Z Lennonem, ale bez fajerwerków
Były muzyk The Beatles oczywiście nie pojawił się w warszawskim amfiteatrze Wolskiego Centrum Kultury, bo już prawie 38 lat nie ma go z nami. Jednak jego duch zapewne przefrunął nad sceną, kiedy gwiazda wieczoru – a była nią formacja Yes – cytowała fragment jego kompozycji „Give Peace A Chance” w swoim utworze „I’ve Seen All Good People”.
Dawniej moda na nazwy grup muzycznych zmieniała się równie często jak długość damskich spódnic czy krój dżinsów. Bywało, że nazwy opisywały powiązania rodzinne członków, jak The Everly Brothers czy The Jacksons. Niekiedy odnosiły się do zamierzeń twórczych (np. The Seekers, czyli Poszukiwacze) albo do stylu życia (np. The Beach Boys, czyli Plażowi Chłopcy). Zdarzało się też – głównie po sukcesie Beatlesów – że wymyślano nazwy z ortograficznymi błędami, jak to zrobili właśnie chłopcy z Liverpoolu („chrząszcze” to po angielsku „beetles”, a nie „beatles”) czy ich konkurenci z USA – The Monkees („małpy” to poprawnie „monkeys”). Niektórzy uważali, że nazwa nie musi nic znaczyć i najlepiej, żeby była krótka. Stąd kapele The Who (Kto), If (Jeżeli), Them (Oni), The Move (Ruch) i wreszcie Yes (Tak).
Ta ostatnia grupa odwiedziła Polskę 3 czerwca. Przyjechało tylko trzech jej członków, bowiem po pierwszych sukcesach – a te największe (nie licząc megahitu „Owner of a Lonely Heart” z 1983 roku) zespół odniósł w latach 70. ubiegłego wieku – członkowie Yes przestali regularnie współpracować. Zajęli się projektami solowymi, a tylko okazjonalnie grali pod starą nazwą i to nie zawsze w takim samym składzie. Zresztą po śmierci basisty Chrisa Squire’a, w 2015 roku, zebranie się w oryginalnym gronie przestało w ogóle być możliwe. Ale również wcześniej muzycy nie zawsze się dogadywali.
Teraz dwa zespoły występują pod taką samą nazwą. Jeden ze Steve’em Howe’em (gitara) i Alanem White’em (perkusja), a drugi – i ten właśnie był w Warszawie – to formacja z Jonem Andersonem (wokal), Trevorem Rabinem (gitara) i Rickiem Wakemanem (klawisze). Ci ostatni chcieli początkowo tworzyć pod skrótem ARW – utworzonym od pierwszych liter ich nazwisk – ale ponieważ grają utwory zespołu, a głos Andersona i klawisze Wakemana to wizytówki grupy, więc wrócili do Yes.
Przed nimi wystąpił zespół SBB. Polska kapela pod kierunkiem Józefa Skrzeka – klawiszowca, basisty i wokalisty – zagrała na rozgrzewkę w najsilniejszym składzie. Liderowi towarzyszyli Jerzy Piotrowski (perkusja) oraz Antymos Apostolis (gitara). Rzadko zdarza się, żeby support bisował, zwłaszcza jeśli występuje przed światową gwiazdą. Tymczasem śląskie trio otrzymało owacje na stojąco, więc muzycy musieli wrócić na scenę. Wtedy niektórym widzom zakręciła się łza w oku, bo na bis popłynęły z głośników słowa „Z miłości jestem”, które rozpoczynają ich największy hit.
Po krótkiej przerwie na scenę weszli: perkusista Louis Molino III i basista Iain Hornal (współpracujący również z Jeffem Lynne’em w jego zespole ELO). Ubrani w czarne stroje nie wyróżniali się na tle szarego tła. Akompaniowali tylko trójce bohaterów wieczoru, więc mieli pozostać w ich cieniu.
Po nich publiczność ujrzała członków Yes. Najbardziej wyróżniał się Wakeman – dzięki długiej do ziemi, czerwono-złoto-niebieskiej pelerynie. Podobnie ubierał się w czasach świetności Yes. Zespół działa już z przerwami pół wieku i jest jednym z pionierów progresywnego rocka, obok takich sław jak Pink Floyd i Genesis.
Tym razem jednak w programie występu przeważały kompozycje z późniejszych lat działalności grupy, kiedy już jej repertuar miał w sobie sporo z przebojowego popu. Prawdopodobnie z uwagi na obecność w składzie Rabina. Ten gitarzysta z RPA przyłączył się do Yes w 1982 roku. Aż cztery piosenki pochodziły z longplaya „90125” (1983), którego był głównym autorem.
Na otwarcie utwór „Cinema”, a zaraz po nim „Hold On”. W połowie występu pojawiła się jeszcze kompozycja „Changes” z tego samego albumu, a na finał zachowano wspomniany hit „Owner of a Lonely Heart”. W czasach premiery krążka „90125” polscy melomani znali ten przebój głównie z efektownego teledysku, bo zagraniczne sławy jeszcze wtedy rzadko w Polsce gościły, a o ich płyty nie było łatwo.
Fani Yes, pamiętający pierwsze płyty zespołu, najbardziej czekali na repertuar typowo progresywny. Ten również był. Nie zabrakło kompozycji z najsłynniejszych krążków, takich jak „The Yes Album”, „Close to the Edge” czy „Fragile”. Wszystkie błyszczały wyjątkowym wokalem Andersona – wyższym niż tenor, zbliżonym do kontraltu, choć bez typowo kobiecej barwy – którego nikt nie jest w stanie podrobić. A próbowali różni piosenkarze okazjonalnie pojawiający się w grupie. Bo trzeba wiedzieć, że przez zespół przewinęło się prawie dwudziestu różnych muzyków, w tym kilku wokalistów. Ostatnio w konkurencyjnym Yes (tym z Howe’em i White’em) śpiewa Jon Davison, który wcześniej liderował formacji Roundabout, wyspecjalizowanej w kopiach repertuaru grupy. Nie dorównuje jednak głosowo naj- słynniejszemu wokaliście Yes. Dlatego cieszy, że to właśnie Anderson śpiewał w Warszawie. Rabin wprawdzie woli repertuar nacechowany stylistyką poprockową, ale w starych progresywnych utworach Yes też potrafił się znaleźć.
Wreszcie Wakeman. Żywa legenda rocka. Nie tylko jako członek Yes, ale również w roli autora udanych płyt solowych, z których największym powodzeniem cieszył się album z 1973 roku poświęcony sześciu żonom Henryka VIII. Z takimi samymi jak kiedyś długimi włosami blond grał na siedmiu klawiaturach. Pod koniec występu wyszedł na środek sceny z ósmą, zawieszoną na pasku niczym elektryczna gitara.
Oprawa koncertu, jak na widowisko z udziałem rockowej gwiazdy, była skromna. Żadnych fajerwerków i bez telebimów. Tylko światła i muzyka. Jednak ta ostatnia wystarczyła, żeby spotkanie z legendą progresywnego rocka na długo zapamiętać. Zwłaszcza że na bis muzycy wykonali pamiętny utwór „Roundabout”, przy którego dźwiękach przyjmowani byli w ubiegłym roku do Rockandrollowej Izby Sławy.