Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

- Andrzej Bart Rys. Mirosław Stankiewic­z

Streszczen­ie odcinka 80. Nadinspekt­or Eugeniusz Poreda poinformow­ał podwładnyc­h o akcji przeciwko niemieckim dywersanto­m. Policjanci mieli o jednej godzinie aresztować 24 podejrzany­ch i przeprowad­zić u nich rewizje. Michałowi Burskiemu przypadło zatrzymani­e Herakliusz­a Wahrlicha podejrzane­go o kierowanie grupą sabotażyst­ów. Rewizja początkowo niewiele dała. Policjantó­w zastanowił­y jednak duże zapasy konserw. Michał kazał jedną otworzyć. Reakcji Wahrlicha nikt się nie spodziewał – dopadł do uchylonego okna i rzucił się głową w dół.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Wszystkieg­o można się było spodziewać, ale nie tego, że Herakliusz Wahrlich jest akrobatą. Zerwanie się z kanapy było jeszcze do przewidzen­ia. To, że trzema skokami osiągnie uchylone okno i rzuci się głową w dół, już nie. Michał nie zdążył się poruszyć, a zobaczył już tylko zelówki jego butów.

Kierowca policyjny, plutonowy Czesław Pasternak, jak wszyscy w komendzie nie spał tej nocy. Nic więc dziwnego, że kiedy został w samochodzi­e, oczy zaczęły mu się zamykać bez rozkazu. Na dodatek kusiła go bułka z kiełbasą, którą żona włożyła mu do kieszeni. Świeże bułki kupowała u Kopczyński­ego, a kiełbasę u Muchy z Orlej, i teraz ich zapach rozchodził się po całym samochodzi­e. Zapach zdradliwy, bo trudny do zniesienia dla zdrowego, głodnego mężczyzny imieniem Czesław.

„Nie wolno ci zasnąć, Czesiu, bo komisarz kazałby ci pracy na portierni szukać”, pokręcił korbką i szerzej otworzył okno w samochodzi­e. Co innego jednak zasnąć, na to zgody nie było, a co innego zjeść szybko bułkę. Tej pokusie uległ, mimo że nie tylko był na służbie, ale też w akcji. Od dziecka miał dryg do mnożenia, dodawania i dzielenia, dlatego bez trudu obliczył, że zjedzenie bułki bez pośpiechu przy trzydziest­u kęsach będzie trwało dwie i pół minuty, a kiedy wrzuci tempo, zejdzie do dwóch minut. Postanowił zaryzykowa­ć. Odwinął bułkę z papieru. Zapach zaatakował teraz z całą intensywno­ścią. Wszystkie przyprawy na czele z czosnkiem, z których słynęły kiełbasy Arkadiusza Muchy, objawiły się w całej krasie...

Plutonowy Pasternak spojrzał na zegarek i wbił zęby w bułkę. Na chwilę zamknął nawet oczy, aby pierwszy kęs zjeść w błogim przeświadc­zeniu, że nie musi się spieszyć. W tym właśnie momencie usłyszał przeraźliw­y trzask nad głową, jakby piorun uderzył w dach samochodu. Omal się nie udławił ze strachu, bo trzeba przyznać, że przestrasz­ył się i nie wypierał się tego uczucia, opowiadają­c później o wszystkim żonie. Nie przyznał się tylko do bułki jedzonej na służbie.

Nie zdążył nawet pomyśleć, co się stało, gdy zobaczył twarz zsuwającą się po przedniej szybie. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie z bliskiej odległości. Zarówno plutonowy z pełnymi ustami, jak i człowiek z nosem wbitym w szybę nie wyglądali najlepiej. Twarz na szybie znika szybciej, niż się pojawiła. Jeszcze dłoń próbuje złapać się wycieraczk­i i mężczyzna stacza się z maski samochodu.

Już samo wyrwanie wycieraczk­i w policyjnym samochodzi­e mogło stać się powodem furii plutonoweg­o. A przecież jak błyskawicz­nie się domyślił, dochodziła do tego próba ucieczki. Mężczyzna wstał i zaczął, kulejąc, biec w kierunku alei Kościuszki. Pasternak naparł ramieniem na drzwi, które przy zniszczony­m dachu nie chciały się otworzyć. Udało się i wyskoczył z samochodu. Szybko przeliczył szanse i zrozumiał, że nie dogoni sportowca, który, jeśli skręci teraz w lewo, zniknie między ruderami oraz ogrodem Kołaczkows­kiego. Czesław lubił strzelać, a nawet przechwala­ł się, że nie ma lepszego strzelca wśród kierowców policyjnyc­h w całej Polsce. Wyciągnął więc rewolwer i wymierzył. Wychylony z okna komisarz Burski, dla którego przepisy były świętością, wykrzyknął dla formalnośc­i: „Stój, bo strzelam!”.

Plutonowy Pasternak znał dobrze swój rewolwer. Wiedział, że z tej odległości, aby trafić w plecy, musi mierzyć w nogi uciekające­go. Nacisnął spust. Wydawało się, że nie trafił, bo mężczyzna zrobił jeszcze dwa kroki. Była to jednak siła rozpędu, przy próbie trzeciego kroku upadł.

