Bez dobrych ludzi byśmy się załamali (Polska The Times)
Trwa odbudowa spalonej Tatarskiej Jurty w Kruszynianach.
To był początek sezonu, weekend majowy. Przygotowywali się do niego jak szaleni, bo przecież goście przyjeżdżają – wszystko ma być jak należy. Nawet córki pojechały do Warszawy po nową porcelanę, po sztućce... Wszystko – dom, restaurację, pokoje gościnne, pamiątki, nagrody, no i tę nową porcelanę – stracili w mgnieniu oka. W Tatarskiej Jurcie w Kruszynianach pożar wybuchł w nocy z 30 kwietnia na 1 maja. Spłonęło wszystko, na co Dżenneta i Mirosław Bogdanowiczowie z dziećmi pracowali przez lata.
Szczęście, że nikomu nic się nie stało. Że wszyscy żyją. A przecież pokoje pełne były gości. Nie darowalibyśmy sobie. Przecież to życie – mówi Dżenneta Bogdanowicz.
Rodzina pani Dżennety jest znana nie tylko na Podlasiu. Ona, mąż, dwie córki i ich rodziny prowadzą wspólnie Tatarską Jurtę w Kruszynianach. Nazwać to gospodą, restauracją – to zdecydowanie za mało, choć karmią tu naprawdę obłędnie. Pierekaczewniki, kołduny, pachnący rosół, rozpływająca się w ustach drożdżówka... I te budynki, drewniane, kryte wiórem osikowym. Pachnące, z klimatem. Ktokolwiek tu przyjedzie, czuje się jak w domu. Tyle tu rodzinnego ciepła, uśmiechów, otwartości gospodarzy, którzy zawsze znajdą czas, by zamienić kilka słów. Opowiadają o Polsce, o Podlasiu, o polskich Tatarach.
– W takiej kolejności – zastrzega pani Dżenneta. Bo zależy jej, by ludzie wiedzieli jak najwięcej o Tatarach muzułmanach, o islamie, o tym, że to też Podlasie, i przede wszystkim Polska.
Jeździ z tymi opowieściami i warsztatami kulinarnymi po Polsce i całym świecie. Ale przede wszystkim – przyjmuje gości u siebie. – Nasza branża to turystyka, sezonowość. Wiadomo, aby przeżyć zimę, musimy napracować się latem – przyznaje pani Dżenneta. Dlatego tak bardzo szykowali się na otwarcie tegorocznego sezonu w długi majowy weekend. Tym bardziej że wszystkie pokoje gościnne zostały zarezerwowane, na obiady zapowiedziały się liczne wycieczki. A do tego przecież na pewno przyjadą goście nieumówieni. Weekend szykował się naprawdę pracowity i gościnny. Wypełnili więc szczelnie spiżarnię, kupili tę porcelanę, by wszystko pięknie wyglądało. Pracowali jak mrówki. Tylko co i rusz dzwonił telefon. Pani z ubezpieczalni. Wciąż i wciąż przypominała, że ubezpieczenie się kończy. – Na początku sezonu praktycznie nigdy nie mamy pieniędzy, więc polisę mieliśmy zapłacić zaraz po długim weekendzie. Ale w końcu mówię do córek: mam trochę własnych oszczędności, zapłaćmy teraz. I zapłaciłyśmy. Na szczęście.
– Żebyśmy wtedy nie zapłacili, dziś byśmy się pewnie nie odbudowywali. Nie mielibyśmy z czego. Choć i tak niewiele z tego ubezpieczenia nam zostało, ponieważ część środków przejął bank, bo na dom, który spłonął, jeszcze na początku naszej działalności wzięliśmy kredyt... – dodaje Mirosław Bogdanowicz.
Najważniejsze, że żyjemy
Noc z 30 kwietnia na 1 maja zaczęła się jak zawsze. Taki już był rytuał, że przed zaśnięciem pan Mirosław obchodził cały dom, od piwnicy aż po strych. Sprawdzał, czy wszystko w porządku. Tym razem wcale nie było w porządku. Na dachu zauważył ogień, niewielki. Potem okazało się, że płonęła już cała instalacja elektryczna. Ponieważ była szczelnie schowana, ogień ukazał się dopiero na górze, na dachu. Pan Mirosław od razu zadzwonił po straż pożarną i pobiegł na dół do żony. Ona po pokojach krzyczała, żeby goście się szybko ewakuowali, a on z powrotem na górę, by gasić ogień. Wtedy nie miał wątpliwości, że pożar jest niewielki, że zdoła sam ugasić płomienie, bo gaśnice mieli przecież w każdym pomieszczeniu.
Nie udało się. Ani jemu, ani strażakom. Tatarska Jurta spłonęła niemal doszczętnie. Spłonęły przytulnie urządzone jadalnie, doskonale wyposażone kuchnie, zbierane przez lata pamiątki, nagrody, zdjęcia... Dla nich to były skarby. No i ta tylko co kupiona porcelana, te sztućce. Nie został ani jeden. Nawet faktury nie były jeszcze zapłacone. – Dopiero teraz, gdy wiemy, że wszyscy przeżyliśmy, że wszystko z nami jest w porządku, człowiek zaczyna myśleć nad tym, co stracił. A my straciliśmy wszystko – mówi pani Dżenneta. Wtedy, patrząc na ogień, czuła się jak w koszmarnym śnie. Chodziła i modliła się. Nie widziała nieodebranych telefonów, przychodzących połączeń. Bo ludzie wiedzieli, że stało się coś strasznego. I chcieli sprawdzić, czy z nimi jest wszystko w porządku.
W końcu sprzed płonącego domu zabrały ich córki. Żeby serca im nie pękły. Ale z samego rana już byli z powrotem. Na pogorzelisku. Tylko dym się unosił... Nie wiedzieli już, co robić. Stracili wszelką nadzieję. Myśleli, że zostali z niczym... Ale do Kruszynian właśnie wtedy zaczęli zjeżdżać ludzie. Przyjaciele z najdalszych krańców Polski, znajomi, zaprzyjaźnieni goście. Wyciągali z popiołów, co się dało, szorowali, myli...
– Po części wiedzieliśmy, że to, co się ostało, nie będzie nadawało się już do użytku. Ale taki gest, symbol, że ktoś nam pomaga, że ktoś o nas pamięta, to takie piękne... Takie „pospolite ruszenie”, które dało nam ogromną energię, nie pozwoliło się załamać. To naprawdę bardzo dużo znaczy dla nas, aż do dnia dzisiejszego – przyznaje Mirosław Bogdanowicz.
Gmina tatarska otworzyła przed nimi swój budynek stojący obok spalonej Tatarskiej Jurty. – Otworzyli przed nimi kuchnię, podwórko. A przyjaciele odkryli, że nie spłonęła piwnica, gdzie były chłodnie. Wynieśli wszystko, co tam zostało. A Bogdanowiczowie? Z jednej strony nie mieli już nic. Z drugiej – tylu przyjaciół, tylu ludzi, którzy nie pozwalali im na rozpacz. – Mamusiu, będziemy gotować! – stanęły na wysokości zadania córki. Wyciągnęły beczki do gotowania na ogniu, które kiedyś zrobił pan Mirosław. I zaczęły przyrządzać dania jednogarnkowe, pilawy, zupy. Bo pogoda była piękna. Nie wszyscy wiedzieli o nieszczęściu, więc tradycyjnie przyjechali na obiad do Tatarskiej Jurty. Więcej! Niektórzy, gdy ktoś dzwonił do nich, by odwołać rezerwację, stwierdzali: I tak przyjedziemy!
Cudowni, kochani... Po prostu ludzie
Przyjaciele założyli im konta w banku na rzecz odbudowy. Wpłacał, kto chciał i ile chciał. Odezwały się dwie duże firmy gastronomiczne, przywieźli tak potrzebne wyposażenie kuchni. Potem pan z Białegostoku postawił im na podwórku wielki namiot-pawilon, gdzie mogli przyjmować gości. Powiedział tylko: Korzystajcie!
– Panie z sanepidu przeprowadziły kontrolę w kuchni zorganizowanej w budynku gminy muzułmańskiej i pozwoliły gotować dla gości. Tylko potrawy trzeba serwować na jednorazowych naczyniach. Bo za mało jest miejsca, by urządzić zmywalnię, a bezpieczeństwo naszych gości jest dla nas najważniejsze – mówi pani Dżenneta.
Kilka dni po pożarze na działce obok Tatarskiej Jurty zaczęło się coś dziać. Koledzy na podwórku ustawiają scenę. – Pytam: co tu będzie się działo? Okazało się, że specjalnie dla nas przygotowali koncert charytatywny! W głębi duszy pytałam siebie: kto tu przyjedzie na spotkanie piknikowe, teraz, gdy niczego nie ma? – opowiada Dżenneta Bogdanowicz. I co się okazało? – To było niesamowite. Do Kruszynian przybyły tłumy ludzi! – relacjonuje. I nie może powstrzymać wzruszenia: – Ludzie są cudowni, ludzie są kochani. Polacy są niesamowici. Jak potrafią się zebrać, jak potrafią się skrzyknąć, jak potrafią sobie pomóc. To jest niesamowite! I my to odczuliśmy. Odczuliśmy taką opiekę... Przecież przez Kruszyniany się nie przejeżdża, tu trzeba przyjechać specjalnie. A ludzie mimo wszystko wtedy przyjechali i przyjeżdżają do nas cały czas, cały czas czujemy to ogromne wsparcie – mówi.
Na odbudowę całego budynku nie mają jeszcze pieniędzy. Marzą, by stanęły mury – bo tym razem Tatarska Jurta będzie już z cegieł, tylko oszalowana drewnem. Marzą, by na parterze urządzić restaurację. Na urządzenie pokoi gościnnych na górze przyjdzie jeszcze czas. Jak zbiorą pieniądze, jak uda się w końcu coś odłożyć. Kiedy? Nie wiadomo, przecież potrzebne są meble do restauracji, wyposażenie, a artykuły budowlane drożeją z dnia na dzień.
Ale teraz pani Dżenneta widzi też dobrą stronę tej tragedii:
– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Bo właśnie teraz na własnej skórze przekonujemy się, jak odbiera się nie tylko nas, naszą działalność, ale też Tatarów. Ta nasza prywatna tragedia spowodowała, że ludzie zaczęli interesować się Tatarami, polskimi muzułmanami. Nawet ci, którzy nie wiedzieli o takiej małej grupce etnicznej, jaką są polscy Tatarzy, za sprawą tych przykrych wydarzeń, nagle o nich usłyszeli. My zawsze mówimy – jesteśmy Polakami. Jaka Polska jest bogata w te mniejszości....
I znów początek
Budowa już ruszyła. Brygada weszła jakieś dwa i pół tygodnia temu – dzień po tym, jak dostali pozwolenie na budowę. Co uda im się skończyć przed zimą – na razie nie wiadomo. Ważne, że dziś prace idą pełną parą. Jest już przyszykowana piwnica, lada moment będzie wylewany nad nią strop.
Dom będzie bardzo podobny do tego starego, dziadkowego. Stanie tylko trochę w innym miejscu. Oddalony od sąsiada, bo takie są dziś wymogi.
A oni? Działają. Uśmiechają się. Choć czasem łza zakręci się w oku... Z wielkiego namiotu przenieśli się już do budynku gminy tatarskiej. Postawili stoły, ławy... Na schodach ułożyli kilka dyń, jakieś ozdoby... Niby inaczej, ale potrawy pachną przecież tak samo wspaniale. I wszędzie słychać głosy Bogdanowiczów. Goście więc przyjeżdżają. Bo przecież klimat Tatarskiej Jurty zawsze tworzyli ludzie! Gościnni, z otwartymi ramionami, z dobrym słowem dla każdego...
Gdy przyjaciele zauważyli, że ludzi jest coraz mniej – bo przecież media podawały wciąż: Tatarska Jurta spłonęła, zaczęli działać. Pisali do znajomych w mediach społecznościowych: przyjeżdżajcie. Oni są, gotują, przyjmują gości!
Goście wrócili, byli, przyjeżdżali. Przez cały sezon.
– Mimo tej wielkiej tragedii nie poddaliśmy się, działamy. Działamy też dzięki naszym dzieciom, dzięki naszej rodzinie. Po tym wszystkim stanęliśmy przecież na rozdrożu. Mogliśmy wziąć to ubezpieczenie, każdy by poszedł w swoją stronę i byłoby pozamiatane. Przecież nic nam nie zostało. Ale dzieciaki wiedziały, że to jest nasze życie. I nie zostawiły nas – mówi pani Dżenneta.
Przyznaje, że jest bardzo trudno. Co rusz ociera łzy. Bo tragedia w ludziach zostaje, bywają momenty bardzo trudne.
– Podejmowanie pewnych decyzji, te emocje, ta tragedia nas jeszcze bardziej związała. Tak, teraz czasem z nas to wychodzi. Czasem są bardzo trudne chwile. Ale się nie poddajemy. Choć jeszcze na pewno dużo przed nami. Mam nadzieję, że nikt nie odpadnie. Na razie nic na to nie wskazuje. Choć każdy z nas ma bardzo silną osobowość. Ale udaje nam się. Udaje się, bo jesteśmy rodziną. Są dzieci, wnuki, trzy pokolenia. Jest jeszcze z nami moja teściowa. Babcia Tamarka, mimo sędziwego wieku, chce być, przyjeżdża, pomaga – opowiada pani Dżenneta.
I podkreśla raz jeszcze, jak ważny w nieszczęściu jest drugi człowiek. Jego obecność, pomocna dłoń. To, że dzięki ludziom mogli stanąć na nogi, że tragedia ich nie złamała. – Zaczęliśmy zarabiać, podnieśliśmy głowy. Bo przecież musimy żyć, musimy zarobić na życie, na opłaty. Musimy być silni. Jako Polacy, jako Tatarzy, jako rodzina. Tak jak nasi przodkowie się zasymilowali, tak samo i my w tej naszej tragedii umiemy się dostosować do sytuacji. O tym nie wiedzieliśmy. Bo musimy zaczynać od początku. Wszystko od początku. Wszystko od początku, ale silni i z podniesioną głową...