Homo polacus
Fragment książki „Skazy na pancerzach” Piotra Zychowicza.
PIOTR ZYCHOWICZ. SKAZY NA PANCERZACH. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych. Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2018. Cena 44,90 zł.
Każdy Polak tylko dlatego, że jest Polakiem, ma zawsze rację. Zawsze jest niewinny i w każdej sytuacji historycznej występował tylko w dwóch rolach – ofiary lub bohatera. Ale nigdy w roli kata! Ta rola w naszej lakierowanej narracji historycznej zawsze zarezerwowana jest dla obcego – bolszewika, Niemca, Żyda, Rosjanina czy ukraińskiego rezuna.
Najwyraźniej według zwolenników patriotycznej sztampy po ziemi kroczą dwa gatunki ludzi – Homo sapiens i Homo polacus. Ten pierwszy jest normalnym śmiertelnikiem skłonnym do podłości, zdrady i okrucieństwa. Drugi jest jego przeciwieństwem. Homo polacus jest zawsze dobry, uczynny, nieomylny i prawy. Jeżeli walczy, to zawsze w obronie uciśnionych i za „wolność naszą i waszą”.
Na całym świecie jest jeszcze tylko jeden naród, który ma o sobie takie mniemanie. Mowa oczywiście o Żydach.
W wypadku Polaków mamy do czynienia z syndromem postkomunistycznym. Tak jak propagandyści komunistyczni próbowali wcisnąć dzieje w ramy sztywnych marksistowskich schematów, tak polscy propagandyści próbują prawdziwą historię przyciąć i oprawić w ramki rzewnego patriotycznego oleodruku.
W latach dwudziestych w Związku Sowieckim obowiązywała leninowska formuła „narodowe w formie, sowieckie w treści”. Współcześni polrealiści najwyraźniej zainspirowali się pomysłem wodza rewolucji, bo robią to samo. Tylko że na odwrót. Oni wprowadzili formułę „narodowe w treści, sowieckie w formie”. W starą, pozostałą po PRL formę wlali po prostu nową, patriotyczną treść.
Tak jak kiedyś Polacy musieli bezkrytycznie klepać formułki o „przewodniej roli partii”, tak teraz mają bezrefleksyjnie klepać formułki o „nieskazitelności narodu polskiego”.
Tak jak w PRL nie wolno było krytykować decyzji podejmowanych przez przywódców partyjnych, tak teraz nie wolno krytykować decyzji, które podejmowali przywódcy II Rzeczypospolitej czy Armii Krajowej.
Wtedy lansowano bohaterów ze spiżu – heroicznych bojowców Armii Ludowej, teraz również lansuje się bohaterów ze spiżu – Żołnierzy Wyklętych.
Założenie z góry, kto ma być „dobry”, a kto „zły”, unudnia przedstawianie rzeczy – pisał Józef Mackiewicz. – Beznadziejnie nudna jest literatura sowiecka, gdyż z góry wiadomo, że sekretarz Obkomu, Partkomu, Gorkomu będzie postacią świetlaną, a przeciwnik ustroju komunistycznego zdecydowanym podlecem. Taki schemat podziału na z góry „złych” i „dobrych” odnajdujemy często w literaturze narodowej o tematyce historycznej. W tym wypadku linią rozgraniczającą będzie przynależność narodowa występujących w książce osób. A im bardziej patriotycznie usposobiony autor, tym więcej z góry wiadomo.
Brązownik historii za największą herezję uznaje stwierdzenie, że jakiekolwiek nieszczęście, jakakolwiek klęska, którą poniosła Polska w ciągu wieków, były zawinione przez samych Polaków. Spróbujcie tylko państwo coś takiego powiedzieć publicznie.
– Jak panu nie wstyd?! – usłyszycie. – Co za bzdury pan opowiada?! To wszystko wina naszych zbrodniczych sąsiadów, zdradzieckich sojuszników i przebrzydłych mniejszości.
Upadek I Rzeczypospolitej? Perfidny spisek władców zaborczych mocarstw, których oślepiał blask wolności roztaczany przez naszą demokrację.
Klęska we wrześniu 1939 roku? Zdrada sojuszników, którzy nie wywiązali się ze swoich zobowiązań.
Upadek powstania warszawskiego? Wina paskudnego Stalina, który zatrzymał Armię Czerwoną na linii Wisły.
I tym podobne, i tak dalej. Nie ma takiej katastrofy w dziejach Polski, nie ma takiego błędu, którego brązownicy nie potrafiliby zrzucić na obcych.
Jakżeby zresztą mogło być inaczej, skoro wszyscy nasi przywódcy wojskowi i polityczni byli nieomylni! Józef Beck, Władysław Sikorski, Stanisław Mikołajczyk, generał Tadeusz Bór-Komorowski – sami geniusze!
Czasami mam wrażenie, że to jakaś zbiorowa autohipnoza. Letarg, w który wprawia się część naszych rodaków. A następnie wznosi się wysoko ponad chmury na rozpiętych szeroko biało-czerwonych husarskich skrzydłach. Z takiej wysokości rzeczywiście trudno dostrzec najbardziej oczywiste, podstawowe fakty.
Każdy stąpający twardo po ziemi, racjonalnie myślący człowiek doskonale jednak rozumie, że te wszystkie opowieści to bujda na resorach.
I Rzeczpospolita upadła, bo była przeżarta anarchią i warcholstwem. A mocarstwa zaborcze po prostu skorzystały z okazji.
Klęskę we wrześniu 1939 roku ponieśliśmy dlatego, że źle się przygotowaliśmy do wojny i mieliśmy armię słabszą niż Niemcy.
Powstanie warszawskie zakończyło się katastrofą dlatego, że dziecko uzbrojone w pistolet na kapiszony – choćby nawet bardzo się starało – nie może pokonać dorosłego mężczyzny uzbrojonego w karabin maszynowy.
A Beck, Sikorski, Mikołajczyk i Bór-Komorowski nie byli żadnymi geniuszami, tylko najbardziej niekompetentnymi politykami, jakich znała ówczesna Europa.
Tego jednak z naszej jednostronnej historycznej literatury się nie dowiemy. Tam zawsze wszystko jest proste i poukładane. Polska nigdy nikogo nie uciska – to inni uciskają Polskę. Polska nigdy nikogo nie najeżdża – wszystkie wojny toczyliśmy w obronie własnej. We wszystkich licznych konfliktach, które prowadziliśmy z innymi narodami, słuszność zawsze była po naszej stronie.
Sowiecka literatura pisze o partii zawsze dodatnio i odstrasza w ten sposób cały świat – pisał Józef Mackiewicz. – To samo jest z obiektywizmem historycznym. Któż uwierzy, że Polska w zetknięciu z sąsiadami przez tysiąc lat zawsze miała rację, a jej sąsiedzi przez tysiąc lat – nigdy? Naszą literaturę i naukę podgryza rak nacjonalizmu.
No cóż, niestety są tacy, co wierzą. Albo udają, że wierzą.
Każdy kibic piłkarski wie, że na stadionach całego świata obowiązuje uświetniony wieloletnią tradycją obyczaj reagowania na rzuty karne. Jeżeli karny jest dyktowany dla naszej drużyny – krzyczymy z zachwytu i bijemy brawo. A następnie z całą trybuną eksplodujemy w szale radości, gdy naszemu graczowi uda się umieścić piłkę w siatce. Niezależnie od tego, czy decyzja sędziego była słuszna, czy nie.
Natomiast jeśli karny jest dyktowany przeciwko naszej drużynie, ten sam utarty obyczaj nakazuje gwizdać, tupać i krzyczeć z wściekłości. A opuszczając stadion, należy rzucić ponuro w stronę kolegów: „I znowu nas sędzia przekręcił”. Oczywiście nie ma żadnego znaczenia, czy nasz zawodnik rzeczywiście sfaulował przeciwnika w polu karnym, czy nie. To są sprawy, które fanatycznego kibica nie obchodzą.