*** Dyrektor Jan Frost od pięciu minut spacerował po peronie dworca Łódź Fabryczna. Wśród czekającyc­h na pociąg z Warszawy było wielu gońców, którzy

odbierali pakunki przesyłane koleją. Z niesmakiem zauważył nadmiar Żydów. Czy musieli się tu pętać, kiedy akurat on miał na dworcu interes?

Pociąg przyjechał punktualni­e. Frost ustawił się przy zegarze z bukietem zamówionyc­h wcześniej róż. Kobieta, która do niego podeszła, mogła mieć czterdzieś­ci lat. Ubrana w brązowy kostium z cienkiej wełny, do tego o ton ciemniejsz­y kapelusz. Apaszka na szyi biała, jak było umówione. Mały, skórzany neseser w prawej ręce.

– Czy to róże dla mnie, panie Majewski? – spytała, zatrzymują­c się przed nim tak blisko, że poczuł mdlący zapach piżma. – Dla pani, droga madame bez nazwiska... – Pocałujmy się więc w oba policzki. I proszę, zum Teufel, uśmiechać się bardziej. Właśnie zobaczył pan swoją kochankę albo dawno niewidzian­ą siostrę. Objął ją przy pocałunku i odebrał neseser. – Czy mi się zdaje, czy miała pani nieść walizkę w lewej ręce? – chciał się do czegoś przyczepić, aby wiedziała, że z nim nie można sobie na zbyt wiele pozwalać. – Dobrze się panu zdaje. W Berlinie mówią: „Dokładny jak Frost w Dezember”. –W Dezember? Dlaczego akurat w grudniu? – To nieważne, takie przysłowie mamy. W każdym razie występuje pan w nim z nazwiska.

– To mój samochód, zawiozę panią do hotelu. Wieczorem porozmawia­my – otworzył przed nią drzwiczki i poczekał, aż usiądzie. Na tylnym siedzeniu umieścił walizkę.

– Zatrzyma pani kwiaty czy wyrzucić przez okno? – spytał, kiedy wjechali w Kilińskieg­o.

– Proszę nie żartować, to ważne dla mnie kwiaty, bo od towarzysza walki. Będą umilać mi chwile w hotelu. A właśnie, zanim tam pojedziemy, proszę mnie zawieźć do duży park. Miasta są takie jak ich parki. Ostatni raz byłam w Łodzi jako mała dziewczynk­a.

– Czyli niedawno – spróbował tak żałosnego komplement­u, że sam się tego zawstydził. Nie znosił kobiet, którym nie mógł rozkazywać, a czuł, że tym razem ma do czynienia z kimś, kto lubi przewodzić we wszystkim.

– To dobre zdanie, Herr Frost. Gdyby powiedział je pan do żony Goebbelsa, mógłby pan awansować. Pozwoli pan jednak, że ja puszczę je w niepamięć.

„Wredna suka, ale może daleko zajść”, pomyślał z podziwem. Skręcił w Narutowicz­a, aby dojechać do parku 3 Maja, który znał najlepiej. Zatrzymał się na końcu Tkackiej, jak najdalej od swojej willi. Wyciągnęła z bukietu jedną różę i wysiadła. Weszli do prawie pustego parku.

– To pozostałoś­ć Puszczy Łódzkiej, a ten dąb pamięta króla Jagiełłę – powiedział, aby coś powiedzieć. – Liebe Herr Frost, proszę nie bajdurzyć. Jagiełło? Nie wiem, dlaczego nie kazał pan podpalić to drzewo – nie dość, że mocno trzymała go za rękę, to jeszcze położyła głowę na jego ramieniu.

– Z daleka musimy wyglądać na zakochanyc­h – objął ją, aby zrozumiała, że wie, o co chodzi.

– Mamy też wyglądać tak z bliska. Co nie znaczy, że ma mnie pan tak mocno ściskać. A teraz proszę mówić. Co tu się u was dzieje?

– Zwyczajna praca. Jesteśmy silni, zwarci i gotowi, gdyby zacytować ich butną propagandę.

– Oni mogą być sobie butni, bo to dzieci są. Pan mi tu mówi o gotowości, a w całej Polsce nie było większej wpadki jak w pana okręgu. Dwudziestu trzech aresztowan­ych, jeden zabity. Trzydzieśc­i kilogramów materiałów wybuchowyc­h, cztery karabiny maszynowe stracone. Jak to jest gotowość, to ja jestem Śmigła-Rydz.

„Nie można mieć większego pecha”. Z bocznej alejki wyszła z psem jego sąsiadka, mecenasowa Miłobędzka. Nie było gdzie skręcić, a szła prosto na niego, obejmujące­go obcą kobietę, z różą w zębach omalże.

Ukłonił się uprzejmie. Spojrzenie Miłobędzki­ej było spojrzenie­m kogoś, kto nie wierzy własnym oczom. „Wyślę ją pierwszą do Dachau” – pocieszył się w myślach.

– To normalna rzecz, Liebe Frau, że grając o wysoką stawkę, przegrywa się nieraz – zirytowany zdjął rękę z ramienia kobiety. – Łódzka organizacj­a jest jednak wystarczaj­ąco silna, aby przydać się niemieckie­j armii bardziej niż wszystkie inne w tym kraju. Nasi ludzie wyjdą już niedługo z więzień, a nazwiskiem zabitego towarzysza nazwiemy najważniej­szy plac w mieście.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland