Polski rekordzista
– Za miesiąc początek piłkarskich mistrzostw świata.
– Zawsze przy takiej okazji nasuwają się wspomnienia. Miłe, bo cztery razy zagrałem na mistrzostwach, zdobyłem dwa medale. Jest z czego się cieszyć – wywalczyć medal jest wydarzeniem wyjątkowym. – Stało się to już w pierwszym twoim występie. – Była to niespodzianka. Młody Żmuda nie grał przecież w eliminacjach. Dostałem się do szerokiej kadry, a ku zaskoczeniu wszystkich zagrałem w turnieju w Niemczech, i to na ważnej pozycji w linii obrony.
– Tydzień przed rozpoczęciem tamtego turnieju skończyłeś 20 lat.
– Trener Kazimierz Górski stawiał na mnie w meczach sparingowych, ale nie spodziewałem się, że zrobi tak i na mistrzostwach. Nikt mnie specjalnie nie przygotowywał, dopiero tuż przed odprawą przed pierwszym spotkaniem z Argentyną dowiedziałem się, że wystąpię w podstawowej jedenastce. Ucieszyłem się, ale z drugiej strony od razu pojawiła się myśl o wielkiej odpowiedzialności. Występowałem jednak wcześniej w reprezentacji juniorów, drużynie młodzieżowej, więc nie brakowało w mojej grze pewności. Dzisiaj przyjemnie się to wspomina, lecz gdybyśmy przegrali, to zostałbym głównym winowajcą. Krytyka spadłaby głównie na mnie.
– Wygraliście z Argentyną, zostaliście nazwani rewelacją turnieju.
– Tamta reprezentacja zapisała się wyjątkowo w historii polskiej piłki. To były niezapomniane mecze. Po latach pojawia się myśl, że mogliśmy zagrać nawet w finale. Mecz z zespołem RFN na zalanej po ulewie murawie stadionu we Frankfurcie zawsze wywołuje niedosyt, ale i tak osiągnęliśmy bardzo wiele. Trzecie miejsce było wielkim sukcesem. W Polsce byliśmy witani z wielką pompą; mówiono, że ludzie po raz pierwszy wyszli na ulice nie z przymusu jak na pochody czy partyjne manifestacje, a spontanicznie – z powodu ogromnej radości, jaką im daliśmy w czasie mistrzostw. – Liczył się i wasz styl. – Graliśmy nie tylko skutecznie, ale i pięknie dla oka. Mówiono o polskim stylu, mieliśmy świetnych, widowiskowo grających piłkarzy. Zdaniem wielu ekspertów jechaliśmy do Niemiec na skazanie, bo nikt nie wierzył, że pokonamy w grupie Włochy, Argentynę. Niespodziewanie niedoceniana drużyna z bloku komunistycznego wygrywała z czołowymi zespołami świata. Zyskaliśmy w Niemczech sympatię. Cieszyłem się, że wkomponowałem się w ten zespół, starsi, doświadczeni piłkarze zaakceptowali mnie. W tej drużynie ważna była bowiem hierarchia umiejętności, a nie wieku. – Zespołem dowodził... – ...oczywiście Kazimierz Deyna. Miał ogromy autorytet, wzbudzał u wszystkich szacunek. Zespół potrafił się wyjątkowo mobilizować. Zwycięstwa wywoływały u nas radość, ogromny entuzjazm. Potrafiliśmy się i bawić. Po meczu ze Szwecją poszliśmy na piwo. Troszkę zabałaganiliśmy wtedy i zareagował zdecydowanie Kazimierz Górski. Zagroził odesłaniem do domu Adama Musiała. Powtarzał potem wielokrotnie, że dostrzegł nasze samozadowolenie i musiał wstrząsnąć rozluźnionym zespołem, turniej przecież nie był zakończony.
– Cztery lata później grałeś na kolejnych mistrzostwach – w Argentynie.
– To był już inny zespół. Byli doświadczeni Lato, Deyna, Szarmach, Tomaszewski, wrócił po kontuzji Lubański, dołączyli młodzi Nawałka, Iwan, Boniek. Były ogromne oczekiwania, wręcz pewność, że ponownie zdobędziemy medal. Nawet „pompowano”, że będziemy mistrzami świata. W II rundzie turnieju Argentyna i Brazylia nam to przekonanie skutecznie wybiły z głowy. Zajęliśmy ostatecznie 5. miejsce. – Do dzisiaj wspomina się mecz z Argentyną. – Zwłaszcza niewykorzystany przez Deynę rzut karny, bo pewnie mecz potoczyłby się inaczej. Był załamany. Doskonale wiem, jak to przeżywał, bo na mistrzostwach mieszkałem z Kaziem w hotelowym pokoju. Wszyscy się śmiali, że Deyna jest małomówny, Żmuda również. Wystarczyło nam kiwnięcie głową i rozumieliśmy się znakomicie. I to we wszystkim. Po meczu poszliśmy z Kaziem do hotelowego baru. Przypomnę, że w Argentynie był stan wyjątkowy, panowała junta. Odczuwało się na każdym kroku napięcie. Wszędzie towarzyszyła nam wojskowa ochrona.
– Trzecie z rzędu twoje mistrzostwa to te w 1982 roku w Hiszpanii.
– Wcześniej afera na Okęciu, gdzie wstawiliśmy się za Józkiem Młynarczykiem. Trudny czas, bo w Polsce był stan wojenny, bojkotowano nas, sparingi graliśmy tylko z zespołami klubowymi, ale jednak odnieśliśmy sukces jak w 1974 roku. Początek turnieju był niezwykle trudny. Remisy z Włochami i Kamerunem. Po tych meczach wszyscy mówili o szybkim powrocie do kraju, dlatego działacze mieli już przygotowane bagaże pełne owoców cytrusowych. Musieli potem zjadać banany i pomarańcze, bo w drugiej połowie meczu z Peru „zaskoczyliśmy”. Następnie rozegraliśmy fantastyczny mecz z Belgią i niezwykłą walkę ze Związkiem Radzieckim. Pojawiła się ogromna szansa na grę w finale, ale przed półfinałowym pojedynkiem z Włochami mieszkaliśmy w hotelu bez klimatyzacji. Nie spaliśmy w nocy. Niektórzy układali się w wannie pełnej zimnej wody, inni okładali się zmoczonymi ręcznikami. Byliśmy wykończeni upałami. Nie mógł zagrać Zbyszek Boniek, który według mnie nieprzypadkowo został „wykartkowany”. Trener Antoni Piechniczek nie zdecydował się na wystawienie Andrzeja Szarmacha, mimo że staraliśmy się go do tego przekonać. W zwycięskim meczu z Francją o 3. miejsce okazało się, że Szarmach był nadal przydatny reprezentacji. Do dzisiaj śmieję się, jak przypominam sobie według mnie przełomowe zdarzenie na tym turnieju. – Jakie? – Po pierwszych meczach nastroje były fatalne. Zamknięci w pokojach źle to wszystko znosiliśmy. Przyjechał wtedy do hotelu mój kolega, były piłkarz Ruchu Chorzów i Gwardii Warszawa Edzio Biernacki, i jak zobaczył, jaka jest atmosfera w zespole, to powiedział: „Władziu, zabieraj chłopaków na plażę, rozpalimy ognisko, wypijemy po piwku, trzeba się rozluźnić”. Poinformowałem trenera o naszym spotkaniu integracyjnym. Było śmiesznie, bo działacze przy recepcji patrzyli, którzy piłkarze wychodzą z hotelu. Kilku zawodników wystraszyło się i schodziło po rynnie, jeden nawet „złapał” wtedy kontuzję. – Kto nie poradził sobie? – Roman Wójcicki, ale na szczęście nie był podstawowym zawodnikiem. Dwa dni przed arcyważnym spotkaniem z Peru posiedzieliśmy kilka godzin na plaży, pośmialiśmy się, nastąpiła pełna integracja zespołu. W hotelu czekali na nas działacze i trenerzy, pełni obaw, w jakim będziemy stanie. Byliśmy jednak świadomi – jedno czy dwa piwa nikomu nie zaszkodziło. Do dzisiaj przy każdej okazji dziękuję Edziowi Biernackiemu. Miał bowiem decydujący wpływ na zmianę naszego nastawienia, nastroju w zespole, co zaowocowało tym, że złapaliśmy właściwy rytm, wyszliśmy z grupy, a ostatecznie znowu zdobyliśmy medal. – Sukcesu nie było po czterech latach w Meksyku. – Pojechałem tam w innej roli, nie byłem już podstawowym zawodnikiem reprezentacji. Grałem w Cremonese, w II lidze włoskiej. Miałem 32 lata, nękały mnie kontuzje. Czułem, że Antoni Piechniczek stawia na innych. Wszedłem tylko na kilka minut w meczu z Brazylią. Przegraliśmy 0:4 i odpadliśmy po pierwszym spotkaniu fazy pucharowej. To był mój 21. występ w finałach mistrzostw świata; wyrównałem pod tym względem rekord słynnego Niemca Uwe Seelera. To był dla mnie jednak zupełnie inny turniej. Nie zapomnę, jak odwiedził nas Kazio Deyna. Urwałem się z nim do miasta, posiedzieliśmy w knajpce przy piwku. Rano wróciłem do ośrodka, w którym mieszkaliśmy w Meksyku. Na drugi dzień nie w polskiej, ale we włoskiej prasie opisano, jak to Żmuda – zamiast przebywać z reprezentacją – bawi się z Deyną w miejscowych lokalach. Musiałem się trochę tłumaczyć po powrocie do Włoch, bo nasi trenerzy o mojej eskapadzie nawet nie wiedzieli.
– Grałeś w czterech turniejach mistrzostw świata, zdobyłeś dwa medale. Pracowałeś w tych turniejach z trzema trenerami.
– Każdy był inny. Kazimierz Górski był trenerem, ale jednocześnie ojcem. Wielka osobowość, wyjątkowy człowiek. Jacek Gmoch wprowadzał wiele naukowych nowości. Antoni Piechniczek bardzo solidnie, niezwykle pracowicie podchodził do każdych zajęć. Starał się nie zaniedbać żadnego szczegółu, byliśmy u niego świetnie przygotowani fizycznie. – Obecna reprezentacja... – ... to ukształtowany zespół, ale niech robi w Rosji krok po kroku, bez presji. Stać tę drużynę na wiele.