Czarna perła Afryki
Poznać i zrozumieć świat. Uganda.
Byłaby jednym z ponad 45 państw Afryki, ale się wyróżnia. Czym? Dysonansem. Z jednej strony to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Ma za sobą lata wyniszczających wojen, obrzydliwych dyktatur, biedy, głodu... Walk o wolność, o godność, o kawałek normalności. Wieczorami na ulicach miast pełno naćpanych (wąchających klej, bo to najtańsze) nastolatków, pijaczków, meneli. Zaczepiaczy, złodziejaszków. Jest niebezpiecznie. Jeśli jest się białym – nocą nie należy w ogóle wychodzić.
Z drugiej strony Uganda jest przepięknym, żyznym krajem z ogromnymi plantacjami kawy, herbaty i bawełny. Są tu rozległe sawanny, lasy tropikalne, piętrowość klimatyczna, roślinność afroalpejska. I tysiące zwierząt – antylopy, żyrafy, bawoły, lwy i gepardy... Goryle! Ponad tysiąc gatunków ptaków. W Ugandzie znajdują się trzydzieści dwa obszary ustawowo chronione i istnieje siedem parków narodowych. Tutaj jest Jezioro Wiktorii – największe jezioro Afryki i zarazem największe tropikalne jezioro świata. Jak mówią miejscowi – to tu gdzieś zaczyna się Nil, choć nie wszyscy się z tym zgadzają.
Żeby odkryć w Ugandzie to co najpiękniejsze, trzeba tu przyjechać świadomie. Na co dzień cieszyć się egzotyką krajobrazu, życzliwością ludzi, odmiennością kulturową, ale rozumnie podchodzić do ponurych widoków i doświadczeń, których tu nie brak. Trudno też wyjechać do Ugandy tylko po to, by poleniuchować w kurorcie. Kurortów tu zresztą nie ma.
A zatem po co trzeba pojechać do Ugandy? Żeby zobaczyć przyrodę, a przede wszystkim poznać ludzi. Tych zwykłych, roześmianych i pogodnych. Świadomych swojego państwa. Długo o niego walczyli. Nadal walczą i są z tego bardzo dumni.
W samolocie
W samolocie zagaduje mnie sąsiad. Lecimy do Kampali. Jest Ugandyjczykiem, ale mieszka w USA. Od lat. W Teksasie. Z żoną i dziećmi. Leci teraz do ojczyzny na chwilę, bo pomaga tam dzieciakom ze swojej i okolicznych wsi. Wszystko formalnie załatwione, pod egidą, z opiekunami. Czy wróci kiedyś do Ugandy na stałe? Wątpi. Dobrze mu w Teksasie. Ale nie jest tam tylko dla swojej przyjemności – pomaga swoim. To najważniejsze.
Goryl górski
Goryl górski jest jednym z powodów wizyty w Ugandzie. Żeby zobaczyć goryla, trzeba mieć 650 dolarów (to i tak połowa sumy, którą musimy zapłacić w sąsiedniej Rwandzie), być zdrowym i mieć dobrą kondycję. Następnie trzeba wstać rano, pojechać terenowym autem w góry i podejść z eskortą dwóch uzbrojonych strażników w pobliże stada. I już. Samiec jest wielkości King Konga, więc wśród turystów nie ma chojraków. W obecności goryli nie wolno jeść, szukać czegokolwiek po kieszeniach, wyciągać i trzymać w rękach żadnych przedmiotów (prócz aparatów), wykonywać gwałtownych ruchów i zmieniać miejsce. W zamian ma się godzinę obcowania... Naprawdę warto.
Dlaczego goryle górskie są taką atrakcją? To największe małpy człekokształtne i bliscy kuzyni człowieka. Są łagodne i można je obejrzeć z bliska. Żyją w tutejszych górach, w dużych rodzinach, a Ugandyjczycy dokładnie wiedzą gdzie. Występują też w Rwandzie, ale na tym się miejsca występowania goryli kończą. Jest ich niecały tysiąc, są gatunkiem skrajnie zagrożonym. Nie ma chyba człowieka, na którym nie zrobiłby wrażenia przechodzący kilka metrów obok dwustukilowy olbrzym. Ale nie ma się czego bać. Goryl jest łagodny i pewien swego, a turysta bacznie obserwowany przez uzbrojonego strażnika, który go tu przyprowadził. Ten nie da zrobić krzywdy gorylowi, ale też przypilnuje, by człowiek słowem czy głupim gestem nie sprowokował bestii. Po godzinie wszyscy zadowoleni się rozchodzą. Turyści mają głowę pełną wrażeń i aparaty pełne zdjęć, goryle rozrywkę w postaci odwiedzających, a pracownicy parku pieniądze na ochronę bądź co bądź ginącego gatunku.
Matatu z gumy
Matatu z gumy to bus. Jedzie od wioski do wioski, z miasta do miasta i wiezie ludzi. Oraz torby. Więcej ludzi. Worki ze zbożem. Jeszcze trochę ludzi. Pęczek kukurydzy. Znowu człowiek, miejsca nie ma już dawno, ale kolejny wlezie komuś na kolana. Kogut. Oj – ten to pójdzie za siedzenie. Wciśnie się go trochę, byle łeb miał na wierzchu, bo musi oddychać. I jedzie. Inny człowiek wejdzie tylko pod warunkiem, że pomocnik kierowcy otworzy drzwi i stanie w nich, tak by większą częścią ciała być na zewnątrz. Jest jeszcze trochę miejsca pod sufitem. Natalia mówi, że mogłaby tu wejść koza. Na płasko. Na szczęście nie weszła.
Mimo ścisku jest nieźle. Ugandyjczycy są spokojni. To pierwsze skojarzenie. Stonowani. Nie krzyczą, nie wiercą się, nie wierzgają. To w takim ścisku ważne. Nie poklepują po plecach, nie przymilają się. Po prostu są. Zapytani – odpowiadają. Zaczepieni – odpowiedzą uśmiechem. Bez ekscytacji. Jesteśmy u nich. Oni są u siebie. Zwykle matatu jedzie się od kilku do kilkunastu godzin. Żeby gdzieś dotrzeć.
Rafting na Nilu
Jinja to takie miasteczko, gdzie według miejscowych zaczyna się Nil. Nawet jeśli nie jest to do końca prawdą, to rzeczywiście rzeka tu płynie, a miejscowi organizują na tym odcinku mrożący krew w żyłach rafting. I nie ma przesady w stwierdzeniu, że rafting jest dla twardzieli. Jest jak na całym świecie – najpierw szkole- nie, usadzanie w pontonie, przedstawianie wioślarzy przybocznych, którzy będą ratować topielców. Zabezpieczenia, uśmiechy, uspokajanie. Różnica polega na tym, że tu na pewno ponton się wywróci i z pewnością wylądujemy w wodzie, a miejscowi będą nas wyławiać. Bo w Ugandzie jak się mówi, że coś jest niebezpiecznym sportem dla twardzieli – to jest. Nie ma wygładzania tematu pod turystów.
Głuchy nie znaczy gorszy
Dosiada się do nas nauczycielka. Właściwie wykładowczyni uniwersytecka. Po kilku minutach rozmowy zaprzyjaźniamy się z nią na tyle, by zaprosić ją na obiad, gdy dojedziemy do celu. Ona za to zaprowadzi nas do jakiejś fajnej knajpki. W drodze Florence opowiada o przedsięwzięciu, którego się tu podjęła. Podjęła się, bo jedna z jej córek jest głuchoniema. Taka się urodziła. I kiedy okazało się, że nie słyszy i nie mówi, Florence nie mogła znaleźć dla niej szkoły. A właściwie odpowiedniego nauczyciela. Tu kształci się zdrowe dzieci. Z dysfunkcyjnymi nie wiadomo, co robić. Wiejskie rodziny cenią dzieci, które w przyszłości mogą pomagać. Infekcje oczu, uszu trafiają się tu na tyle często, a pomoc medyczna jest tak sporadyczna, że głuchych i niewidomych dzieci jest sporo. Są w szkołach traktowane jak pariasi. Nauczyciele nie wiedzą, jak je uczyć, jak z nimi postępować. Rodzice nie widzą w nich podpory na przyszłość... Florence założyła organizację, która uczy nauczycieli, jak kształcić takie dzieci. A rodziców przekonują, że to będą wspaniali i wartościowi ludzie – tylko trzeba je teraz odpowiednio traktować... Do sukcesu daleko, ale od czegoś trzeba zacząć.
Wyprawa na wulkan
Trekking na wulkan to atrakcja podawana na sposób ugandyjski. Góry (pasmo wulkanów Wirunga) są wysokie, park rozległy, a wycieczka zaplanowana na dziewięć godzin. Na początek terenowe auto wiezie nas do centrum turystycznego na spotkanie z przewodnikiem. Ten mówi trochę o okolicy, przedstawia zagrożenia, przekazuje regulamin i wskazuje na uzbrojonych strażników, którzy nas poprowadzą. Dlaczego uzbrojonych? Bo trafiają się tu zwierzęta, które potrafią być niebezpieczne dla ludzi – np. bawoły. Bawół nie lubi spacerowiczów i atakuje ich tylko za to, że chodzą. Strażnicy, strzelając w powietrze, przekonują zwierzę, że lepiej mu będzie z dala od ludzi. Przewodnik mówi o tym, że trzeba mieć ze sobą jedzenie, wodę, płaszcz przeciwdeszczowy i ciepłą kurtkę. Potem zaczyna się trekking i kończy głaskanie po głowie. Po drodze nie ma sklepików i punktów zaopatrzenia. Nie ma wody. Nie ma niczego poza szlakiem. Jest malowniczo, bo lasy bambusowe, bo krater... ale to góry. Szczyt prawie na 4 tysiącach, więc i deficyt tlenowy. Nie każdy dociera na szczyt. Potem równie morderczy powrót. Wracamy po jedenastu godzinach. Bezpieczni, odprowadzeni pod samo auto, serdecznie pożegnani i kompletnie wykończeni. Nie ma taryfy ulgowej
dla turysty i nie wyręcza się go w odpowiedzialności ani nie zwalnia z myślenia. Przewodnik uprzedzał.
Wieczór socjalizacyjny
To się nazywa wieczór socjalizacyjny wioski. Kiedy tu docieramy – impreza trwa. Siedzą wokół ogromnego wiadra z ciemną breją. W breję powtykane są długie plastikowe rurki. Każdy ma swoją wetkniętą w usta. Poruszają tymi rurkami, żeby wzburzyć to, co w wiadrze i piją. To lokalne piwo robione na bazie zboża. Popijają, pogadują. Kto odpadnie – zwalnia krzesło i idzie chwiejnym krokiem do chaty. Jego miejsce zajmuje kolejny. Kółek jest kilka. Przy każdym kilkanaście osób – czasem sami mężczyźni. Ale nie zawsze. Nie ma muzyki, tańców, gwałtownych dyskusji. Tylko spokojne pogaduchy. Dużo się śmieją – zwłaszcza kobiety. Ugandyjczycy, kiedy się śmieją, to pełną gębą i w głos. Inaczej to nie byłby śmiech. Spędzamy tu jakiś czas witani bez ekscytacji, serdecznie, naturalnie. Niewielu białych odważy się wsadzić rurkę w usta i zassać napój. Rurki są przechodnie i nikt ich nie odkaża, a sposób produkcji napoju niejasny. Ale nie ma nacisków ani obrazy. Jest dowolność. Cierpki w smaku napój nie uderza do głowy od razu, za to powoli wprowadza w nastrój wieczoru.
Kameleon na drzewie i kąpiel pod wodospadem
Sipi jest podobną innym malowniczą wioską. W jej okolicy znajdują się najsłynniejsze wodospady Ugandy monumentalnej wielkości. Wycieczka jest warta każdego wydanego na przewodnika grosza. Nie dość, że kilkugodzinny, bezwysiłkowy spacer wśród fenomenalnej roślinności, nie dość, że wioski z roześmianymi dzieciakami, to jeszcze po drodze można dostrzec kameleona na drzewie. I drugiego. I kolejnego. A pod wodospadem jest miejsce, gdzie można się wykąpać. I to jest przeżycie, bo raz – lodowata woda, spadająca z takiej wysokości ma przerażającą siłę, dwa – trzeba się potem przebrać pod bacznym spojrzeniem kilkudziesięciu par oczu tubylców. Bardzo życzliwych, wyraźnie zaciekawionych.
Wieś i miasto
Wieś i miasto w Ugandzie to dwa różne światy i widać tu tę różnicę, jak mało gdzie. Wieś jest przyjazna, pięknie położona, spokojna. Miasto kipi energią, nie zawsze dobrą. Jest nerwowe, szybkie, rozczarowane biedą, sfrustrowane widocznymi różnicami w majętności mieszkańców. A slumsy odstraszają.
Ludzie w Ugandzie
Ludzie w Ugandzie podobnie ci dobrzy, są po prostu dobrzy. I tych jest większość. Są pogodni i stabilni. Życzliwi i pomocni. Zawsze. Ci doświadczeni życiem potrafią być dokuczliwi i nieprzyjemni. I warto ich unikać, bo są zbyt poranieni historią, by z nimi dyskutować.