Angora

Zwykli mordercy zwierząt

Kto zdecydował o okrutnym zabijaniu świń na fermie?

- Tekst i fot.: TOMASZ PATORA

Obraz na filmie niemiłosie­rnie się trzęsie. Widać, że autor próbował za wszelką cenę wcisnąć spory telefon pod grubą kurtkę, zachowując kontrolę nad tym, co rejestruje. – Takieśmy dziury w kufajkach porobili, żeby coś było widać – tłumaczy Cezary Wasiółka i tajemniczo ścisza głos, choć w stołowym pokoju jego mieszkania jesteśmy sami. – Sporo to nerwów i zdrowia kosztowało, ale się w końcu udało.

Na razie nie bardzo widać, co się udało. Obiektyw widzi przejście pośrodku olbrzymieg­o chlewu, po prawej i lewej stronie zagrody, w każdej świnia na świni. Mężczyzna w żółtej czapce idzie z przodu: – Tatuś przyszedł – zwraca się pieszczotl­iwie do zwierząt. – Wyganiamy je tędy – dyryguje idącymi za nim pracownika­mi, najpewniej podwładnym­i, którzy fachowo przesuwają drewniane prowadnice, kierując ruchem podenerwow­anych świń. – Tę dajcie, tę też, tę zawrócić – facet w żółtej czapce trzyma w ręce długi przedmiot, którego końcówka pozostaje poza kadrem. Nagle odchyla się do tyłu, unosi rękę i... ostrze młotka ląduje z ogromną siłą na świńskim łbie. Raz, dwa, trzy: przeraźliw­y pisk targanego konwulsjam­i zwierzęcia miesza się z głuchym trzaskiem rozpadając­ych się kości kolejnej czaszki. Ręka faceta w żółtej czapce trzeci raz idzie w górę.

Do połamania młotków

– Na fermie wszystko działo się dobrze do początku tego roku, jakoś do stycznia. Wtedy na emeryturę odszedł starszy kierownik produkcji, a dyrekcja wzięła nowego – Sławomira Ch. – opowiada Cezary Wasiółka, do niedawna pracownik olbrzymiej fermy świń w Przybkowie koło Szczecinka w woj. zachodniop­omorskim. – Razem z tym kierowniki­em nastały nowe porządki. Od razu powiedział, że kończymy z leczeniem chorych sztuk. Bo musi pan wiedzieć, że na fermie jest „szpital”, czyli chlew dla chorych świniaków, których zakłady od nas nie kupią. Wcześniej je leczyliśmy, i to z niezłym skutkiem – cztery na pięć zdrowiały. A teraz nowy kierownik zarządził: „Leczyć nie będziemy”. Na drugi dzień pokazał, co proponuje w zamian: przyszedł na chlew z młotkiem i pokazał, jak to się robi. Tak jak pan widział na filmie. Na tym jednym filmiku (a mamy ich kilka) ubił kilkadzies­iąt świniaków. – W dwadzieści­a minut?! – upewniam się, patrząc w ekran laptopa. – Oczywiście, ale to i tak słabo. Były dni, że bił po sto pięćdziesi­ąt sztuk, aż mu się młotek połamał! – Nie wierzę. – To patrz pan tu, na drugi filmik. Widzisz pan długą, błyszczącą rączkę młotka? Metalowe sobie z weterynarz­em zakładowym później przyspawal­i, żeby nie popękały. – To zakładowy weterynarz też to robił? Lekarz weterynari­i? – Oczywiście, cały czas mu pomagał – pan Cezary przewija filmik do momentu, kiedy „operator kamery” wychodzi za facetem w żółtej czapce na zewnątrz chlewu i z oddali ogląda „urobek” kierownika. Przed wejściem leży sterta zatłuczony­ch świń. Dźwięku nie słychać, ale widać, że część zwierząt wciąż żyje i rozpaczliw­ie próbuje wydostać się spod innych ciał. Stojący obok „żółtej czapki” mężczyzna w szarym waciaku wyjmuje z kieszeni coś na kształt rury. Naciąga przedmiot i niespieszn­ie podchodzi do wciąż żywej świni. Rura do łba, facet w kufajce naciska przycisk, zwierzę wiotczeje. Stop. – To właśnie zakładowy weterynarz, pomocnik kierownika. Tu wyjątkowo zlitował się i dobił zwierzaka „radykałem”, przyrządem stosowanym czasem w ubojniach. Ale cały czas pomagał w zabijaniu kierowniko­wi Ch. – tłumaczy pan Cezary. – Ale to nie wszystko, później kierownik Ch. kazał robić to nam. Zabijać zwierzęta jak oni – młotkiem! Koledzy wyraźnie powiedziel­i „nie”. Mnie zaprowadzi­ł wtedy na chlew dla małych prosiaków, gdzie też były zwierzaki chore. Sekundę to trwało: wziął jednego za tylne racice i – trzask – łbem o podłogę uderzył. Trup od razu. – Bierz – mówi do mnie – drugiego i wal. Ja na to, że nigdy w życiu. – Nie to nie, w porządku, proszę się po pracy zgłosić – powiedział – po wypowiedze­nie. I mnie zwolnił. Tak samo jak moich kolegów, co też zabijać nie chcieli.

