Zwykli mordercy zwierząt
Kto zdecydował o okrutnym zabijaniu świń na fermie?
Obraz na filmie niemiłosiernie się trzęsie. Widać, że autor próbował za wszelką cenę wcisnąć spory telefon pod grubą kurtkę, zachowując kontrolę nad tym, co rejestruje. – Takieśmy dziury w kufajkach porobili, żeby coś było widać – tłumaczy Cezary Wasiółka i tajemniczo ścisza głos, choć w stołowym pokoju jego mieszkania jesteśmy sami. – Sporo to nerwów i zdrowia kosztowało, ale się w końcu udało.
Na razie nie bardzo widać, co się udało. Obiektyw widzi przejście pośrodku olbrzymiego chlewu, po prawej i lewej stronie zagrody, w każdej świnia na świni. Mężczyzna w żółtej czapce idzie z przodu: – Tatuś przyszedł – zwraca się pieszczotliwie do zwierząt. – Wyganiamy je tędy – dyryguje idącymi za nim pracownikami, najpewniej podwładnymi, którzy fachowo przesuwają drewniane prowadnice, kierując ruchem podenerwowanych świń. – Tę dajcie, tę też, tę zawrócić – facet w żółtej czapce trzyma w ręce długi przedmiot, którego końcówka pozostaje poza kadrem. Nagle odchyla się do tyłu, unosi rękę i... ostrze młotka ląduje z ogromną siłą na świńskim łbie. Raz, dwa, trzy: przeraźliwy pisk targanego konwulsjami zwierzęcia miesza się z głuchym trzaskiem rozpadających się kości kolejnej czaszki. Ręka faceta w żółtej czapce trzeci raz idzie w górę.
Do połamania młotków
– Na fermie wszystko działo się dobrze do początku tego roku, jakoś do stycznia. Wtedy na emeryturę odszedł starszy kierownik produkcji, a dyrekcja wzięła nowego – Sławomira Ch. – opowiada Cezary Wasiółka, do niedawna pracownik olbrzymiej fermy świń w Przybkowie koło Szczecinka w woj. zachodniopomorskim. – Razem z tym kierownikiem nastały nowe porządki. Od razu powiedział, że kończymy z leczeniem chorych sztuk. Bo musi pan wiedzieć, że na fermie jest „szpital”, czyli chlew dla chorych świniaków, których zakłady od nas nie kupią. Wcześniej je leczyliśmy, i to z niezłym skutkiem – cztery na pięć zdrowiały. A teraz nowy kierownik zarządził: „Leczyć nie będziemy”. Na drugi dzień pokazał, co proponuje w zamian: przyszedł na chlew z młotkiem i pokazał, jak to się robi. Tak jak pan widział na filmie. Na tym jednym filmiku (a mamy ich kilka) ubił kilkadziesiąt świniaków. – W dwadzieścia minut?! – upewniam się, patrząc w ekran laptopa. – Oczywiście, ale to i tak słabo. Były dni, że bił po sto pięćdziesiąt sztuk, aż mu się młotek połamał! – Nie wierzę. – To patrz pan tu, na drugi filmik. Widzisz pan długą, błyszczącą rączkę młotka? Metalowe sobie z weterynarzem zakładowym później przyspawali, żeby nie popękały. – To zakładowy weterynarz też to robił? Lekarz weterynarii? – Oczywiście, cały czas mu pomagał – pan Cezary przewija filmik do momentu, kiedy „operator kamery” wychodzi za facetem w żółtej czapce na zewnątrz chlewu i z oddali ogląda „urobek” kierownika. Przed wejściem leży sterta zatłuczonych świń. Dźwięku nie słychać, ale widać, że część zwierząt wciąż żyje i rozpaczliwie próbuje wydostać się spod innych ciał. Stojący obok „żółtej czapki” mężczyzna w szarym waciaku wyjmuje z kieszeni coś na kształt rury. Naciąga przedmiot i niespiesznie podchodzi do wciąż żywej świni. Rura do łba, facet w kufajce naciska przycisk, zwierzę wiotczeje. Stop. – To właśnie zakładowy weterynarz, pomocnik kierownika. Tu wyjątkowo zlitował się i dobił zwierzaka „radykałem”, przyrządem stosowanym czasem w ubojniach. Ale cały czas pomagał w zabijaniu kierownikowi Ch. – tłumaczy pan Cezary. – Ale to nie wszystko, później kierownik Ch. kazał robić to nam. Zabijać zwierzęta jak oni – młotkiem! Koledzy wyraźnie powiedzieli „nie”. Mnie zaprowadził wtedy na chlew dla małych prosiaków, gdzie też były zwierzaki chore. Sekundę to trwało: wziął jednego za tylne racice i – trzask – łbem o podłogę uderzył. Trup od razu. – Bierz – mówi do mnie – drugiego i wal. Ja na to, że nigdy w życiu. – Nie to nie, w porządku, proszę się po pracy zgłosić – powiedział – po wypowiedzenie. I mnie zwolnił. Tak samo jak moich kolegów, co też zabijać nie chcieli.