Sam jestem kibicem i muszę przyznać, że również tak reaguję na rzuty karne. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby ten stadionowy obyczaj przenosić do pisania o tak delikatnych i złożonych sprawach jak konflikty między Polakami a ich sąsiadami. Niestety, jednak wiele książek i artykułów historycznych powstaje właśnie w ten sposób.
Przejdźmy teraz do tego, co często – nieco pogardliwie – nazywane jest „syndromem Polaka wiecznej ofiary”.
„Ach, to polskie cierpiętnictwo!” – przewracają oczami nasi lewicowcy. Akurat w tej sprawie zalecałbym ostrożność. Straty narodu polskiego były bowiem podczas ostatniej wojny kolosalne. Nie ma w Polsce rodziny, która nie straciłaby kogoś z ręki niemieckich, sowieckich czy ukraińskich morderców. Myślę, że należy liczyć się z wrażliwością ludzi, którym zgładzono najbliższych.
Niestety, ogrom własnych cierpień części Polaków przysłania cierpienia innych narodów. Wobec setek tysięcy ofiar „operacji polskiej” NKWD, Katynia, Auschwitz, Wołynia, Palmir czy powstania warszawskiego – straty ukraińskie czy białoruskie wydają się niewiele warte. Niegodne uwagi. Jak bowiem mówi stare litewskie przysłowie: „Tylko własne łzy są gorzkie, cudze wydają się jedynie mokre”.
Nie przypadkiem wybrałem te słowa na motto całej książki. Przed gigantycznymi ofiarami, jakie poniósł naród polski w tragicznych latach 1937 – 1989, należy pochylić głowę. Olbrzymia danina krwi, którą złożyliśmy w dwudziestym wieku, nie oznacza jednak, że mamy uznać, iż Polacy otrzymali immunitet na krzywdzenie
innych ludzi. I że dzisiaj mamy milczeć na temat własnych historycznych przewin.
Kto nie ocenia zjawisk metodą kolektywnego uproszczenia – pisał Józef Mackiewicz – ten wie, że każdy naród przedstawia nieskończenie różnorodny wachlarz. Tym większy, im naród jest liczniejszy. Mieszczą się w nim dyrektorzy banków i włamywacze do kas bankowych. Siostry zakonne i prostytutki. Ludzie o zamiłowaniach mieszczańskich i teoriach anarchistycznych. Dusigrosze i rozrzutnicy. Starzy i młodzi. Dobrzy i źli. Ludzie są tylko ludźmi, a nie kolektywem złej lub dobrej klasy, jak uczył Lenin, czy złego albo dobrego narodu, jak uczył Hitler.
To samo dotyczy Żołnierzy Wyklętych. Jak pisał znany emigracyjny dziennikarz Michał Chmielowiec, „nie ma heroicznych armii, są tylko heroiczni żołnierze”. Na świecie nie występuje bowiem zjawisko bohaterstwa kolektywnego, występuje jedynie bohaterstwo indywidualne. W olbrzymiej zbiorowości żołnierzy podziemia niepodległościowego byli więc herosi, ale i mordercy.
Upierając się, że było inaczej, na dłuższą metę wyświadcza się legendzie tego podziemia niedźwiedzią przysługę. Każde przesłodzenie – a w wypadku Żołnierzy Wyklętych mamy do czynienia z przesłodzeniem co najmniej dziesięciokrotnym – prowadzi bowiem do śmieszności.
Obawiam się, że jeszcze kilka lat tej nachalnej propagandy i efekt będzie odwrotny do zamierzonego. Nasze władze zaleją historię Żołnierzy Wyklętych taką ilością lukru, że na długie lata obrzydzą podziemie w oczach społeczeństwa.
Bo takich bajek, jakie się obecnie w Polsce opowiada, po prostu nikt nie kupuje. Oczywiście poza dziatwą szkolną, ale przecież z czasem dziatwa szkolna dorośleje. I chciałaby poczytać o rodzimej historii coś na nieco wyższym poziomie niż biało-czarna opowiastka o dzielnych żołnierzykach z ryngrafami na piersiach, którzy zadawali bobu paskudnym bolszewikom. Coś nieco bardziej zbliżonego do prawdziwego życia.
– Szczerze nie wierzę – pisał Józef Mackiewicz – aby czytelnik polski tym się miał różnić od innych czytelników, by nie chciał dowiedzieć się prawdy, jeszcze tu, na ziemi, a nie w niebie (bo do piekła chyba informacji bezstronnych się nie przekazuje). Szczerze nie wierzę, aby czytelnik polski był tak głupi, by wierzył w to wszystko, co w jego imieniu i dla niego piszą wybrańcy pióra, którzy uważają, że tak, a nie inaczej należy pisać. Przeciwnie, wydaje mi się, że czytelnik polski musi być do ziewania znudzony stylem ciągłego podnoszenia go na duchu ponad prawdę. Że zaczyna mieć dość tej powtarzalności, która obowiązuje zwłaszcza w literaturze o minionej wojnie. Kto służył na froncie, ten wie, że przeciętnie na tysiąc żołnierzy wypada jeden bohater, a nigdy 999 bohaterów na jednego żołnierza. Po cóż więc ma czytać, że było odwrotnie?
Niedawno odbyłem niezwykle charakterystyczną rozmowę z pewną czytelniczką. Rzecz dotyczyła filmu Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”.
– Znakomity film! Po prostu wspaniały! – ekscytowała się ta pani. – Smarzowski świetnie pokazał, jak Ukraińcy wyrzynali Polaków. Tak trzeba! Bez znieczulenia! Nie podobała mi się tylko jedna scena. Była po prostu obrzydliwa! Jak tak można?! – Która scena? – Oczywiście scena polskiego odwetu na Ukraińcach. To się na pewno nie wydarzyło! Ja w to nie wierzę! – Dlaczego? – spytałem zdumiony. – Jak to dlaczego?! – żachnęła się moja rozmówczyni i spojrzała na mnie z politowaniem, jakbym był małym dzieckiem w piaskownicy. Przecież Polacy nie robią takich rzeczy.
Tak. Ukraińcy robią, a Polacy nie robią. Niemcy, Rosjanie, Żydzi, Murzyni, Arabowie, Amerykanie, Chińczycy, Brytyjczycy – robią. Polacy – nie robią. Jakież mieliśmy szczęście, że urodziliśmy się akurat w tym wyjątkowym kraju i należymy do tego wyjątkowego narodu!
Ale żarty na bok. Jak widać, wydarzenia przeszłości dla wielu naszych rodaków nie są kwestią badań naukowych czy obiektywnej prawdy – są kwestią wiary. Taki jest właśnie efekt wychowania społeczeństwa na naszej patriotycznej propagandzie, nazywanej dla niepoznaki historiografią.
Polska historia ma samych bohaterów – pisał Dariusz Baliszewski. – Nie ma w niej miejsca na czarne postacie: zdrajców, agentów, szmalcowników, cwaniaków, malwersantów czy zwyczajnych głupców i nieudaczników. Polska historia różni się od polskiej rzeczywistości zapamiętanej przez Polaka, tak jak noc różni się od dnia. Polska historia piórami swoich najwybitniejszych badaczy nikogo i nigdy nie osądza, nikogo i nigdy nie oskarża i zgodnie z niepisaną tradycją, nikogo nie gani.
Każdego potrafi z czasem usprawiedliwić i każdemu wynaleźć jakieś okoliczności łagodzące. Wystarczy przejść do historii, by poczuć się w niej całkowicie niewinnym i bezpiecznym. Tym samym jednak polska historia niczego nie tłumaczy, niczego nie uczy, niczego nie wyjaśnia i niczego nie pomaga zrozumieć.
Mnie – i mam wrażenie, że wielu moich rodaków – taka historia śmiertelnie nudzi.