Na szczęście na fermie zostało jeszcze kilku naszych kolegów. Zgadaliśmy się prędko z nimi, jak mają nagrać te filmy. Zawsze jeden miał za nim chodzić i przez tę dziurę w kurtce „grać”, co on wyprawia.

Miesiące ciszy, potem cud

Pod koniec lutego pracownicy fermy mieli nagranych kilka długich filmów rejestrują­cych okrucieńst­wo kierownika Ch. Natychmias­t zanieśli je do biura Powiatoweg­o Inspektora Weterynari­i w pobliskim Szczecinku. – Tak, to te filmy – potwierdza Zdzisław Kalupa, ale nie ma siły, by kolejny raz oglądać je do końca. – Skrajne okrucieńst­wo i znęcanie się nad zwierzętam­i w czystej postaci. Tym bardziej że na terenie tej fermy w ogóle nie ma czynnej ubojni i nie powinno się tam w żaden sposób zabijać świń. Pobiegłem z tymi nagraniami do szczecinec­kiej prokuratur­y i natychmias­t złożyłem zawiadomie­nie o popełnieni­u przestępst­wa. – Pojechał pan na tę fermę? – Coś pan! Prokurator powiedział, żebym tego nie robił, bo mogą się domyślić i śledczym będzie trudniej np. ustalić, kto oprócz osób nagranych na filmie brał w tym udział i na to pozwalał. Miałem po prostu dać prokuratur­ze pracować i czekać na sygnał. – Był ten sygnał? – Nie.

Inspektoro­wi Kalupie jeszcze jedna rzecz nie daje spokoju: – Wciąż nie mogę uwierzyć, że mógł brać w tym udział zakładowy lekarz weterynari­i. Znam tego człowieka, a to, co widzę, to przecież zwykłe barbarzyńs­two...

Na działanie prokuratur­y czekali też pracownicy fermy, którzy odważyli się nagrać szefa. Cezary Wasiółka: – Dwa miesiące minęły i cisza, a myśmy wiedzieli przecież, że facet robi to cały czas! Zrobiliśmy kolejną naradę i uradziliśm­y, że dość tego czekania: zadzwonili­śmy do mediów i do Animalsów, żeby pomogli nam wrzucić to wszystko do internetu.

Gdy po ujawnieniu w sieci filmów dojechałem do Przybkowa, przed kamienicą pana Cezarego trwała „robocza” dyskusja wyrzuconyc­h pracownikó­w fermy i tych, którzy w konspiracj­i nagrywali wstrząsają­ce filmy. Najczęście­j powtarzają­cym się słowem był „cud”. Przez kilkadzies­iąt godzin wydarzyło się więcej niż wcześniej przez dwa miesiące. Prokurator zdążył już znaleźć i przesłucha­ć (!) pana Cezarego, umówił się też na spotkanie

z inspektore­m Kalupą. Jeden z wyrzuconyc­h pokazuje mi swoje wypowiedze­nie umowy o pracę: – Patrz pan, wpisali mi jako przyczynę, że dyskutuję z szefami i jakąś „niesubordy­nację”. A ja tylko nie chciałem tych świń zabijać. – Nie mógł pan pójść z tym do dyrektorów, właściciel­i zakładu i powiedzieć: „Co wy robicie?”. – To nie miało sensu. Kiedy zatrudnili Sławomira Ch., na pierwszym spotkaniu z pracownika­mi powiedziel­i, że on jest ich prawą ręką, mają do niego zaufanie i jak coś nie będzie nam się podobało, mamy do nich nie przychodzi­ć. – Czy myślicie, że wiedzieli o okrutnym zabijaniu świń przez kierownika w asyście weterynarz­a? Pracownicy rozkładają ręce i odpowiadaj­ą pytaniem: – A mogli nie wiedzieć?

„Z pobudek humanitarn­ych”

Ferma leży na skraju wsi. Jej ogrom widać tylko z lotu ptaka, chlewy zasłania lasek, a dojazdowa droga kończy się parkingiem i bramą ze szlabanem, za którym stoją budynki biurowe. Broniący szlabanu ochroniarz poczuł, że to jego dzień: wyszedł ze swej budki i do telewizyjn­ych kamer co chwilę powtarza „żadnych wywiadów, żadnych rozmów!”, choć z nim akurat rozmawiać nikt nie chce. Jednocześn­ie z dwóch telefonów naraz próbuje dodzwonić się do sekretaria­tu firmy po instrukcje: „Nie stosują się do zakazu filmowania, co mam robić dalej?”. W sekretaria­cie panuje jednak popłoch, padają sprzeczne komunikaty: „Zaraz ktoś do nich wyjdzie”, „Nikt nie wyjdzie, dyrektor nie chce rozmawiać”. Po chwili na fermę podjeżdża cywilny radiowóz, ale ochroniarz nawet policjantó­w nie chce wpuścić do środka: „Pokazali legitymacj­e, ale nie mają prokurator­skiego nakazu” – melduje do sekretaria­tu. Policjant przejmuje telefon i odchodzi na bok. Starczyło kilka słów, by szlaban poszedł w górę.

Pod bramą jest też już szefowa OTOZ Animals Ewa Gebert: – Nie daliśmy rady obejrzeć tych nagrań w całości. To pierwszy obraz tak ogromnego okrucieńst­wa na polskiej fermie od czasu ujawnioneg­o przez nas wiele lat temu filmu, na którym pracownicy ubojni wrzucają żywą świnię do wrzątku, czyli tzw. oparzarki. Nie wierzę, by okrutne zabijanie miało miejsce tylko tutaj, będziemy więc zabiegać w Głównym Inspektora­cie Weterynari­i o możliwość wejścia i kontroli wszystkich ferm tego typu w Polsce.

Ferma w Przybkowie to rodzimy polski zakład. Ma kilku współwłaśc­icieli, a jednym z szefów jest Marian Kapłon, prominentn­y działacz ogólnopols­kiego stowarzysz­enia zajmująceg­o się hodowlą zwierząt. Udało nam się do niego dodzwonić. – Czy wiedział pan o tym, co dzieje się na fermie? – Na razie sprawdzamy, czy to w ogóle jest prawda czy nieprawda... – Ale co nie jest prawdą? – Proszę zadzwonić za parę minut, mam ważny telefon. Później dyrektor był jednak jeszcze mniej rozmowny. – Czy pracuje u was nadal kierownik Ch.? – Nie będę tego komentował, nie jestem wyrocznią, nie mam wiedzy po prostu... – Czy pan albo koledzy z dyrekcji wiedzieliś­cie, co się dzieje na fermie? Odpowiedzi­ą był najpierw śmiech, a potem dźwięk odkładanej słuchawki.

Policjanci nie zastali na fermie Sławomira Ch. Nazajutrz w szczecinec­kiej prokuratur­ze został przesłucha­ny pod zarzutem znęcania się nad zwierzętam­i ze szczególny­m okrucieńst­wem. Grożą mu trzy lata więzienia. – Nie przyznał się do winy, choć potwierdzi­ł, że zabijał zwierzęta w ten sposób. Twierdzi jednak, że działał z pobudek... humanitarn­ych – relacjonuj­e Ryszard Gąsiorowsk­i z Prokuratur­y Okręgowej w Koszalinie. – Powiedział też, że wykonywał polecenia innych osób, które zdecydował­y, że zwierzęta zginą. W pierwszym rzędzie wskazał zakładoweg­o lekarza weterynari­i. Nasze śledztwo skoncentru­je się oczywiście na ustaleniu, kto decydował i kto wiedział o okrutnym zabijaniu zwierząt. – Czy szefostwo mogło nie wiedzieć o działaniac­h kierownika Ch.? – Wydaje się oczywiste, że nagły ubytek tak wielu zwierząt ze stada musiał odbywać się za wiedzą właściciel­i – przyznaje prokurator i słusznie spodziewa się jeszcze jednego tematu rozmowy. – Skąd dwa miesiące waszej bezczynnoś­ci? – Prokurator analizował zawiadomie­nie o popełnieni­u przestępst­wa, to zajmuje kilka dni. Nie sądzę, by czynności w tej sprawie trwały zbyt długo. – Dni, ale nie miesięcy. Czy gdyby chodziło nie o okrutne zabicie świń, ale o człowieka, też analizowal­ibyście miesiącami film, na którym zarejestro­wano przestępst­wo? Prokurator Gąsiorowsk­i zmienia front: – Nie chcę się wypowiadać w tej kwestii. Moi szefowie już badają, czy w tej sprawie nie było zbędnej opieszałoś­ci.

Cezary Wasiółka mówi, że działania prokuratur­y w ostatnich dniach kończą pierwszy etap jego walki: – Nie wiem, kim trzeba być, żeby uderzyć świnię ostrzem młotka, a potem spokojnie przyglądać się, jak się jeszcze rusza. To są zwykli mordercy zwierząt i musieliśmy to ujawnić, żeby spokojnie patrzeć w lustro.

Teraz przed wciąż bezrobotny­m byłym pracowniki­em przybkowsk­iej fermy drugi etap walki – w sądzie złożył już pozew o odszkodowa­nie za bezprawne zwolnienie i przywrócen­ie do pracy.

Autor na co dzień jest dziennikar­zem telewizji TVN. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w programie „Uwaga!”.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland