Salonowe burze – Stan umysłu
Rozmowa z Urszulą Dudziak.
Ma niespotykaną skalę głosu, pierwsza na świecie odkryła możliwość modyfikowania go za pomocą przystawek elektronicznych. Do tego perfekcyjna intonacja, unikalna technika wokalna i sukcesy artystyczne na obu półkulach. Zmieniała kilkakrotnie swoje życie, budując od nowa kolejne związki. Mimo 75 lat nie zwalnia tempa, przeciwnie. Właśnie wydała drugą książkę „Wyśpiewam wam więcej”, która jest kontynuacją poprzedniej, bestsellerowej, z 2012 roku. Przygotowuje kolejne...
– Podobno umie pani prowadzić traktor?
– Ha, ha, ha... Tak, jestem wspaniałą traktorzystką, bo kierowcą jestem od 1962 oku i przejechałam może milion, może jeszcze więcej kilometrów. Mamy własny traktor w nowym domu na wsi i właśnie wypróbowałam tego lata, jak się na nim jeździ. Śmigam nim rewelacyjnie. – Gdzie jest obecnie pani baza? – Mieszkałam 30 lat w Nowym Jorku i jeżdżę tam bardzo często. Obecnie moją bazą jest Warszawa i tak naprawdę nigdy z Polski nie wyjechałam, choć cały czas jestem w drodze. Zatrzymałam się na dłużej w Nowym Jorku, ale kocham Warszawę i bez niej nie umiem żyć. Podobnie jest z Nowym Jorkiem i z wsią, na której teraz pomieszkuję. Dogadzam sobie w sposób wielowymiarowy.
– Dlaczego postanowiła pani opuścić Warszawę?
– Całe życie marzyłam, żeby mieć swój dom na wsi, ponieważ urodziłam się w malutkiej wsi Straconka, która teraz jest częścią Bielska-Białej, i jakoś nie składało mi się ze spełnieniem swojego marzenia. Trzy tygodnie temu skończyłam 75 lat i uważam, że jest to najpiękniejszy moment, żeby spełnić marzenia. Niektórzy ludzie w podobnym wieku, patrząc na mnie, postanowili zmienić plany i też budują domy. W ten sposób zatoczyłam koło po to, żeby powstało następne.
– Chyba niełatwo jest opuścić wielkie miasto i zamieszkać w domku na wsi?
– Kocham tu przyjeżdżać i kocham opuszczać tę wieś dla Warszawy. Nie mam pojęcia, czy będę tutaj mieszkać dłużej niż w Warszawie, czy gdzie indziej na świecie. Ponieważ jestem życiową wiercipiętą, cały czas w drodze, mogę być idealnym przykładem szczególnie dla tych kobiet, które w pewnym wieku wkładają kapcie i zasiadają w fotelu, że jest to odpowiedni moment, żeby spełnić marzenia. – To duży domek? – 180 metrów jest na dole, pięć łazienek, są pokoje gościnne. Kończy się droga i zaczynają się Lasy Łukowskie. Tu nie ma żadnego przemysłu, są fajni
sąsiedzi... To marzenie dla zabieganej, oddychającej zatrutym powietrzem cywilizacji.
– Był budowany od podstaw czy kupiony w stanie surowym?
– Od podstaw. Przyjechali górale i w ciągu trzech miesięcy postawili dom. Mój narzeczony Bogdan poszedł na studia w Lublinie, na kierunek przyrodniczy, terapie ziołowe i ziołolecznictwo. Będziemy siać zioła, bo chcemy dożyć w jak najlepszej formie ponad setkę.
– Jest też trampolina, bo wiem, że uwielbia pani skakać?
– Tak, mam na podwórku zawodową, olbrzymią trampolinę. W domu warszawskim też mam, ale niedużą. Skaczę na niej codziennie. A tutaj na wsi biegamy sobie po lesie, to inny świat. Żyjemy blisko natury, a w mieście wśród ogromnego chaosu, tam jest wyścig bez sensu, to wyścig szczurów. Tu żyjemy według praw przyrody, zero stresu i chaosu. – A miejsce do uprawiania jogi? – Tutaj jest wszystko, czego potrzebujemy. Mamy już gotową prawie połowę naszej chatki, zestaw gadżetów do ćwiczeń, skakankę, na której skaczę jak oszalała i to tak jak bokserzy, obiema nogami. Widząc to, mój brat złapał się za głowę z podziwu i zastanawiał się, jak ja to robię. „A może ty jesteś z kosmosu albo cyborgiem?” – zapytał. A wie pan, czemu to zawdzięczam? To tylko i wyłącznie stan umysłu. Trzeba pilnować myśli, nie nakręcać się. Wolę być szczęśliwa, niż mieć rację.
– Co jeszcze tam jest, czego nie miała pani w Warszawie?
– Mam piękną huśtawkę, na której huśtam się i huśtam, jakbym była małym dzieckiem. Mam piękne drzewa owocowe, brzózki, posadziliśmy bardzo dużo jarmużu, bo ma bardzo dużo chlorofilu. Mieliśmy już pierwsze zbiory. Mamy mnóstwo warzyw. Prawie wszystko. – W jakim stylu urządzacie dom? – Jest to dom wiejski, podlaski. Będzie piękny kominek, piec kaflowy, jasne, proste, funkcjonalne meble, w środku wszystko jest z drewna, wszędzie pachnie drewnem. Jest dużo kwiatów. Nie będzie telewizora. Oboje kochamy tenis i turnieje, obejrzymy je na laptopie.
– Pani łatwo było się przeprowadzić, bo rodzina sześć razy zmieniała miejsca zamieszkania; statystycznie raz na trzy lata.
– Ta wędrówka sprawia czasem kłopot, bo nie pamiętam, co mam w Nowym Jorku, a co w Warszawie albo na wsi. Postanowiłam więc kupować po dwie rzeczy, na przykład dwie maszyny do szycia. Z ubraniem jest kłopot, bo nie pamiętam, gdzie schowałam ulubioną kurtkę. Mam syndrom wiewiórki – zapominam, co gdzie jest. Kupiłam świetną książkę „Magia sprzątania” i spróbuję się z tym uporać. Według niej sprząta się tylko raz, a potem tylko odkłada rzeczy tam, skąd się je wzięło.
– Z jednej strony Straconka, z drugiej Nowy Jork. Jaką drogą trafiła pani do tego amerykańskiego miasta?
– Ta historia nadaje się na film. Jest nietypowa, niezwykła, że ja – z malutkiej wioseczki w Polsce – wylądowałam w Nowym Jorku. Miałam szczęście spotkać ludzi, którzy mnie pchali i mówili: „Ula, zaśpiewaj”. Pomogli mi Krzysztof Komeda i Michał Urbaniak. W pewnym momencie życia zrozumiałam, że nie będę śpiewać jak Ella Fitzgerald, którą naśladowałam, że muszę odnaleźć swój własny głos, własną tożsamość. Był taki moment w moim życiu, kiedy przestałam śpiewać na jakiś czas i nagle okazało się, że znalazłam swój styl śpiewania i zaistniałam w nim. To mnie uniosło i cały czas unosi. Kilka lat temu odkryłam w sobie talent pisarski. Każdy ma swój potencjał i każdy musi go wykorzystać. Jeżeli nie wykorzystamy tej energii, która się kumuluje w nas, to ona będzie błądzić i manifestuje się w postaci choroby.
– Jak często bywa pani w swoim mieszkaniu w centrum Manhattanu?
– Co dwa, trzy miesiące tam jadę, zostaję, jak długo chcę lub mogę. Bywają takie okresy, że chcę tam pobyć i zaczerpnąć manhattańskiego powietrza, niezwykle twórczego, i bogatej energii. Tam się tym inspiruję, rozkoszuję i wracam do Polski, do rodziny, lub do Szwecji. Cały czas jestem w ruchu.
– Dlaczego na koncertach mówi pani: „Mam 75 lat, jestem świeżo poślubioną mężatką i jestem szczęśliwa”?
– Co do „świeżo poślubionej mężatki” to chciałabym sprostować, bo myśmy ślubu jeszcze nie wzięli i jest nam cudownie w wolnym związku. Co do wieku, to mówię, że mam 75 lat, bo chcę pokazać, że ukrywanie wieku jest bezsensowne i krzywdzące. Ponadto przemijający czas stresuje kobiety. Utarło się, że menopauza to już jest koniec, a ja uważam, że jest to przełomowy moment w życiu kobiety, kiedy następna faza życia może być bardzo twórcza i piękna, że dopiero wtedy możemy się spełnić, uszczęśliwić siebie i rozdawać to szczęście naokoło. Wstydzimy się starości, a cywilizacja traktuje starość jak chorobę. Ja się przeciwko temu buntuję. Widziałam reklamę w telewizji. Krem przeciwko zmarszczkom dla 30-latek. Paranoja!!! – Zamierzacie wziąć ślub? – Od czasu do czasu rozmawiamy o tym. Trudno nam powiedzieć, co będzie w przyszłości, tym bardziej że jest nam rewelacyjnie tak, jak jest.
– W jakich okolicznościach poznała pani swoją nową miłość?
