Chłodne jądro naprotechnologii
PiS ma do seksualności takie podejście, jakie dyktują mu sondaże. Ma też długi wobec Kościoła za pomoc w wygraniu wyborów. Te dwie rzeczy tłumaczą, dlaczego do tej pory całkowicie nie zakazano w Polsce przerywania ciąży, za to przywrócono pigułki „dzień po” na receptę i przestano finansować z budżetu państwa leczenie bezpłodności metodą in vitro. Dokładnie stąd wziął się też pomysł na Narodowy Program Prokreacji (NPP).
Szarlatani z błogosławieństwem
W cywilizowanych krajach, jeśli po serii badań diagnostycznych okazuje się, że para nie może zajść w ciążę w sposób „klasyczny” z powodów endokrynologicznych, fizjologicznych czy innych, to proponuje się jej finansowaną lub dofinansowywaną przez państwo najbardziej skuteczną w takich przypadkach procedurę in vitro.
W Polsce dzięki brakowi państwowego wsparcia niepłodne pary są zmuszane do wydawania pieniędzy na nieprzynoszące efektu formy terapii. Zarabiają na tym tysiące gabinetów i klinik ginekologicznych. Pacjenci, zamiast patrzeć, jak w macicy rośnie ich progenitura, są okłamywani i kierowani na niekończące się badania.
Na tym bowiem właśnie polega naprotechnologia. Wymyślona przez katolickich medyków procedura paramedyczna, nigdy przez Światową Organizację Zdrowia niezaakceptowana, wspiera wyłącznie naturalne sposoby planowania rodziny oparte na monitoringu dni płodnych kobiety. Jej skuteczność jest równie spektakularna jak antykoncepcja metodami naturalnymi. Przez 30 lat istnienia naprotechnologii za jej sprawą przyszło na świat zaledwie 6 tys. dzieci, gdy w tym samym okresie dzięki in vitro urodziło się 2 mln ludzi.
Wietrzenie klejnotów
O Narodowym Programie Prokreacji „dobra zmiana” zaczęła mówić tuż po wygranych wyborach. Twarzą projektu stał się wiceminister zdrowia Jarosław Pinkas. Wychwalał pod niebiosa naprotechnologię oraz edukację na ten temat. Ta ostatnia zdaniem Pinkasa miała być skierowana głównie do mężczyzn, ze szczególnym uwzględnieniem uczniów i studentów. Kilka milionów złotych miało zostać wydanych na to, aby każdy facet wiedział, że obcisłe majtki, trzymanie laptopów na kolanach i spędzanie 12 godzin dziennie za kierownicą może spowodować kłopoty w kwestii stania się tatusiem.
Oprócz uczenia schładzania moszny, Pinkas zapowiadał też stworzenie setek gabinetów andrologicznych. Jak nazwa wskazuje, mieli w nich przyjmować lekarze specjalizujący się w męskiej płodności. Środowisko medyczne tylko parsknęło na to śmiechem, wiedząc, że z powodu nader znikomej liczby andrologów jest to zwyczajnie niewykonalne.
Niepłodnym wstęp wzbroniony
To, co Pinkas opowiadał o kolejnych etapach NPP, bawiło już nie tylko lekarzy. Ministerstwo Zdrowia planowało przeznaczyć na nie dokładnie taką ilość środków, jaką poprzedni rząd zaplanował na refundację zapłodnienia pozaustrojowego. Śmiechem wybuchnęli wtedy wszyscy, którzy mieli pojęcie o ekonomii. Pinkasowi chodziło wszak o stworzenie sieci tzw. klinik referencyjnych.
– Będą stosowały uznane na świecie metody diagnostyczne i terapeutyczne – zapowiadał wiceminister. – Będziemy wdrażać te technologie, które są uzasadnione klinicznie, lekarze będą mieli odpowiednie narzędzia, dostęp do odpowiednich leków, ale także do dobrej, mądrej porady. Jeżeli będzie potrzeba, to pacjenci będą hospitalizowani w ośrodkach referencyjnych, gdzie zastosowana zostanie pełna diagnostyka i oczywiście odpowiednia terapia.
Pierwsza taka klinika miała powstać w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi i być wzorcem procedur dla innych placówek w Polsce, bo docelowo placówki takie miały powstać po jednej w każdym województwie.
– Nowy program będzie w sposób kompleksowy, a nie jedynie fragmentaryczny, wspierać osoby zmagające się z niepłodnością, co może przełożyć się wręcz na większą liczbę urodzeń – deklarował Pinkas.
To „może się przełożyć” na poważnie brali chyba tylko wyborcy PiS. Ministerialny program klinik z naprotechnologią oznaczał przecież, że kobiety muszą przez kilka lat badać lepkość śluzu, rysować kalendarzyki, mierzyć temperaturę w pochwie i takie tam. Muszą to robić mimo zdiagnozowania u nich niedrożności jajowodów, niewydolności jajników czy endometriozy, czyli przypadłości trwale uniemożliwiających kobietom zajście w ciążę, w przypadku których metody naturalne zdają się przydatne jak rybie rower.
