać się na drogach dużych prędkości. Gdyby mieli, nikt nie ginąłby na drodze. Niepewność ich jazdy widać zwłaszcza w wakacje, gdy wyruszają w drogę okazjonalni kierowcy. Polscy kierowcy eksponują za to nasze przywary: nieżyczliwość, chamstwo, besserwisserstwo, zadufanie. „Z drogi, śledzie, Zdzisiek jedzie...” – przaśna zasada trwa w najlepsze, mimo że jeździmy w większości nowymi dwupasmowymi szosami i nieznanymi dotąd w Polsce autostradami. Wystarczy sto kilometrów A1 albo A2, by zebrać bukiet przykładów jazdy bezmyślnej, karygodnej, bez wyobraźni. A jej brak przy 140 dozwolonych kilometrach na godzinę przesądza: znalazłeś się na drodze do piekła!
Nie ma tygodnia, by telewizja nie pokazała nonsensów wyczynianych przez kierowców idiotów. Jazda pod prąd, nieprawidłowy wjazd na drogę, parkowanie w deszczu na autostradzie, jazda lewym pasem z prędkością 120 km, nagłe zwalnianie przy wyprzedzaniu, zajeżdżanie drogi, brak nawyku spoglądania w lusterko wsteczne. Ileż to razy, jadąc lewym pasem, z daleka spostrzec można osławiony „wyścig słoni”, czyli ciężarówkę zbierającą się do wyprzedzania innej ciężarówki, jadącej pięć kilometrów wolniej. Brew unosi się wtedy ze zdumienia i choć zwalniamy, nie można odpędzić myśli: co teraz myśli kierowca wyprzedzający? Kim jest? Wciągnął coś? Kręci go, kiedy wyciska obłąkańcze 90 km na godzinę? Poczuł w sobie husarza? Co chce tym manewrem osiągnąć, skoro i tak nie wolno mu pojechać szybciej niż ciężarówce wyprzedzanej? Czyli 80 na godzinę! Manewr ciągnie się wiele minut, nierzadko wiele kilometrów. Lewy pas gęstnieje i zwalnia... Mnie wtedy uspokaja wspomnienie sloganu, jaki kiedyś zobaczyłem na naczepie ciężarówki w Niemczech: „ Hier arbeiten 326 Pferde und ein Esel”, co przekłada się: „Tu pracuje 326 koni i jeden osioł”. A mówi się o Niemcach, że nie mają poczucia humoru...
Każdy mógłby sekwencję polskich drogowych absurdów rozwinąć w obszerny katalog porad, jak – na własne życzenie – widowiskowo trafić do piekła. Tylko po co nam taki katalog? I tak większość rodaków wyprze ponure konkluzje. W naszej ojczyźnie to zasada najważniejsza! Nawet tytuł piosenki Chrisa Rei po polsku brzmi mało przerażająco. Przecież to tylko „Droga na Hel”...
henryk.martenka@angora.com.pl