– To była niesamowita historia. Do Domanic przyjeżdżałam do koleżanki i Bogdan też tam przyjeżdżał, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Zobaczyłam go na zdjęciach, spodobał mi się w krótkich spodenkach i poprosiłam o jego telefon. Zadzwoniłam i zapytałam: „Gdzie jesteś”? Odpowiedział: „W Gdyni”. Ja: „Kiedy będziesz w Warszawie”? On: „W przyszłym tygodniu”. Ja: „Widziałam twoje zdjęcie, wyglądasz powalająco. Muszę cię poznać”. W taki sposób poderwałam go, ale byłam po kilku kieliszkach wina. Po tygodniu zadzwonił do mnie z Warszawy. Ale nie odebrałam. On wysłał do mnie SMS: „Uleńko, przecież byliśmy umówieni”. Ja nie odebrałam, bo się wystraszyłam, przecież go nie znałam. Po tygodniu przyjaciółka zaprosiła mnie do siebie na wieś. Pojechałam, on tam był. Nie robił mi wyrzutów, że go nie spotkałam. Przeciwnie – zrozumiał, że jestem bardzo zajęta. Przyjechał ponownie do Warszawy i wtedy dowiedziałam się, że gra w brydża, w tenisa, że zna moją muzykę. Okazało się, że jesteśmy do siebie tak podobni, że lubimy te same rzeczy, że mamy podobne marzenia. Po prostu dopasowaliśmy się idealnie. Byłam przeszczęśliwa.
– Czym różni się ta miłość od poprzednich?
– Ma ona zupełnie inny wymiar, nie ma w niej piekła i nieba, jest tylko niebo i wielka niezwykła przyjaźń i troska. Nie ma ego. Do tej pory byłam z artystami i świat kręcił się wokół nich. Tutaj jest coś zupełnie innego. Takiego poczucia humoru nie miałam przez trzy czwarte mojego życia, teraz często się śmiejemy. Mamy swoje życie i staramy się każdy moment wykorzystać dla siebie.
– Bogdan jest inny niż Michał Urbaniak i Jerzy Kosiński?
– Jest to relacja bezstresowa, bo w poprzednie związki zawsze wkradał się element stresu. W tym wypadku mam komfort psychiczny. Bogdan będzie sadził zioła, może nam się uda zrobić ekologiczną wioskę. W tamtych związkach był niepokój, którego w tym nie ma. Wsiadam na traktor i orzę pole. Żeby radować się tym, co mam teraz, prawdopodobnie musiałam przejść przez inne, różne związki.
– Napisała pani dwie książki. Co było dla pani inspiracją?
– Tylko i wyłącznie moim życiem i jego obserwacją oraz przekazem, że wszystko w życiu jest możliwe. Teraz wierzę w siebie, a przedtem wszystkiego się bałam. Pokazuję innym kobietom, że można urodzić się na nowo.
– Miało to związek z tym, że lat przybywa, że pani się starzeje?
– Wiem, że się starzeję, że coś mija, że od czasu do czasu coś się marszczy lub zwisa. Ale ja się tym nie przejmuję i nie będę robić sobie operacji. Starzenie się jest naturalnym procesem u każdego człowieka. Trzeba się nad tym pochylić i zaakceptować, a przede wszystkim dbać o formę. Wtedy mamy błysk w oku, który stwarza równowagę i powstaje piękna całość. Ja godzę się na starzenie, ale nie godzę na bezczynne siedzenie i użalanie nad sobą.
– Jest pani zaprzeczeniem twierdzenia, że starość jest brzydka. Co pani robi, żeby utrzymywać się w jak najlepszej formie?
– Przede wszystkim nie jem byle czego, a szczególnie z dużych marketów. Musimy bardzo pilnie przyglądać się temu jedzeniu, korzystać z lupy, bo często takim jedzeniem zatruwamy organizm. Ponadto dużo ruchu, ale jeszcze ważniejszy jest stan umysłu, czyli podchodzenie do drugiego człowieka, do świata, do zwierząt, do natury z otwartym sercem.
– Mając 75 lat, powiedziała pani, że dopiero się rozkręca. Na czym to polega?
– Na tym, że osiągnęłam w życiu pewien komfort, że wiem, nad czym mam pracować, co powinnam poprawić. Chłonę książki, dużo czytam, dużo obserwuję. Mam w sobie ciekawość dziecka i świetnego partnera. Jestem teraz w najbardziej twórczym okresie. Jestem szalenie zachłanna na życie, na wszystko, co mnie otacza. Bardzo
szanuję czas. Mam pewnego rodzaju mądrość, doświadczenie, nie robię kardynalnych błędów. Owszem, potykam się o coś czasami, ale mam bardzo przejrzysty obraz i wiem, jak powinno życie wyglądać, co trzeba zrobić, co naprawić. Nie używam słowa „nie wypada”. Jak mam ochotę włożyć krótką sukienkę, to wkładam. Jestem kobietą wolną, osiągnęłam w swoim wieku wolność, która jest cenna, czyli robię to, na co mam ochotę.
– Wystartowała pani z nową trasą koncertową. Jak ją pani wytrzymuje?
– Wszędzie mam owacje na stojąco. Mnie ludzie kochają, ja też kocham ludzi. Wychodzę na scenę i wiem, że to będą cudne dwie godziny. Po koncercie przez następne dwie godziny podpisuję książki, rozdaję autografy, robię minifilmy. Gdy przychodzę do hotelu, padam ze zmęczenia, ale jestem bardzo szczęśliwa, bo wiem, że wykorzystuję swój potencjał, że robię bardzo dobrą robotę.
– Są też spotkania motywacyjne. Co to takiego?
– Moi muzycy wypominają mi, że w ciągu 45 minut zagrali tylko dwa krótkie utwory. Oprócz śpiewania koncentruję się na własnym życiorysie i opowiadam, jak można być w świetnej formie. Po prostu dodaję siły przede wszystkim kobietom, podkreślając, że ich potencjał jest niewykorzystany w naszej cywilizacji, że musiałyśmy się nauczyć wielu rzeczy przez lata, manewrować, układać, manipulować, żeby przetrwać. Dosyć tego gadania. Rządźmy!
– Czy nadal rozpoczyna pani każdy dzień od stania nago przed lustrem i wołania: „Kocham Ulę Dudziak!”?
– A ja tak kiedyś robiłam? Nie!!! Wstaję rano, prysznic, gimnastyka i wyfruwam w świat.
– Co skłoniło panią do napisania drugiej książki?
– Pierwsza sprzedała się świetnie, była bestsellerem, miałam po niej wielki odzew, a ponieważ lubię pisać, postanowiłam napisać drugą. Mam bardzo dużo pamiętników, a w nich materiał na kolejną książkę. Poza tym dużo obserwuję, czytam, godzinami dyskutuję z Bogdanem, który jest elokwentny i wielu rzeczy uczę się od niego. Mam więc materiały na kolejne książki.
– Jak długo pisała pani „Wyśpiewam wam więcej”?
– Między pierwszą a drugą książką była długa przerwa. Ponieważ nie jestem zawodową pisarką, mam dużo innych zainteresowań: muzyka, komponowanie, tenis, ubóstwiam szyć, gotować. Tę drugą książkę pisałam pół roku, były przerwy, powroty. Proszę pamiętać, że buduję dom. Mam jeszcze kanał na YouTubie i kręcę filmy; jestem bardzo zajęta, ale kocham to, co robię.
– W poprzedniej książce opisała pani skrótowo, jak narodził się pani styl śpiewania, a w drugiej?
– Opisuję swoje trasy koncertowe po Polsce, po trzynastoletniej
nieobecności, wspominam program telewizyjny „Bitwa na głosy”, miesięczną podróż po Bałtyku po wszystkich stolicach nadbałtyckich, różne doznania z mojego życia. Dużo jest zabawnych anegdot, dużo przesłań, moich spostrzeżeń.
– Powiedziała pani: „Ludzie kupują o wiele więcej moich książek niż płyt”. Dlaczego?
– Po koncercie ludzie kupili kilkadziesiąt moich książek i tylko kilka płyt. To mnie zastanowiło. Doszłam do wniosku, że muzykę można ściągnąć z internetu, a książka jest bliższa sercu.
– Nadal prowadzi pani zielony notatnik?
– Oczywiście, zawsze w nim coś notuję, jak zobaczę coś ciekawego, jakąś myśl, to, co mam do zrobienia, co przeczytałam, co zobaczyłam, przepis na dobre maseczki na dłonie. Dużo praktycznych rzeczy.
– Jaką złotą myśl podaruje pani czytelnikom „Angory”? – Wolę być szczęśliwa, niż mieć rację. – Dobre... – Podam przykład. Przyjeżdżam po dwutygodniowej trasie na naszą budowę i patrzę: jest już garaż. Idę do niego i widzę w nim dziurę. Pytam Bogdana, po co ta dziura? Na to on: „Jak to, przecież będzie kanał”. I teraz mam do wyboru: albo obrzydzić mu życie i udowadniać co minutę, że jest to kiepski pomysł, albo... wolę być szczęśliwa niż mieć rację. Ten kanał będzie miejscem na przetwory i jakieś zbyteczne bambetle. Już się pogodziłam z takimi sytuacjami i cicho siedzę.
Elżbieta Dmowska-Sawczuk. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Członek grupy twórczej PLUSMINUS. „Błądzenie”, technika własna (92x73 cm). Cena 2000 zł.
edws@poczta.onet.pl
W numerze 44. ANGORY do rubryki „Galeria Angory” wkradł się błąd. Prezentowany obraz został źle opisany. Powyżej publikujemy prawidłową wersję. Zainteresowanych przepraszamy.