Pasmo sukcesów
Mimo to program prokreacji zaczął działać. Rzecz w tym, że Pinkas jako jeden z pierwszych wiceministrów w rządzie Beaty Szydło stracił stanowisko wiceministra, a po tygodniu był już wiceministrem w Kancelarii Premiera, tyle że nie od chłodnych jąder, lecz od bezpieczeństwa żywności. W kwietniu tego roku, w ramach wycinania przez Morawieckiego wiceministrów, wyleciał iz tej fuchy, aby „w ramach wolontariatu” przez dwa miesiące sprawować funkcję pełnomocnika prezesa Rady Ministrów do spraw organizacji struktur administracji publicznej właściwych w zakresie bezpieczeństwa żywności. Za to od ponad miesiąca znów oficjalnie może dostawać rządowe uposażenie. Tym razem jako konsultant krajowy w dziedzinie zdrowia publicznego.
Biograficzna wstawka o Pinkasie idealnie ilustruje to, co rząd PiS zrobił w ramach NPP – wiele pozornych ruchów i niemal zero tego, co obiecywał.
Wyszło to w kontroli NIK. Izba potwierdziła wszystko, o czym mówili mądrzy ludzie, gdy Radziwiłł z Pinkasem rozpoczynali naprotechnologiczną rewolucję.
Inspektorzy obliczyli choćby, że w ciągu dwóch lat do projektu zgłosiło się tylko 107 par z planowanych 987. W sumie dziwić to nie powinno, po tym jak ministerstwo wymyśliło, że do programu mają szansę zakwalifikować się tylko pary nigdy wcześniej niediagnozowane. Resortowi zdrowia chodziło przecież o zapisany w celach programu współczynnik 30 proc. zajść par w ciążę, gdyby więc zgłosiły się pary, które rzeczywiście dzieci mieć nie mogą, plan nie zostałby wykonany.
Do końca tamtego roku zamiast 16 klinik referencyjnych powołano sześć. I to nie klinik, lecz ośrodków referencyjnych (czytaj: przychodni). A teraz uwaga! Na realne diagnozowanie niepłodności przez kilkanaście miesięcy poszło zaledwie 46,7 tys. zł, czyli 1,7 proc. środków przeznaczonych na ten cel. Według NIK reszta kasy, którą wydano na NPP, czyli 23 mln zł prawie w całości sfinansowała coś, co nie działa – tworzenie klinik referencyjnych.
To jednak nic. Po dwóch latach działalności „prokreacyjnej” Ministerstwo Zdrowia nie może nawet powiedzieć, ile dzieci dzięki NPP przyszło lub idzie na świat! Zdaniem resortu zdrowia „pacjentki po zajściu w ciążę nie mają obowiązku im tego raportować”, więc danych brak. A przydałyby się. Choćby po to, aby porównać pisowskie sukcesy z klapą projektu PO-PSL, które w latach 2013 – 2015 wydały na in vitro 260 mln zł, ale i dzięki którym Polska wzbogaciła się o ponad 9 tys. nowych obywateli.
Ten brak danych dziwi, tym bardziej że rząd PiS doskonale wie, jak manipulować informacją. Sprzedał wszak np. tę, że dzięki 25 mld zł wydanym na 500 plus urodziło się w Polsce w 2017 r. o 30 tys. więcej dzieci niż w latach ubiegłych. Co oczywiście jest totalną bzdurą, ale nawet gdyby to przyjąć za prawdę, to i tak poprzednia koalicja wygrywa, bo u niej jedne narodziny kosztowały niecałe 29 tys. zł z kieszeni podatnika, a tymczasem w czasach 500 plus aż 834 tys. zł.
Możemy się śmiać z bezproduktywnie wydanych 23 mln zł na narodową prokreację, z 3 mln zł, którymi opłacono kampanię namawiającą Polaków do rozmnażania się jak króliki, oraz kolejnych milionów na broszurki o wietrzeniu jąder. Jeśli jednak pomyślimy, że są to pieniądze wyciągnięte z naszych portfeli na podbudowane ideologicznie dyrdymały oraz że w tym czasie kilka tysięcy osób ze zdiagnozowaną bezpłodnością pozostawiono samych sobie, to głupota rządzących śmieszna być przestaje. RAJCZYK Stylici. Żyjący na przełomie VI i VII wieku Alpiusz z Paflagonii spędził na słupie sześćdziesiąt siedem lat, z czego pięćdziesiąt trzy lata w postawie stojącej. Stylici – bo tak nazywano ascetów, którzy za miejsce odosobnienia wybierali słup – zadziwiają do dzisiaj swym uporem i wytrwałością. Pierwszym, który zapoczątkował tę formę ascezy, był Szymon Słupnik. Spędził na słupie blisko 40 lat, jednak nie jest prawdą, że nigdy go nie opuszczał. Przez dziesięciolecia słup Szymona był podwyższany – z początkowych kilku metrów do niemal dwudziestu.