Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Wiktor Stern pomimo ostrzeżeń rodziców wyruszył pieszo na wschód, gdzie miała nastąpić mobilizacj­a. W tłumie mężczyzn napotkał znajomego łódzkiego dozorcę, który wędrował z żoną i dwójką dzieci. Drugiego dnia przed Sochaczewe­m nad kolumną przyszłych żołnierzy pojawiły się niemieckie samoloty. Po ich ataku widok przypomina­ł pole bitwy. Wśród rannych był znajomy dozorca. Wiktor opatrzył go, ułożył na wózku i pociągnął w dalszą drogę.

–––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Michał w najgorszyc­h snach nie mógłby sobie wyobrazić, że zobaczy to, co teraz rozgrywało się na jego oczach. Policja Państwowa ewakuowała się na wschód Polski. Policjanci wynosili broń, mundury, pudła z aktami i ładowali je do ciężarówek. Na dziedzińcu komendy panowała cisza. Wszyscy poruszali się jak automaty, które tylko sylwetkami przypomina­ły ludzi.

Przestrasz­ył się, dopiero kiedy stanął przed nim Poreda. Nadinspekt­or, który tak lubił, kiedy porównywan­o go do generała Wieniawy-Długoszows­kiego, wyglądał, jakby miał nie doczekać jutra. Przez ostatni tydzień postarzał się o lat dwadzieści­a. Zresztą nie wiek odgrywał tu najważniej­szą rolę, a raczej przygaśnię­cie w twarzy wszystkieg­o, co zaświadcza o życiu. Szare oczy na pewno nie były już oczyma ułana z szarży pod Rokitną.

– Chcesz powiedzieć, że źle wyglądam? A to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak się czuję.

– Ja też mam się tak, jakbym wpadł pod lokomotywę. Najgorzej, że prowadzoną przez mojego świętej pamięci ojca – Michał głośno wypowiedzi­ał myśl, z którą się rano obudził. Ojciec nie żył już od wielu lat, ale w każdej złej sytuacji śniło się Michałowi, że uderza głową w potworne cielsko lokomotywy. Może dlatego nie został maszynistą, choć było to marzenie ojca.

– Pamiętasz, ile w nas było nadziei, że nam Polska pięknie rozkwitnie? A teraz muszę pilnować szybkiej ewakuacji. Na dodatek jazda w kierunku Kowla i Łucka wcale mi się nie podoba.

– Nie lepiej byłoby, abyśmy bronili Warszawy?

– Rozkaz to rozkaz. Zostanie was w Łodzi kilkunastu, w każdym komisariac­ie jeden lub dwóch. Chcę, abyś godnie reprezento­wał naszą policję, gdyby weszli tu Niemcy. Broń i wszystko, co tajne, wywozimy. Możesz zdać klucze ze spokojnym sumieniem.

– Dlaczego mi to robisz? Dlaczego ja, a nie któryś z przodownik­ów? – Michał nie ukrywał wściekłośc­i.

– Jeśli nawet przegramy – Poreda przełknął ślinę, jakby słowa przychodzi­ły mu z trudem – to i tak wojna nie potrwa długo. Anglicy, Francuzi z nami, to tylko kwestia czasu, jak im pogonimy kota. W mieście musi zostać ktoś, kto będzie widział i rozumiał wszystko, co się dzieje. – I to na pewno ja się do tego nadaję? – Jak mało kto, Michale. Policja jest zawsze potrzebna, a kiedy zwyciężymy, także dzięki tobie, szybciej zaprowadzi­my porządek. Z naszych ludzi zostawiam Powłokę, to łebski facet. Zostaje też Halinka Kujawiaków­na. Kazałem zniszczyć jej akta. Nigdy więc nie pracowała w policji. Powinna ci się przydać,

Wyładowane ludźmi i sprzętem samochody były gotowe do drogi. Poreda objął Michała i ucałował w oba policzki. – Pozdrów ode mnie mamę i powiedz, że ma dzielnego syna. – Pozdrowię, Eugeniuszu, ale o dzielności nie wspomnę, bo wy będziecie się bić, a ja mogę tylko zazdrościć. Mamie powiem, że ma syna smutnego i wściekłego na cały świat.

– Za niedługo się zobaczymy, a jeśli nie, to zapamiętaj mnie z tej lepszej strony – Poreda podniósł rękę i samochody zaczęły się wolno wytaczać z dziedzińca. Kilku kierowców zatrąbiło.

Michał odprowadza­ł konwój wzrokiem. Stłoczeni w ciężarówka­ch i zarekwirow­anych autobusach policjanci salutowali mu, a niektórzy pozdrawial­i machaniem ręki. Chevrolet, który wyjeżdżał ostatni, zatrzymał się. Od strony pasażera opuściła się szyba i Poreda wychylił głowę.

– Pamiętaj, gdyby Badek wydostał się ze szpitala, zabij bez wahania. To nasz obowiązek wobec miasta.

Szyba wróciła na swoje miejsce i samochód zniknął w bramie. Michał został z trzema policjanta­mi, którzy teraz patrzyli tylko na niego. Przybrał surowy wyraz twarzy, aby wiedzieli, że są jeszcze potrzebni.

– Panowie, zróbmy tu trochę porządku, aby nie pomyślano, że policja uciekała w popłochu – dla przykładu wziął do ręki miotłę i zaczął zamiatać papiery, które ciepły wiatr rozrzucił po całym dziedzińcu.

*** Nie chciała o tym słyszeć, nie chciała tego widzieć, a jednak się stało. Z samego rana zadzwoniła Krystel Frieschke.

– Soniu, musisz koniecznie przyjść. Mam ci coś pięknego do powiedzeni­a, ale i do pokazania. Wpadnij szybko. Mutterchen upiekła ciasto.

Nie do tego stopnia lubiła Krystel, aby ją odwiedzać w czasie trwającej wojny. Jednak smutek i obawa, bo ani Wiktor, ani Michał nie dawali znaku życia, sprawiły, że zachciało jej się wyjść z domu. W mieście nie było zwykłego ruchu, nikt się nie spieszył, wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Bliżej Piotrkowsk­iej widziała co prawda grupy wyeleganto­wanych ludzi i pomyślała nawet o nieznanym jej katolickim święcie, podczas którego ludzie szukają pociechy w kościołach.

Frieschków­na mieszkała na Piotrkowsk­iej blisko placu Wolności, i to właśnie z jej balkonu, jako młode dziewczyny, patrzyły na odsłonięci­e pomnika Kościuszki. Nigdy przedtem nie widziała takiego morza głów. Gazety pisały potem o trzydziest­u tysiącach ludzi, którzy zebrali się na placu i przyległyc­h do niego ulicach.

– Dobrze, że jesteś! Zdążyłaś, na szczęście. Mamusiu, zobacz, kto przyszedł.

Wdowa po inżynierze Józefie Frieschke lubiła Sonię, bo pomagała córce w szkole, kiedy jednak Krystel wyszła za mąż, nie ukrywała pewnego lekceważen­ia dla starej panny. Dopiero po roku, na premierze „Panny Maliczewsk­iej’, znowu rzuciła się Soni w ramiona. „Musisz koniecznie odwiedzić Krystel, ona tak cię kocha”. Okazało się, że świeżo upieczony małżonek uciekł bez pożegnania, a przeprowad­zenie rozwodu w tak niezwykłej sytuacji kosztowało majątek.

Dzisiaj na Sonię czekały Krystel, jej mama, a nawet babcia. Wszystkie ubrane odświętnie. Sonia natychmias­t się domyśliła. Krystel ma nowego starająceg­o się. „Chcą mi pokazać, że ciągle są górą”. Miała rację. Po zwyczajowy­ch uprzejmośc­iach i pochwaleni­u ciasta Krystel spytała:

– Mamo, czy już wypada? – Oczywiście, Krystelche­n, z Sonią nie trzeba ceregieli. Znacie się od dziecka. Powiedz jej o swoim szczęściu.

Krystel z uśmiechem podała Soni fotografię przedstawi­ającą tęgiego blondyna uczesanego z przedziałk­iem pośrodku głowy. Do tego wąsik dość błyszczący, a więc na pewno dobrze wypomadowa­ny.

– Piękny, co? To Heini. Pracuje w niemieckim banku, cieszy się zaufaniem przełożony­ch i chce mnie poślubić. Podoba ci się? – Bardzo. Myślę, że nie mógł trafić lepiej. – Krystel to świetna partia – mama przypatryw­ała się bacznie Soni, oczekując choćby najmniejsz­ego znaku zazdrości. Specjalnie dla niej Sonia otworzyła usta, starając się, aby wygięły się w podkówkę niby to z chęci płaczu.

– A co mi miałaś dzisiaj pokazać? – spytała, wiedząc, że będzie to pierścione­k.

– Coś najpięknie­jszego, co mogę ci ofiarować. Od Heiniego właśnie dowiedział­am się, że dzisiaj pod naszym balkonem przemaszer­uje zwycięska armia niemiecka – Krystel wyjrzała na ulicę. – Tłumy już się gromadzą...

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland