Nie wolno się poddawać!
– Nie tak łatwo można porozmawiać z czołowym polskim skoczkiem narciarskim.
– Trenerzy muszą wyrazić zgodę na wywiady. Chcą, byśmy skupiali się głównie na pracy, na treningach, a wolny czas przeznaczali na bardzo potrzebny wypoczynek. Nauczyliśmy się, jak ważna jest regeneracja, wiemy już, jak radzić sobie ze zmęczeniem, jak powinna odpocząć głowa, jak odpowiednio należy się wyciszyć. – Należy długo leżeć na kanapie? – A właśnie nie, bo taki odpoczynek zamula. Trzeba znaleźć własną drogę relaksu, po to by się chciało wracać do ciężkich treningów, i żeby podczas nich i w czasie zawodów była pełna koncentracja. Uprawiamy przecież ekstremalny sport. To nie jest takie proste, jak się wydaje, że przyjdzie się na skocznię, przypnie narty, włoży kombinezon i się leci. Trzeba poświęcić treningowi bardzo wiele czasu. – Skoki latem... – ...pokazują głównie, jak przebiegają przygotowania do właściwego, zimowego sezonu, na jakim etapie jesteśmy. Letnie zawody są bardzo ważnym elementem treningu. Dobrze się prezentujemy, a Kamil Stoch wręcz nic nie traci ze swojej wartości.
– Latem można wam się lepiej przyjrzeć. Szybko zdejmujecie kombinezony i widać na ciele tatuaże.
– Mam cztery. Wilczek, dwie śnieżki i kwiat życia. Moje symbole. Śnieżki to oczywiście zima. Kocham tę porę roku, śnieg; mój Szczyrk jest wtedy najcudowniejszy. Pozostałe zwracają uwagę, jak ważna jest dla mnie rodzina. Marzyłem od dziecka o tatuażu, ale to był trudny temat w mojej rodzinie. Rodzice krzywo patrzyli na pomysł ozdobienia ciała. Zrobiłem tatuaże już w wieku dojrzałym, wiedziałem, czego chcę, i to nie była młodzieńcza zachcianka. Wilczek szczególnie mi się podoba – górski stwór dbający o swoje stado, rodzinę, bardzo mi pasuje. Był pierwszym tatuażem na ręce.
– Mieszkasz w Szczyrku, wychowałeś się w sportowej rodzinie.
– Beskidy to oczywiście moje ulubione góry. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieszkać w innym miejscu niż rodzinny Szczyrk. Wydaje mi się, że byłem skazany na sport. Tata uprawiał z sukcesami kombinację norweską, wywalczył brązowy medal na mistrzostwach świata, dwa razy startował na igrzyskach. Od zawsze sport odgrywał u nas znaczącą rolę. Śmieję się czasami, że tata nie dał mi innego wyboru. Narty miałem na nogach od dziecka, ale nie było żadnej presji ze strony rodziców. Nie ma jej do dzisiaj, jest za to z ich strony wsparcie, co ma dla mnie wyjątkowe znaczenie.
– Bywały trudne momenty w karierze.
– Nie brakowało rzeczywiście tych słabszych chwil. Jestem cierpliwy, skoki dużo mnie nauczyły, dostałem wiele razy mocno po tyłku. Bardzo prawdziwe jest powiedzenie: – Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Niepowodzenia nie załamały mnie. – Zahartowały? – Pojawiały się czasem myśli w głowie, by porzucić sport. Głęboko w sercu wierzyłem jednak, że stać mnie na bardzo dobre skoki, na sukcesy, dlatego się nie załamywałem. Każdemu trenerowi coś zawdzięczam, każdy dołożył swoją cegiełkę. Nie można powiedzieć jednoznacznie, że z chwilą gdy kadrę skoczków przejął Austriak Stefan Horngacher, to nas wybawił. To by było niesprawiedliwe dla poprzednich szkoleniowców. Przecież wcześniej odbudował mnie, natchnął wiarą Maciej Maciusiak. Dwa sezony ze Stefanem już były bardzo udane. Zmieniłem nieco technikę skoków, co dało efekty. Horngacher potrafi niesamowicie motywować; wie, czego chce, każdy z zawodników ufa mu w stu procentach, a to dla skoczka jest bezcenne. Austriak traktuje wszystkich równo, z każdym szuka wspólnej drogi. Krok po kroku budowane było porozumienie, ciągle wzrasta wspólna wizja.
– Sprawia wrażenie niezwykle spokojnego, wręcz flegmatycznego?
– Nie pamiętam sytuacji, w której by krzyknął, ale jeśli coś mu się nie podoba, potrafi to pokazać. Udowodnił, że może mieć twardą rękę. Pamiętam, jak mocno nas skrytykował za nieodpowiednie odżywianie. Zapamiętaliśmy to bardzo dobrze. Nikt już nawet nie odważy się ponownie popełnić takiego błędu.
–A co powiedział ci po pierwszej serii olimpijskiego konkursu na normalnej skoczni w Pjongczangu? Prowadziłeś, a Kamil Stoch był drugi.
