Pies przewodnik
OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
Zwierzęta są jedyną przyczyną rozdźwięku pomiędzy Kaczyńskim a jego elektoratem. Jasno wynika to z obszernego trzystronicowego rejestru dokonań prezesa PiS-u, wyliczającego w tygodniku Do Rzeczy wszystkie jego zasługi i jego niezastąpioność oraz niezastępowalność dla zwolenników tej partii, w którym znalazł się zaledwie jeden maluteńki prztyczek: „Jest niekiedy przesadnie wyczulony na los zwierząt”.
Jeśli coś można mu zarzucić, to to, że jest za miękki. Na szczęście nie dla niepełnosprawnych, tylko dla zwierząt, ale zawsze. Zwierzęta mogą wykorzystywać jego słabość i to jest jedyna rzecz rażąca dla jego elektoratu.
Stosunek do zwierząt nie jest to może rzecz fundamentalna i nawet na najlepszy można by ostatecznie przymknąć oko i go wybaczyć, jednak jest jakimś papierkiem lakmusowym.
Jeśli rozejrzeć się pod tym kątem, zbyt dobry stosunek do zwierząt jest sygnałem alarmowym, który może nas w porę ostrzec i zdemaskować człowieka, wydającego się poza tym całkiem w porzo.
Media żyją od wielu dni psychofanką – jak ją nazwał tygodnik Wprost – PiS-u, identyfikowaną szerzej jako kochanka posła Pięty, chociaż będącą również jednakową entuzjastką Dudy, Jakiego oraz posła Horały z Gdyni. Według tygodnika Sieci osoba „w kampanii wyborczej
Kiedy pisałem „Zatroskaną koloratkę – Pasterzy i najemników”, w zamyśle miałem intencję retrospektywnego spojrzenia na bliskie mi sprawy związane z Kościołem i moją drogę powołania do kapłańskiej służby.
Efektem wspomnień z lat seminaryjnej drogi i wiedzy, którą nabyłem w tamtym okresie, były dwie pierwsze części książki, i na tym zamierzałem zakończyć.
Pozostało mi tylko (tak wtedy myślałem) dokonać korekt redakcyjnych i oddać całość do druku.
Zaraz potem uświadomiłem sobie jednak, że moje literackie dziecko wcale nie jest skończone i czegoś w nim brakuje?
„Jeżeli chcesz mnie poinformować o problemie, nie wchodź! Jeśli chciałbyś porozmawiać o jego rozwiązaniu – zapraszam!”. Przypomniałem sobie wtedy tę sentencję wypisaną na drzwiach jednego z szefów korporacyjnego biura!
Trzecia część „Zatroskanej koloratki” to była moja wizja rozwiązania problemów, o których pisałem na początku książki. jeździ „dudabusem”, bez przerwy fotografuje się z kandydatem, chyba nikt nie ma z nim tylu zdjęć, co ona”. Wszystko to świadczy teraz przeciwko niej, bo okazuje się, że jeżdżenie „dudabusem” jest decyzją jeżdżącego, a nie tego, kto go tam zabiera.
Tymczasem psychofanka owa skrywa tajemnicę, którą wystarczyło poznać, aby zaraz nabrać wobec niej podejrzeń. Ma dwadzieścia trzy koty i dwa psy!
Czy odpowiednim służbom nie zadzwoniły od razu wszystkie dzwonki alarmowe: jak ktoś taki może naprawdę lubić PiS? Fałszywość intencji kogoś takiego jest mu chyba wydrapana na twarzy przez 23 koty.
Zarzuty koncentrują się właśnie na braku czujności. Gazety mają pretensje, że służby tego Pięty nie ostrzegły. Tylko jednak mówiąc szczerze: właściwie przed czym? Przed tym, że jest idiotą?
Uratowałoby go to, gdyby był uczulony na kocią sierść. Tylko czy aby ktoś taki może być w PiS-ie? To się chyba raczej wyklucza.
Metoda rozszyfrowywania wrogów i prowokatorów za pomocą zwierząt się sprawdza jak żadna inna. Zresztą zwierzęta są tropiące i się ich do tego używa.
Czyż ktokolwiek może mieć wątpliwości, w jakiej sprawie interweniowała w prokuraturze posłanka Pawłowicz? Otóż w sprawie hodowców buldogów francuskich, których oskarżono o ich
I tak powstał wywiad z parafii, która na razie była tylko moim marzeniem, i chyba także marzeniem wielu czytelników, którzy w mailach prosili mnie o adres tejże parafii, bo:
„Chcieliby do takiej wspólnoty należeć...”.
I tak byłem zmuszony studzić ich pragnienia, mówiąc że to była tylko literacka fikcja i, niestety, takiej parafii nie ma..., ale może kiedyś – dodawałem bez wiary?
I myliłem się, o czym przekonałem się niedawno, gdy poznałem księdza z małej parafii we wschodniej Polsce.
Do naszego spotkania doszło z jego inicjatywy, gdy (łamiąc cichy zakaz kościelnych cenzorów) przeczytał moją książkę. W krótkich słowach zaprosił mnie do siebie, bym osobiście się przekonał, że wcale nie byłem daleki od prawdy w moim wywiadzie z parafii marzeń.
Jego krótki list sprawił, że odbyłem siedmiogodzinną podróż i spotkałem się na miejscu z księdzem Markiem, który od kilku lat prowadzi duszpasterską pracę, będąc proboszczem dręczenie i odebrano im zwierzęta. Profesor Pawłowicz całą swoją wiedzę prawniczą wytężyła, aby udowodnić, że psy dręczono zgodnie z prawem, i po wyleczeniu trzeba je oddać do dalszego dręczenia właścicielom.
To, po której stronie stanęła Pawłowicz, jest tak oczywiste, że Newsweek nawet nie musi tego pisać. Wiadomo, co sama zrobiłaby z takim buldogiem.
Interwencja tej posłanki na decyzję prokuratury, podjętej po badaniach przez biegłych weterynarzy wskazuje, że ma się ona za lepszą biegłą od dręczenia. W tej dziedzinie specjalistką nie tylko od zwierząt i każdy dręczyciel znajdzie w niej wzór. Wynajmują ją więc do szczucia na buldogi.
Każda osoba z kontaktu z nią wychodzi jak zbity pies. Przed wpuszczeniem na obrady komisji sejmowej z jej udziałem, wszyscy muszą być profilaktycznie zaszczepieni przeciw wściekliźnie.
Ciekawe, że przeciwnicy zwierząt czują więź i porozumiewają się ze sobą jak zwierzęta, pozarozumowo. W Stanach Zjednoczonych funkcjonuje powiedzenie „pies Trumpa”. Oznacza to coś nieistniejącego i niemożliwego do wyobrażenia. Trump bowiem tak nie cierpi zwierząt, że w Białym Domu wszystkie je wytępił, zrywając – niektórzy mówią, że na pokaz – z tradycją „pierwszego psa” prezydenckiej pary. Ma to pokazywać jego brak słabości i odporność na takie sentymenty. A ktoś, kto lubi miłe zwierzątka, i tak na niego przecież nie zagłosuje.
Dla wszystkich tych ludzi koszmarem musi być wiadomość, że psy się już klonuje. Ledwie posłanka Pawłowicz wytępi w miejscowości, która choć mała, jest także siedzibą gminy.
Naszą rozmowę zaczęliśmy na słonecznym tarasie umieszczonym na tyłach skromnego, ale bardzo schludnego proboszczowskiego domu, gdzie gospodarz poczęstował mnie kawą i pysznym wypiekiem plebanijnej gospodyni. – Kiedy otrzymałem dekret biskupa, w którym mój przełożony skierował mnie do pracy na rubieżach naszej diecezji, nie do końca byłem ucieszony tym „awansem”. Parafia mała (nieco ponad 1000 dusz), ludzie biedni, w większości żyjący w popegeerowskich czworakach i zaledwie kilkanaście prywatnych gospodarstw, choć i tam nie było obszarników, bo licha ziemia nie dawała krociowych zysków.
Mój poprzednik na plebanijnym gospodarstwie nie czekał nawet na mój przyjazd, bo dwa dni przed terminem zdał klucze od kościoła kurialnemu wizytatorowi i razem z nim (zabierając ze sobą tylko małą podręczną walizkę) odjechał do szpitala, gdzie nasze władze załatwiły mu pobyt dla wszystkie francuskie pieski, a one już pod Sejmem szczekają na nią z powrotem!
Aktorka Barbra Streisand ma już dwa klony tej samej suczki. Czyli odrastają one tak jak głowy smoka: w miejsce jednej od razu dwie. Już dla samej posłanki Pawłowicz warto to było wymyślić.
Tym sposobem psu zapewniliśmy nieśmiertelność, a sobie nie. To raczej pies może szybciej sklonować swego pana, jeśli będzie chciał, żeby mu towarzyszył. Trump nie ma szans.
Pisząca o tym klonowaniu Polityka zwraca uwagę na jeszcze nieprzyjemną wiadomość dla wszystkich wierzących, że każdy organizm zaczyna się od poczęcia. Otóż przy klonowaniu z każdego zarodka uzyskuje się więcej niż jednego osobnika. Jest to jakby sztuczne uzyskiwanie bliźniąt.
Na razie jeszcze nie ludzkich, jednak na świecie żyje już i rozmnaża się ładne stado sklonowanych owiec; rozmnażają się także sklonowane żaby i karpie. Dosyć dziwne, że Rosjanie sklonowali mysz, jakby akurat tego mieli tam akurat za mało.
Trudno przypuścić, aby w tej sytuacji tylko ludzie nie przedłużali sobie istnienia, robiąc to ze wszystkimi zwierzętami dookoła. Na razie bowiem mysz siedząca w pułapce na myszy będzie miała przed sobą dużo lepszą przyszłość niż ten, który ją złapał.
Jak zmieni to nasz stosunek do zwierząt? Może będziemy im zazdrościć? A może będziemy nimi chcieli być? Tyle że można albo być zwierzęciem, albo chronić zwierzęta – tego się nie da pogodzić. Wiemy to bez klonowania. poratowania nadwątlonego (wersja oficjalna).
A tak naprawdę skierowały go na leczenie odwykowe, bo biedak już od dawna topił w alkoholu swoją beznadzieję i nie był w stanie dłużej być przewodnikiem parafialnego stadka.
Do nowego gospodarstwa wprowadził mnie ksiądz dziekan, z którym udałem się do parafii w piątkowe przedpołudnie. „To są klucze od plebanii, a te do kościoła” – oznajmił przed odrapanymi drzwiami, za którymi miał być mój dom. Nie wszedł ze mną do środka. Zamiast tego poinformował krótko, że zjawi się na pierwszej niedzielnej mszy, by przedstawić mnie parafianom, i się oddalił.
Rozpakowałem swoje podręczne bagaże w przedsionku i zaraz potem otworzyłem okna, by pozbyć się przykrego zaduchu, który wypełniał pozostałe pomieszczenia...
Na tym ksiądz Marek przerwał swoje wspomnienia i chwilę później dodał z uśmiechem:
– Dalszy ciąg po obiedzie... bo zdaje się, że z jadalni dochodzi zapach pyszności, które przygotowała pani Maria.
Na dalszy ciąg rozmowy z księdzem Markiem zapraszam za tydzień. zdrowia (kryspinkrystek@onet.eu)