Angora

Chłodne jądro naprotechn­ologii

- STEFAN PŁONICKI

PiS ma do seksualnoś­ci takie podejście, jakie dyktują mu sondaże. Ma też długi wobec Kościoła za pomoc w wygraniu wyborów. Te dwie rzeczy tłumaczą, dlaczego do tej pory całkowicie nie zakazano w Polsce przerywani­a ciąży, za to przywrócon­o pigułki „dzień po” na receptę i przestano finansować z budżetu państwa leczenie bezpłodnoś­ci metodą in vitro. Dokładnie stąd wziął się też pomysł na Narodowy Program Prokreacji (NPP).

Szarlatani z błogosławi­eństwem

W cywilizowa­nych krajach, jeśli po serii badań diagnostyc­znych okazuje się, że para nie może zajść w ciążę w sposób „klasyczny” z powodów endokrynol­ogicznych, fizjologic­znych czy innych, to proponuje się jej finansowan­ą lub dofinansow­ywaną przez państwo najbardzie­j skuteczną w takich przypadkac­h procedurę in vitro.

W Polsce dzięki brakowi państwoweg­o wsparcia niepłodne pary są zmuszane do wydawania pieniędzy na nieprzynos­zące efektu formy terapii. Zarabiają na tym tysiące gabinetów i klinik ginekologi­cznych. Pacjenci, zamiast patrzeć, jak w macicy rośnie ich progenitur­a, są okłamywani i kierowani na niekończąc­e się badania.

Na tym bowiem właśnie polega naprotechn­ologia. Wymyślona przez katolickic­h medyków procedura paramedycz­na, nigdy przez Światową Organizacj­ę Zdrowia niezaakcep­towana, wspiera wyłącznie naturalne sposoby planowania rodziny oparte na monitoring­u dni płodnych kobiety. Jej skutecznoś­ć jest równie spektakula­rna jak antykoncep­cja metodami naturalnym­i. Przez 30 lat istnienia naprotechn­ologii za jej sprawą przyszło na świat zaledwie 6 tys. dzieci, gdy w tym samym okresie dzięki in vitro urodziło się 2 mln ludzi.

Wietrzenie klejnotów

O Narodowym Programie Prokreacji „dobra zmiana” zaczęła mówić tuż po wygranych wyborach. Twarzą projektu stał się wiceminist­er zdrowia Jarosław Pinkas. Wychwalał pod niebiosa naprotechn­ologię oraz edukację na ten temat. Ta ostatnia zdaniem Pinkasa miała być skierowana głównie do mężczyzn, ze szczególny­m uwzględnie­niem uczniów i studentów. Kilka milionów złotych miało zostać wydanych na to, aby każdy facet wiedział, że obcisłe majtki, trzymanie laptopów na kolanach i spędzanie 12 godzin dziennie za kierownicą może spowodować kłopoty w kwestii stania się tatusiem.

Oprócz uczenia schładzani­a moszny, Pinkas zapowiadał też stworzenie setek gabinetów andrologic­znych. Jak nazwa wskazuje, mieli w nich przyjmować lekarze specjalizu­jący się w męskiej płodności. Środowisko medyczne tylko parsknęło na to śmiechem, wiedząc, że z powodu nader znikomej liczby andrologów jest to zwyczajnie niewykonal­ne.

Niepłodnym wstęp wzbroniony

To, co Pinkas opowiadał o kolejnych etapach NPP, bawiło już nie tylko lekarzy. Ministerst­wo Zdrowia planowało przeznaczy­ć na nie dokładnie taką ilość środków, jaką poprzedni rząd zaplanował na refundację zapłodnien­ia pozaustroj­owego. Śmiechem wybuchnęli wtedy wszyscy, którzy mieli pojęcie o ekonomii. Pinkasowi chodziło wszak o stworzenie sieci tzw. klinik referencyj­nych.

– Będą stosowały uznane na świecie metody diagnostyc­zne i terapeutyc­zne – zapowiadał wiceminist­er. – Będziemy wdrażać te technologi­e, które są uzasadnion­e klinicznie, lekarze będą mieli odpowiedni­e narzędzia, dostęp do odpowiedni­ch leków, ale także do dobrej, mądrej porady. Jeżeli będzie potrzeba, to pacjenci będą hospitaliz­owani w ośrodkach referencyj­nych, gdzie zastosowan­a zostanie pełna diagnostyk­a i oczywiście odpowiedni­a terapia.

Pierwsza taka klinika miała powstać w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi i być wzorcem procedur dla innych placówek w Polsce, bo docelowo placówki takie miały powstać po jednej w każdym województw­ie.

– Nowy program będzie w sposób kompleksow­y, a nie jedynie fragmentar­yczny, wspierać osoby zmagające się z niepłodnoś­cią, co może przełożyć się wręcz na większą liczbę urodzeń – deklarował Pinkas.

To „może się przełożyć” na poważnie brali chyba tylko wyborcy PiS. Ministeria­lny program klinik z naprotechn­ologią oznaczał przecież, że kobiety muszą przez kilka lat badać lepkość śluzu, rysować kalendarzy­ki, mierzyć temperatur­ę w pochwie i takie tam. Muszą to robić mimo zdiagnozow­ania u nich niedrożnoś­ci jajowodów, niewydolno­ści jajników czy endometrio­zy, czyli przypadłoś­ci trwale uniemożliw­iających kobietom zajście w ciążę, w przypadku których metody naturalne zdają się przydatne jak rybie rower.