– Nie musiał wiele mówić. Pamiętam jego słowa: „Idźcie na skocznię i zróbcie to, co na mistrzostwach Polski”. W Korei była jednak różnica, bo w mistrzostwach kraju prowadził Kamil, a ja byłem na drugim miejscu. Olimpijski konkurs na zawsze pozostanie w pamięci. Piękne rozpoczęcie, trochę gorsze zakończenie, emocji wystarczy mi do końca życia. Powtarzam sobie i czuję w sercu oraz w głowie, że zasłużyłem na medal olimpijski w tym konkursie. Ale... go nie mam, trudno. Bolało mnie to bardzo. Przychodziły takie momenty, że wracało do mnie to, co się działo na normalnej skoczni i wtedy głośno mówiłem: „Kurde, ale szkoda!”. – Żal powraca? – Przyznaję, nie było łatwo sobie poradzić, żal straconej szansy długo jeszcze mnie dotykał. Dzisiaj już ochłonąłem, pozostały niezapomniane wspomnienia. Była walka, radość, skakałem bardzo dobrze, czułem się tego dnia wyśmienicie. To był szalony konkurs. Pierwszy skok był kapitalny, super mi wszystko wyszło. Jeden z najlepszych w życiu. – Wręcz wymarzony. – W drugiej serii nieco za wcześnie się wybiłem, brakło pewnych detali. Skok gorszy, ale można spokojnie stwierdzić, że także na wysokim poziomie. Zadecydowały te piekielne przeliczniki. Byłem przekonany, że mam medal. Nie zapomnę, jak pomyślałem: „Dobrze, Stefanku, złota nie masz, ale jest medal!”. Podeszli koledzy, też uspokajali. Kiedy pokazano na tablicy, że jestem piąty, to wszyscy byliśmy w szoku. Czułem, jakby szpila przekuwała moje serce. Ogromny ból. Potem i łzy się zakręciły w oczach. Na szczęście, jeśli wracam do tego pechowego konkursu, to do skoku z pierwszej serii. Perfekcyjnego. Nie wracam wspomnieniami do końcowych wyników, ale do tych fajnych chwil, niesamowicie smacznych emocji. Byłem w transie, poczułem niezwykłe uniesienie: skoczyć tak dobrze, i to na igrzyskach, jest marzeniem każdego zawodnika.
– Zdaniem wielu konkurs nie powinien być rozegrany tego dnia.
– Ciągnął się jak włoski makaron. Był wykańczający, dokuczało potworne zimno, wiatr tańczył nie walca, a rocka, mróz szybko ochładzał ciało. Pod względem psychicznym nie przeżyłem tak trudnych zawodów. Konkursy olimpijskie powinny być rozgrywane w fajnych warunkach. Był czas, wolne dni w programie, można było znaleźć inny termin. – Albo przerwać po pierwszej serii? – Nie ukrywam, były takie myśli. Nie tylko zastanawiałem się na skoczni, ile można jeszcze czekać na zakończenie tak ważnych zawodów. Dla mnie i Kamila byłoby pięknie, gdyby tak się stało, ale z drugiej strony nie chciałem, i podtrzymuję to dzisiaj, by o końcowej klasyfikacji decydował tylko jeden skok. Nie czułbym się do końca szczęśliwy, gdybym w taki sposób wywalczył złoty medal olimpijski.
– Zdobyłeś medal w olimpijskim konkursie drużynowym.
– Piękne zawody. Norwegowie byli całkowicie poza zasięgiem, walka z Niemcami o srebro była fantastyczna. Każdy skakał na wysokim poziomie, byliśmy dumni z siebie. Brązowy medal bardzo nas cieszył.
– Zrekompensował ci to, co wydarzyło się w konkursie indywidualnym?
– Cieszyłem się z upragnionego medalu olimpijskiego, ale słyszałem też głos – mogłeś mieć dwa. Było blisko, ale staram się już o tym nie myśleć.
– Stefan Hula to największy wygrany poprzedniego sezonu?
– Miło, jak słyszę takie słowa. Fajne uczucie, w końcu pokazałem swoje możliwości. Utwierdziłem się, że jednak coś potrafię. Kilka razy w ostatnich miesiącach mówiłem do siebie: „Chłopie, dajesz radę”, a przecież wielu już mnie skreślało. Byli tacy, którzy mówili, że Hula już niczego nie zdziała. Nie wolno poddawać się w życiu. – Nowy sezon... – ...i nowe cele. Nie można żyć przeszłością. W nadchodzącym sezonie mistrzostwa świata, będziemy walczyć. Czuję się dobrze, młodo, kocham to, co robię, jestem szczęśliwy, że uprawiam skoki narciarskie, mam ciągle ogromną motywację.
– Przez pewien czas byłeś krawcem reprezentacji?
– Właściwie żona. To był zupełnie dobry okres: Kamil wywalczył w uszytych przez nas kombinezonach złote medale na igrzyskach w Soczi, zdobył Puchar Świata. Z chwilą rozpoczęcia pracy przez Stefana Horngachera szyciem strojów zajmuje się ktoś inny. Z jednym wyjątkiem. Dla mnie kombinezony nadal przygotowuje żona, ja zajmuję się wykrojami materiału. Istotne jest oczywiście, z czego wykonane są stroje, jak są uszyte, ale najważniejsze i tak jest, by pchać nogą na skoczni. Pchać dobrze!