Na szczęście na fermie zostało jeszcze kilku naszych kolegów. Zgadaliśmy się prędko z nimi, jak mają nagrać te filmy. Zawsze jeden miał za nim chodzić i przez tę dziurę w kurtce „grać”, co on wyprawia.
Miesiące ciszy, potem cud
Pod koniec lutego pracownicy fermy mieli nagranych kilka długich filmów rejestrujących okrucieństwo kierownika Ch. Natychmiast zanieśli je do biura Powiatowego Inspektora Weterynarii w pobliskim Szczecinku. – Tak, to te filmy – potwierdza Zdzisław Kalupa, ale nie ma siły, by kolejny raz oglądać je do końca. – Skrajne okrucieństwo i znęcanie się nad zwierzętami w czystej postaci. Tym bardziej że na terenie tej fermy w ogóle nie ma czynnej ubojni i nie powinno się tam w żaden sposób zabijać świń. Pobiegłem z tymi nagraniami do szczecineckiej prokuratury i natychmiast złożyłem zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. – Pojechał pan na tę fermę? – Coś pan! Prokurator powiedział, żebym tego nie robił, bo mogą się domyślić i śledczym będzie trudniej np. ustalić, kto oprócz osób nagranych na filmie brał w tym udział i na to pozwalał. Miałem po prostu dać prokuraturze pracować i czekać na sygnał. – Był ten sygnał? – Nie.
Inspektorowi Kalupie jeszcze jedna rzecz nie daje spokoju: – Wciąż nie mogę uwierzyć, że mógł brać w tym udział zakładowy lekarz weterynarii. Znam tego człowieka, a to, co widzę, to przecież zwykłe barbarzyństwo...
Na działanie prokuratury czekali też pracownicy fermy, którzy odważyli się nagrać szefa. Cezary Wasiółka: – Dwa miesiące minęły i cisza, a myśmy wiedzieli przecież, że facet robi to cały czas! Zrobiliśmy kolejną naradę i uradziliśmy, że dość tego czekania: zadzwoniliśmy do mediów i do Animalsów, żeby pomogli nam wrzucić to wszystko do internetu.
Gdy po ujawnieniu w sieci filmów dojechałem do Przybkowa, przed kamienicą pana Cezarego trwała „robocza” dyskusja wyrzuconych pracowników fermy i tych, którzy w konspiracji nagrywali wstrząsające filmy. Najczęściej powtarzającym się słowem był „cud”. Przez kilkadziesiąt godzin wydarzyło się więcej niż wcześniej przez dwa miesiące. Prokurator zdążył już znaleźć i przesłuchać (!) pana Cezarego, umówił się też na spotkanie
z inspektorem Kalupą. Jeden z wyrzuconych pokazuje mi swoje wypowiedzenie umowy o pracę: – Patrz pan, wpisali mi jako przyczynę, że dyskutuję z szefami i jakąś „niesubordynację”. A ja tylko nie chciałem tych świń zabijać. – Nie mógł pan pójść z tym do dyrektorów, właścicieli zakładu i powiedzieć: „Co wy robicie?”. – To nie miało sensu. Kiedy zatrudnili Sławomira Ch., na pierwszym spotkaniu z pracownikami powiedzieli, że on jest ich prawą ręką, mają do niego zaufanie i jak coś nie będzie nam się podobało, mamy do nich nie przychodzić. – Czy myślicie, że wiedzieli o okrutnym zabijaniu świń przez kierownika w asyście weterynarza? Pracownicy rozkładają ręce i odpowiadają pytaniem: – A mogli nie wiedzieć?