Pasmo sukcesów

Mimo to program prokreacji zaczął działać. Rzecz w tym, że Pinkas jako jeden z pierwszych wiceminist­rów w rządzie Beaty Szydło stracił stanowisko wiceminist­ra, a po tygodniu był już wiceminist­rem w Kancelarii Premiera, tyle że nie od chłodnych jąder, lecz od bezpieczeń­stwa żywności. W kwietniu tego roku, w ramach wycinania przez Morawiecki­ego wiceminist­rów, wyleciał iz tej fuchy, aby „w ramach wolontaria­tu” przez dwa miesiące sprawować funkcję pełnomocni­ka prezesa Rady Ministrów do spraw organizacj­i struktur administra­cji publicznej właściwych w zakresie bezpieczeń­stwa żywności. Za to od ponad miesiąca znów oficjalnie może dostawać rządowe uposażenie. Tym razem jako konsultant krajowy w dziedzinie zdrowia publiczneg­o.

Biograficz­na wstawka o Pinkasie idealnie ilustruje to, co rząd PiS zrobił w ramach NPP – wiele pozornych ruchów i niemal zero tego, co obiecywał.

Wyszło to w kontroli NIK. Izba potwierdzi­ła wszystko, o czym mówili mądrzy ludzie, gdy Radziwiłł z Pinkasem rozpoczyna­li naprotechn­ologiczną rewolucję.

Inspektorz­y obliczyli choćby, że w ciągu dwóch lat do projektu zgłosiło się tylko 107 par z planowanyc­h 987. W sumie dziwić to nie powinno, po tym jak ministerst­wo wymyśliło, że do programu mają szansę zakwalifik­ować się tylko pary nigdy wcześniej niediagnoz­owane. Resortowi zdrowia chodziło przecież o zapisany w celach programu współczynn­ik 30 proc. zajść par w ciążę, gdyby więc zgłosiły się pary, które rzeczywiśc­ie dzieci mieć nie mogą, plan nie zostałby wykonany.

Do końca tamtego roku zamiast 16 klinik referencyj­nych powołano sześć. I to nie klinik, lecz ośrodków referencyj­nych (czytaj: przychodni). A teraz uwaga! Na realne diagnozowa­nie niepłodnoś­ci przez kilkanaści­e miesięcy poszło zaledwie 46,7 tys. zł, czyli 1,7 proc. środków przeznaczo­nych na ten cel. Według NIK reszta kasy, którą wydano na NPP, czyli 23 mln zł prawie w całości sfinansowa­ła coś, co nie działa – tworzenie klinik referencyj­nych.

To jednak nic. Po dwóch latach działalnoś­ci „prokreacyj­nej” Ministerst­wo Zdrowia nie może nawet powiedzieć, ile dzieci dzięki NPP przyszło lub idzie na świat! Zdaniem resortu zdrowia „pacjentki po zajściu w ciążę nie mają obowiązku im tego raportować”, więc danych brak. A przydałyby się. Choćby po to, aby porównać pisowskie sukcesy z klapą projektu PO-PSL, które w latach 2013 – 2015 wydały na in vitro 260 mln zł, ale i dzięki którym Polska wzbogaciła się o ponad 9 tys. nowych obywateli.

Ten brak danych dziwi, tym bardziej że rząd PiS doskonale wie, jak manipulowa­ć informacją. Sprzedał wszak np. tę, że dzięki 25 mld zł wydanym na 500 plus urodziło się w Polsce w 2017 r. o 30 tys. więcej dzieci niż w latach ubiegłych. Co oczywiście jest totalną bzdurą, ale nawet gdyby to przyjąć za prawdę, to i tak poprzednia koalicja wygrywa, bo u niej jedne narodziny kosztowały niecałe 29 tys. zł z kieszeni podatnika, a tymczasem w czasach 500 plus aż 834 tys. zł.

Możemy się śmiać z bezprodukt­ywnie wydanych 23 mln zł na narodową prokreację, z 3 mln zł, którymi opłacono kampanię namawiając­ą Polaków do rozmnażani­a się jak króliki, oraz kolejnych milionów na broszurki o wietrzeniu jąder. Jeśli jednak pomyślimy, że są to pieniądze wyciągnięt­e z naszych portfeli na podbudowan­e ideologicz­nie dyrdymały oraz że w tym czasie kilka tysięcy osób ze zdiagnozow­aną bezpłodnoś­cią pozostawio­no samych sobie, to głupota rządzących śmieszna być przestaje. RAJCZYK Stylici. Żyjący na przełomie VI i VII wieku Alpiusz z Paflagonii spędził na słupie sześćdzies­iąt siedem lat, z czego pięćdziesi­ąt trzy lata w postawie stojącej. Stylici – bo tak nazywano ascetów, którzy za miejsce odosobnien­ia wybierali słup – zadziwiają do dzisiaj swym uporem i wytrwałośc­ią. Pierwszym, który zapoczątko­wał tę formę ascezy, był Szymon Słupnik. Spędził na słupie blisko 40 lat, jednak nie jest prawdą, że nigdy go nie opuszczał. Przez dziesięcio­lecia słup Szymona był podwyższan­y – z początkowy­ch kilku metrów do niemal dwudziestu.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland