Niech ich sądzą tutaj
Sprawa śmiertelnego wypadku na Słowacji spowodowanego przez polskich kierowców.
W czwartkowe popołudnie mały, pobielany kościół u podnóża wyrastającego ze skał Zamku Orawskiego wypełniony był do ostatniego miejsca. Zbierający się przed nim wierni zaciekle dyskutowali, ale na widok polskiej rejestracji auta ściszali głos, a ich twarze natychmiast tężały.
Na niesionym przed trumną drewnianym krzyżu wyryto imię i nazwisko zmarłego: Stefan Ončo, żył 57 lat. Prowadzący ceremonię ksiądz ważył każde słowo: „Minął dopiero rok, od czasu gdy matka zmarłego pochowała jeszcze młodszego ze swoich synów. Dziś stoi nad trumną drugiego. Syna, który zginął przez arogancję kierowcy. Z taką arogancją jak ta wszyscy codziennie mierzymy się na naszych drogach. Pełne adrenaliny pseudosportowe zawody, wyścigi... Igramy na drogach z życiem naszym i innych”. W homilii ani razu nie padło słowo, na które wszyscy zgromadzeni zdawali się czekać. Słowo „Polacy”.
Piraci z Polski
Trumnę nieśli sąsiedzi Stefana: Michał i Marian. Rozmawiałem z nimi kilkanaście godzin wcześniej: – Opowiadać wam o Stefanie możemy cały miesiąc, a i to byłoby mało. Jego syn Michał mówił mi po wypadku, że gdyby tata w ostatniej chwili nie skręcił w prawo kierownicą, on zginąłby razem z nim! Nawet niebo płacze, taka to tragedia – Michał wskazuje gęste strugi deszczu. – Od dnia wypadku codziennie tak jest, choć w mieście parę kilometrów dalej sucho. To co to jest, jeśli nie znak od Boga? Niech pan napisze, że kiedy już będą sądzić tych waszych kierowców, niech proces toczy się u nas, a nie po polskiej stronie!
Dwupiętrowy, niewielki budynek sądu okręgowego w Dolnym Kubinie dawno nie przeżywał takiego oblężenia. Dziesiątki dziennikarzy z Polski i Słowacji, trzy konwoje wiozące podejrzanych z policyjnego dołka. Z widzenia znali ich już wszyscy – w przeciwieństwie do analogicznych wypadków w Polsce – nikt na Słowacji nie miał problemu z upublicznieniem rejestracji aut i twarzy oraz nazwisk kierujących nimi mężczyzn. – Mogę się założyć, że prawie wszyscy dorośli Słowacy obejrzeli już wstrząsający film rejestrujący przebieg wypadku i początki akcji ratunkowej – mówił mi Erik Vrabel, dziennikarz słowackiej telewizji RTUS. Film zarejestrowany przez przypadkowego kierowcę zamontowanym w aucie rejestratorem słowacka policja udostępniła na internetowej stronie w niedzielę 30 września już kilka godzin po wypadku. – Dzięki niemu wszyscy mogą zobaczyć, na czym polegała i jak skończyła się drogowa brawura podejrzanych – tłumaczył mi Radko Moravčik z komendy policji w Żylinie. – Chodziło też o to, by osoby, które wcześniej widziały na drogach, w jaki sposób poruszała się ta grupa Polaków, przekazały nam te informacje. – I jaki był efekt? Dostaliście jakieś inne nagrania? – Tego na tym etapie śledztwa ujawnić nie mogę.
Sam wypadek to mniej niż dziesięć sekund na początku filmu. Na lokalnej szosie w kierunku Zamku Orawskiego, na górce tuż za Dolnym Kubinem, mimo jadących w obie strony aut, czarny sportowy mercedes AMG, jadąc z olbrzymią prędkością i łamiąc zakaz, rozpoczyna wyprzedzanie kolejnego samochodu. Gdy wraca na swój pas, pędzące tuż za nim żółte ferrari dostrzega jadącą z przeciwka srebrną skodę fabię – kierowca sportowego wozu już wie, że nie zdąży wrócić z manewru iz całej siły naciska hamulec. Kierowca pędzącego za nim – ostatniego w kolumnie – ciężkiego porsche cayenne hamuje jednak wolniej: odbija się od zderzaka ferrari i bezwładnie obracając się wokół własnej osi, przyciska małą fabię do barierki, miażdżąc ją całkowicie z jednej strony. Najbardziej wstrząsające są kolejne minuty. Dym, zszokowani wychodzący z aut i biegający bezładnie w różnych kierunkach ludzie. Z tylnej kanapy porsche wysiada kobieta z dzieckiem, syn kierowcy fabii wychodzi o własnych siłach z auta i patrzy przez szybę na umierającego ojca.
Lider, bloger Łukasz K.
– Miałem jechać na tę eskapadę. Dostałem parę tygodni temu na maila zaproszenie, obejrzałem trasę. Wyjazd z Zakopanego, przejazd przez Orawę, noclegi w fajnych hotelach. Nie kupiłem tej imprezy tylko dlatego, że w tym czasie odbywał się w Polsce rajd, którego nie chciałem odpuścić – mówi Jerzy Dziewulski, dawniej policjant antyterrorysta, a dziś posiadający licencję rajdowca pasjonat motoryzacji. – Zaproszenie wysłał mi Łukasz K., ten sam, z którym wcześniej byłem na jednej z takich imprez. I powiem panu, że w przeciwieństwie do kilku jego kolegów trudniących się tym samym zawsze był niesłychanie opanowany, spokojny i naprawdę sprawiał wrażenie odpowiedzialnego faceta. Dlatego, kiedy dowiedziałem się, że to on prowadził kolumnę, jadąc tym czarnym mercedesem, byłem naprawdę zaskoczony.
26-letni pochodzący z Kraśnika Łukasz K. to w tej tragicznej historii postać kluczowa. Niektórzy mówią o nim „dziennikarz”, choć tak naprawdę – sądząc z internetowych publikacji – trafniej byłoby nazwać go blogerem. Jeszcze trafniej – promotorem luksusowych marek aut, bo zajmował się głównie organizacją rozmaitych imprez, które on sam na publikowanych w sieci filmach nazywa eventami. Pierwszy ich rodzaj to odbywające się najczęściej w eleganckich zabytkowych zamkach-hotelach zjazdy właścicieli luksusowych i sportowych aut. W tle przepiękny pałac, a przed nim w ogrodzie ustawione w kółko ferrari, mercedesy, lamborghini, rolls-royce’y i bentleye. Odstrojone kobiety paradują w szpilkach, a ich mężowie piją kawę, oglądając ukryte pod maską konie, a potem gwarzą o nich przy wystawnym obiedzie. Pasjonat bulgotu silników powie: „świetna sprawa”, złośliwy – że to typowy „luksus po polsku”. Sam Łukasz K., szczupły, wysoki, z rozpiętą koszulą i w ciemnych okularach, jako przedstawiciel międzynarodowej firmy organizującej „event” peroruje do mikrofonu o „szerokiej gamie zgromadzonych na pięknym obiekcie właścicieli pojazdów”.
Drugi rodzaj jego działalności to imprezy, w czasie których auta nie stoją już w kółku, lecz jadą. – Są to kilkudniowe przygotowane wycieczki po wybranym zakątku Polski lub Europy grupą luksusowych aut. Właściciele lub osoby, które wypożyczą sobie tego typu samochód, jadą, zwiedzają, jedzą lokalne potrawy, wymieniają się motoryzacyjnymi doświadczeniami (Tomasz Bonar z firmy „Fun and Drive” poznał Łukasza K., gdy filmował jedną z organizowanych przezeń imprez). Organizacją, przygotowaniem trasy czy hotelami zajmuje się tzw. lider. Koszt waha się od kilku tysięcy złotych za wyjazd krajowy do ok. dwóch tysięcy euro za tydzień spędzony za granicą.
Takim „liderem” był właśnie Łukasz K. Choć na co dzień organizował tego typu imprezy pod egidą międzynarodowej firmy „Cars & Coffee”, wyjazd na Słowację zorganizował na własną rękę. – Prawdopodobnie chodziło o podtrzymanie kontaktu z klientami, właścicielami takich aut – przypuszcza jeden z jego znajomych.
Nie pierwszy raz
W wyjeździe wzięło ostatecznie udział pięciu kierowców. Łukasz K. – za kierownicą mercedesa, 27-letni Adam Sz., syn wielkopolskiego biznesmena prowadził żółte ferrari, a porsche cayenne kierował 42-letni Marcin L., przedsiębiorca z branży informatycznej
z Trójmiasta, posiadający całą kolekcję luksusowych aut. Kierowcy lamborghini i forda mustanga pozostali w cieniu pierwszej trójki najpewniej dlatego, że w momencie zderzenia pod Dolnym Kubinem byli daleko z tyłu. Choć z internetu błyskawicznie zniknęła większość filmów z poprzednich wyjazdów organizowanych przez Łukasza K., kilka nagrań ocalało. Na jednym z nich widać sportowe auto z polskimi rejestracjami podczas granicznej kontroli (prawdopodobnie między Słowacją a Węgrami). Gdy tylko strażnik oddaje kierowcy paszport, ten drwi z niego, ruszając z piskiem opon i „paląc gumę” na jego oczach. Na innym nagraniu niebieskie lamborghini pędzi po publicznej drodze, a kierowca (pasażer?) robi zbliżenie kamery na elektroniczny zapis prędkości. Wynik – 236 km na godzinę.
– Większość uczestników wyjazdu, na którym byłem, to byli ludzie zrównoważeni, choć zdarzali się tacy, którym odbijała kolba. Sam próbowałem uspokoić jednego – za przeproszeniem – idiotę, który na parkingu przed renomowanym designerskim studiem we Włoszech „palił gumę” swojego auta – wspomina Jerzy Dziewulski.
W sieci jest też nagranie zarejestrowane przez przypadkowego kierowcę na polskiej autostradzie. Uczestniczące później w wypadku na Słowacji żółte ferrari pędzi lewym pasem, a gdy jadący przed nim z dozwoloną prędkością volkswagen włącza kierunkowskaz i próbuje zjechać na prawo, ferrari objeżdża go z prawej strony. Kierowca volkswagena w ostatniej chwili przerywa manewr, cudem unikając zderzenia z drogowym wariatem.
Kilkadziesiąt godzin po wypadku trójka kierowców z Polski spotkała się znów – w sądzie, który rozpatrywał wniosek prokuratury o ich aresztowanie. Posiedzenia przy zamkniętych drzwiach trwały kilka godzin. Najpierw całej trójce tłumaczono słowacką procedurę, potem sędziowie zajęli się osobno każdym z kierowców. Podejrzanych z ukrytymi pod kapturami twarzami prowadzono w szpalerze dziennikarzy co najmniej kilkanaście razy – żadne z zadawanych przez nich pytań nie doczekało się jednak odpowiedzi. Piętro niżej czekali na wieści od adwokatów bliscy zatrzymanych – oni również solidarnie milczeli, a dziewczyna Łukasza K. kryła twarz pod szeroką chustą. Przyjechali na Słowację wiele godzin wcześniej, a zaparkowane przez nich przed sądem i ekskluzywnym hotelem luksusowe brązowe porsche zostało dokładnie obfotografowane przez słowackie i polskie media. – Dla was ten wypadek to incydent, ale dla ludzi mieszkających tutaj to zwieńczenie pewnego zjawiska – tłumaczy dziennikarz Erik Vrabel, sam mieszkający w Dolnym Kubinie. – W mediach społecznościowych ludzie domagają się dla tych kierowców najwyższej kary, bo od lat widzimy, jak Polacy pracujący na co dzień w Austrii pędzą co piątek przez Słowację do domu i w niedzielę wracają przez Orawę do pracy. Spora część z nich pędzi jak szalona i łamie wszystkie przepisy. Osobiście mam nadzieję, że upublicznienie tego filmu spowoduje dyskusję na ten temat nie tylko tu, ale także w Polsce.
Kaucja na opony do ferrari
– Mam jeszcze jeden temat do dyskusji w Polsce – dodaje Łukasz Zboralski, redaktor naczelny portalu BRD24.pl. – Ferrari i porsche prowadzili ich właściciele, ale Łukasz K. nie był bogatym człowiekiem. Luksusowego, wartego wiele setek tysięcy złotych mercedesa AMG dostał na dziennikarskie testy od producenta. I tu pojawia się pytanie: dlaczego facetowi bez żadnego dziennikarskiego dorobku użyczono takiego wozu? Zwłaszcza że do niedawna w internecie „wisiały” filmy z organizowanych przez niego imprez. Na jednym z nich kierowcy pędzą jak szaleni po szosach Europy, a potem chwalą się do kamery, że udało im się zapłacić „śmieszny” mandat w wysokości 70 euro. Skoro ja widziałem te filmy, nie wierzę, że osoby decyzyjne w firmach nie wiedziały, co dzieje się na wyjazdach Łukasza K.
– Nic nie wskazywało na to, że nie możemy wypożyczyć auta Łukaszowi K. – twierdzi dr Ewa Łabno-Falęcka, dyrektor ds. komunikacji „Mercedes-Benz Polska”. – Uznaliśmy, że tego typu wyjazd zapewni nam ciekawy materiał, a osoba wypożyczająca auto podpisuje dokumenty, z których wynika, że będzie przestrzegała przepisów ruchu drogowego. Myślę, że ta sprawa już wywołała wśród właścicieli marek typu „premium” dyskusję na temat systemu przekazywania aut na tzw. dziennikarskie testy i branża na pewno wyciągnie wnioski. Niestety, uczymy się na własnych błędach.
Słowacka policja nie oddała uczestniczących w wypadku aut właścicielom. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że zamierza ściągnąć z nich komplet tzw. danych telemetrycznych, by sprawdzić krok po kroku, jak przed wypadkiem zachowywali się na drodze kierowcy z Polski.
Po kilku godzinach narad sąd w Kubinie osadził w areszcie Marcina L., kierowcę porsche. Adam Sz. mógł wyjść na wolność po wpłaceniu kaucji. Rodzina natychmiast pobiegła do banku naprzeciwko i kilkadziesiąt minut później pieniądze trafiły na biurko sędziego. Jaka to kwota? Choć prokurator nie chciał jej ujawnić, słowaccy dziennikarze szybko ustalili, że chodzi o 20 tysięcy euro. – Więcej kosztują opony do jego ferrari – zauważył kąśliwie jeden z nich. Łukasz K., kierujący mercedesem bloger, miał odpowiadać przed sądem z wolnej stopy. Prokuratura odwołała się od tego orzeczenia, domagając się, by cała trójka kierowców czekała na proces za kratami. Sąd odwoławczy przyznał jej rację – wszyscy podejrzani kierowcy trafili do aresztu, który może trwać aż do siedmiu miesięcy.
Tymczasem na autostradzie między Żyliną a Bratysławą zatrzymano drogowego pirata pędzącego z prędkością 181 km na godzinę. „Kolejny pirat z Polski” – głosił podpis na stronie słowackiej policji.