„Z pobudek humanitarnych”
Ferma leży na skraju wsi. Jej ogrom widać tylko z lotu ptaka, chlewy zasłania lasek, a dojazdowa droga kończy się parkingiem i bramą ze szlabanem, za którym stoją budynki biurowe. Broniący szlabanu ochroniarz poczuł, że to jego dzień: wyszedł ze swej budki i do telewizyjnych kamer co chwilę powtarza „żadnych wywiadów, żadnych rozmów!”, choć z nim akurat rozmawiać nikt nie chce. Jednocześnie z dwóch telefonów naraz próbuje dodzwonić się do sekretariatu firmy po instrukcje: „Nie stosują się do zakazu filmowania, co mam robić dalej?”. W sekretariacie panuje jednak popłoch, padają sprzeczne komunikaty: „Zaraz ktoś do nich wyjdzie”, „Nikt nie wyjdzie, dyrektor nie chce rozmawiać”. Po chwili na fermę podjeżdża cywilny radiowóz, ale ochroniarz nawet policjantów nie chce wpuścić do środka: „Pokazali legitymacje, ale nie mają prokuratorskiego nakazu” – melduje do sekretariatu. Policjant przejmuje telefon i odchodzi na bok. Starczyło kilka słów, by szlaban poszedł w górę.
Pod bramą jest też już szefowa OTOZ Animals Ewa Gebert: – Nie daliśmy rady obejrzeć tych nagrań w całości. To pierwszy obraz tak ogromnego okrucieństwa na polskiej fermie od czasu ujawnionego przez nas wiele lat temu filmu, na którym pracownicy ubojni wrzucają żywą świnię do wrzątku, czyli tzw. oparzarki. Nie wierzę, by okrutne zabijanie miało miejsce tylko tutaj, będziemy więc zabiegać w Głównym Inspektoracie Weterynarii o możliwość wejścia i kontroli wszystkich ferm tego typu w Polsce.
Ferma w Przybkowie to rodzimy polski zakład. Ma kilku współwłaścicieli, a jednym z szefów jest Marian Kapłon, prominentny działacz ogólnopolskiego stowarzyszenia zajmującego się hodowlą zwierząt. Udało nam się do niego dodzwonić. – Czy wiedział pan o tym, co dzieje się na fermie? – Na razie sprawdzamy, czy to w ogóle jest prawda czy nieprawda... – Ale co nie jest prawdą? – Proszę zadzwonić za parę minut, mam ważny telefon. Później dyrektor był jednak jeszcze mniej rozmowny. – Czy pracuje u was nadal kierownik Ch.? – Nie będę tego komentował, nie jestem wyrocznią, nie mam wiedzy po prostu... – Czy pan albo koledzy z dyrekcji wiedzieliście, co się dzieje na fermie? Odpowiedzią był najpierw śmiech, a potem dźwięk odkładanej słuchawki.
Policjanci nie zastali na fermie Sławomira Ch. Nazajutrz w szczecineckiej prokuraturze został przesłuchany pod zarzutem znęcania się nad zwierzętami ze szczególnym okrucieństwem. Grożą mu trzy lata więzienia. – Nie przyznał się do winy, choć potwierdził, że zabijał zwierzęta w ten sposób. Twierdzi jednak, że działał z pobudek... humanitarnych – relacjonuje Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie. – Powiedział też, że wykonywał polecenia innych osób, które zdecydowały, że zwierzęta zginą. W pierwszym rzędzie wskazał zakładowego lekarza weterynarii. Nasze śledztwo skoncentruje się oczywiście na ustaleniu, kto decydował i kto wiedział o okrutnym zabijaniu zwierząt. – Czy szefostwo mogło nie wiedzieć o działaniach kierownika Ch.? – Wydaje się oczywiste, że nagły ubytek tak wielu zwierząt ze stada musiał odbywać się za wiedzą właścicieli – przyznaje prokurator i słusznie spodziewa się jeszcze jednego tematu rozmowy. – Skąd dwa miesiące waszej bezczynności? – Prokurator analizował zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa, to zajmuje kilka dni. Nie sądzę, by czynności w tej sprawie trwały zbyt długo. – Dni, ale nie miesięcy. Czy gdyby chodziło nie o okrutne zabicie świń, ale o człowieka, też analizowalibyście miesiącami film, na którym zarejestrowano przestępstwo? Prokurator Gąsiorowski zmienia front: – Nie chcę się wypowiadać w tej kwestii. Moi szefowie już badają, czy w tej sprawie nie było zbędnej opieszałości.
Cezary Wasiółka mówi, że działania prokuratury w ostatnich dniach kończą pierwszy etap jego walki: – Nie wiem, kim trzeba być, żeby uderzyć świnię ostrzem młotka, a potem spokojnie przyglądać się, jak się jeszcze rusza. To są zwykli mordercy zwierząt i musieliśmy to ujawnić, żeby spokojnie patrzeć w lustro.
Teraz przed wciąż bezrobotnym byłym pracownikiem przybkowskiej fermy drugi etap walki – w sądzie złożył już pozew o odszkodowanie za bezprawne zwolnienie i przywrócenie do pracy.
Autor na co dzień jest dziennikarzem telewizji TVN. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w programie „Uwaga!”.