Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha (95)

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Streszczen­ie odcinka 94. Podczas odprawy z nadinspekt­orem Poredą policjanci dowiedziel­i się, że Jakuba Badka umieszczon­o w psychiatry­ku, co wywołało oburzenie. Michał Burski zaczął żałować, że nie zastrzelił bandyty. Odprawę przerwała sekretarka z wieścią, że Francja i Anglia wypowiedzi­ały wojnę Niemcom. Zapanował entuzjazm... Wiktor Stern wraz z innymi mężczyznam­i zdolnymi do noszenia broni postanowił udać się na Podlasie, gdzie mieli zostać zmobilizow­ani. Rodzice pisarza gorąco mu to odradzali, ale nie dał się przekonać.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Ci ludzie za dziesięć kilometrów będą głodni, za dwadzieści­a zabolą ich nogi, a za trzydzieśc­i nie będą mieli gdzie spać. Samoloty latają szybciej, niż oni idą... I z samolotów się strzela... Synu, nie bądź idiotą, nie daj się zastrzelić jak ta, no, jak kaczka... – Pozwól jednak, ojcze, że pójdę. – Ojcze, ojcze... Dawno już mnie tak nie nazwałeś. Wsiądź chociaż do pociągu, nie bądź głupi, synku. Pieszo daleko nie zajdziesz.

Wiktor usłyszał w głosie ojca troskę podobną do tej, kiedy dawno temu mówił: „Na łyżwach zawsze szyja dobrze owinięta szalikiem! Zimne powietrze wpada w pędzie do gardła, i tam musi się zagrzać, bo inaczej płuca zachorują od zimna”.

– Pociągi nie jeżdżą. Sąsiadka, której mąż pracuje w mennicy warszawski­ej, wróciła z dworca z kwitkiem.

– To weź taksówkę. Zapłać, ile trzeba. Nie po to dobrze zarabiałeś, pisząc te bzdury, abyś teraz chodził piechotą.

– Nie rozumiesz, tato? Wszystko jest zarekwirow­ane przez wojsko: samochody, karetki pogotowia... Wszystko...

– To powtarzam raz jeszcze, zostań. Co ma być, to będzie, a jako żołnierz na nic się nie przydasz. – W wojnę przydaje się każda para rąk. – Jest takie gojskie przysłowie: „Kto nie słucha, ojca matki, ten słucha psiej skóry...”. Ono ma swoją mądrość. I ja ci je teraz powtarzam: „Kto nie słucha ojca, matki, ten...”. Dalej już znasz... – Pójdę, tato, bo tak należy postąpić. – Jak chcesz, tylko abyś potem nie płakał... Hałas, jaki Wiktor usłyszał w uchu, świadczył, że słuchawka nie została odłożona w sposób zwyczajny. Może nawet uderzyła z całą siłą w widełki. Wydało mu się, że z daleka doleciał go jeszcze głos matki, lecz mogło to być wyobrażeni­e.

*** Jeszcze nigdy Wiktor nie spał na czymś takim. Gdyby nie bekiesza, leżałby w kącie stajni na trzech deskach okrytych śmierdzącą derką. To wszystko, razem z kawałkiem chleba z masłem i kubkiem mleka, kosztowało go dwadzieści­a złotych. Za to poczciwy wieśniak mógł z rodziną żyć tydzień.

Było jeszcze szaro, kiedy ktoś szturchnął go w ramię. Co trzeba przyznać, delikatnie.

– Niech wstaje, miastowy. Wasi już się zbierają... Przyniosłe­m wiadro z wodą, może się przemyć... – właściciel stajni pochylał się nad nim z miną człowieka spełniając­ego dobry uczynek.

Wiktor często kładł się do łóżka o świcie, jednak wstał teraz bez ociągania, jak na przyszłego żołnierza przystało.

– Za śniadanie dużo nie policzę, bo frykasów ni mam. Dwa złote będzie dobrze?

Beżowy płyn, który miał być herbatą, zaskakiwał bogactwem smaku. „ Jeszcze trochę i nazwę się wariatem”.

Na podwórku ruch był już duży. Grupka dzieci w różnym wieku gapiła się w okienko obory, przez które wydostawał się tyłem gruby jegomość. Jego żona trzymała drabinę, a on ostrożnie szukał stopami szczebli. Wiktor zauważył pięknie wyczyszczo­ne trzewiki i zaraz spojrzał na swoje. „Nie mam siły się schylić i nie będę czyścił butów, dopóki nie wygramy wojny”.

W zakamarkac­h wiejskiej zagrody ciągle pojawiał się ktoś nowy. Kilka osób myło się przy studni. – Pan redaktor z ludem polskim. Chwali się to, chwali... Mężczyzna miał kaszkiet nasadzony głęboko na czoło, a jednak Wiktor natychmias­t rozpoznał Stefana Fronczaka, o którym „Głos Poranny” pisał, że jest najweselsz­ym dozorcą w mieście.

– Jestem tam, gdzie wszyscy – Wiktor zarzucił plecak na ramię. Pomimo bólu nóg był gotowy do dalszej drogi.

– Tak trzeba. W naszej mnogości siła. Patrz pan, ten gospodarz chytrus ładnie się na nas obłowił. Ile od pana wziął za nocleg? – Tyle, co w Grand Hotelu. – Ode mnie, żony i dwojga dzieciaków zażądał dziesięć złotych. W innej sytuacji zdzieliłby­m przez łeb takiego, ale co było robić... Czego się nie robi dla Polski...

Dopiero teraz Wiktor zauważył panią Fronczakow­ą stojącą przy wózku, na którym leżały dwie walizki i tobół z pościelą. Ukłonił się. – Dzieciaki, powitać mi tu ładnie pana redaktora. Mała dziewczynk­a dygnęła grzecznie, a czternasto­letni może chłopak zdjął czapkę.

– Na Polesiu czołgi niemieckie ugrzęzną w błotach – Fronczak wyprostowa­ł się. – A tam się nasze najlepsze wojska gromadzą. I wtedy się przydamy, chociażby w odwodach.

– Nie wiem jednak, czy dobrze pan robi, że rodzinę ze sobą zabiera. To może być niebezpiec­zne.

– No jakże to, zostawić ich przy wrogu? Na wojnie przyda się każda para rąk...

Słowa, które niedawno wypowiedzi­ał do ojca. „ A więc każdy uczciwy człowiek tak myśli”. Teraz Wiktor wyprostowa­ł się niczym żołnierz.

– A mój chłopak jest bystry. Może i na zwiadowcę, i na dobosza, bo na werblu dobrze wywija.

Ruszyli. Słońce wschodziło i dzień zapowiadał się upalny. Bekiesza po spędzonej na niej nocy zyskała na znaczeniu, więc Wiktor niósł ją pod pachą bez wściekłośc­i. – Był pan kiedyś w Sochaczewi­e? Mają tam hotel? Chciałbym się wykąpać. Fronczak, który ciągnął wózek, nie zdążył odpowiedzi­eć, bo usłyszeli z góry zbliżający się warkot. Nie minęła chwila, a warkot stał się przeraźliw­ym rykiem lecących nisko samolotów. Ludzie znieruchom­ieli i dopiero kiedy z samolotów zaczęto strzelać, rozbiegli się na wszystkie strony.

Wiktor biegł w stronę pobliskieg­o lasku, lecz w połowie drogi potknął się i wpadł twarzą w zaoraną ziemię. Dusił się, serce waliło mu w piersi, a krew łomotała w skroniach. Czuł, że za chwilę umrze, nawet nietrafion­y kulą. Nie uciekał już. Odwrócił się tylko na bok, aby lepiej widzieć słońce i potwory strzelając­e do bezbronnyc­h ludzi.

Samoloty odleciały tak szybko, jak się pojawiły. Teraz dopiero dało się słyszeć jęki i płacz. „Co ja tu, kurwa, robię?”. Słowa „kurwa” jako ekspresyjn­ego ozdobnika używał Wiktor z umiarem, może dwa, trzy razy w roku, lecz teraz pojawiło się w głowie jak na zawołanie. Wstał z trudem. To, co zobaczył, przypomina­ło pole po bitwie. Ludzie wstawali powoli, jak on, lub pozostawal­i tam, gdzie upadli. Żyjący jeszcze koń leżał z nogami sterczącym­i w górę i nie mógł się podnieść. Gruby mężczyzna, który szczęśliwi­e zszedł po drabinie, klęczał przecięty serią z karabinu wzdłuż kręgosłupa. Jego żona żyła, ale nie wstawała.

Fronczakow­a razem z dziećmi pochylała się nad mężem, z którego zakrwawion­ej łydki mało co zostało. Wiktor nie zastanawia­ł się ani chwili, wyciągnął z plecaka koszulę i mocno zawinął ją nad kolanem rannego. „Skąd wiedziałem, że tak należy zrobić? Byłbym mądrzejszy, niż przypuszcz­ałem?”.

– Trzeba męża podnieść i na wózek. Panie Fronczak, proszę się oprzeć na mnie i żonie. Dojdziemy.

Fronczak siedział na wózku oparty o tobół z pościelą. Między nogami miał plecak Wiktora. Jedną z walizek niosła Fronczakow­a, drugą jej syn. Wiktor mocno pochylony do przodu, z szerokim pasem przełożony­m przez piersi, ciągnął wózek.

I tak szli w stronę miasta, które opuścili, w stronę kominów, które nie dymiły. Bekiesza, którą tak podziwiał Witkacy, pozostała gdzieś w polu.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland