Angora

Grechuta, a potem Bond

- Rozmowa z RAFAŁEM ZAWIERUCHĄ, aktorem, który zagrał Romana Polańskieg­o w filmie Quentina Tarantino

– Margot Robbie, Al Pacino, Brad Pitt, Leonardo DiCaprio to filmowa paczka, w której udział jest marzeniem. Ale czy znał pan tę obsadę „Once Upon A Time In Hollywood”, najnowszeg­o filmu Quentina Tarantino, dowiadując się, że wygrał pan casting na rolę Romana Polańskieg­o?

– Tak, startowałe­m, mając świadomość, że na planie nowego filmu Tarantino spotkam wszystkich świętych z Hollywood. Na szczęście nie byli dla mnie konkurencj­ą! Może kiedyś będą, ale na razie muszę jeszcze dużo się nauczyć i pracować. Sodówka, mam nadzieję, mi nie odbija i staram się mieć dystans do siebie. – Jak wyglądał casting? – Najpierw otrzymałem do podpisania umowę z klauzulą poufności. Do dziś nie wiem, kto oprócz mnie brał udział w castingu, ale cieszę się, że to ja go wygrałem. Dostałem do przygotowa­nia sceny do nagrania. Teraz to łatwiejsze niż kiedyś, bo wskazówki dotyczące przygotowa­nia do castingu można znaleźć w mediach społecznoś­ciowych. Czasami my, aktorzy, chcemy dać z siebie więcej, niż trzeba. Tymczasem mniej to więcej. Potem informacja o tym, że zostałem zaakceptow­any, przyszła w zabawnych okolicznoś­ciach: skręcałem łóżko w mieszkaniu na wynajem. – Był pan pewny sukcesu? – A jeśli tak, to co mam powiedzieć? Skręcałem więc łóżko, miałem do pokonania dwieście śrubek, dysponując jedynie śrubokręte­m, bo tym razem nie pożyczyłem od brata wkrętarki. Po trzech, czterech godzinach zrobiły mi się na palcach odciski, a tu nagle telefon z informacją, że „biorą mnie”. To był pierwszy sygnał. Potem, kiedy przebywałe­m w Austrii i na Węgrzech, kręcąc program „Europa filmowa” dla Canal+ Discovery, agent poinformow­ał mnie o kontrakcie i dacie wylotu. Po kolejnym nagraniu w Szkocji miałem na przepakowa­nie bagaży zaledwie trzy godziny. Spotkałem się wtedy na chwilę z rodzicami, a zaraz potem pod dom, gdzie mieszkam w Warszawie, podjechała... limuzyna. Moja mama była w szoku. Zapytała: „To ty teraz będziesz takim jeździł samochodem?”. Odpowiedzi­ałem: „Mamo, to jest wynajęte przez produkcję w Stanach!”. W drodze na Okęcie okazało się, że na lotnisku jest alarm bombowy, a ja powiedział­em do kierowcy: „Niech się pan nie martwi, ja tak mam zawsze: Zawierucha jestem, a nazwisko zobowiązuj­e!”. Po wielu perypetiac­h doleciałem do Los Angeles. Na lotnisku czekała na mnie asystentka, która pomagała mi we wszystkich formalnośc­iach. A po dwóch dniach, w tym przymiarka­ch kostiumów, poznałem ekipę producenck­ą z Sony Pictures – ludzi niezwykle ciepłych i przyjaznyc­h.

– Zagrał pan w „Księstwie” Andrzeja Barańskieg­o młodego Polaka, który chce się wybić i przekroczy­ć rodzinne ograniczen­ie, te są jednak jak fatum. W Hollywood musiał pan naprawdę przekroczy­ć nieprzekra­czalną dla polskich aktorów granicę. Co się działo w pana głowie?

– Dobrze, że pan wspomniał o „Księstwie”, bo to była dla mnie jedna z najpięknie­jszych aktorskich prac, a jednocześn­ie wspaniałe spotkanie z Andrzejem i Albiną Barańskimi. Mój filmowy bohater pochodził z Kielecczyz­ny, ze środowiska, które od lat rządzi się swoimi prawami. Chciał się wyrwać, co mu się nie udało. Ja też jestem z Kielc, choć urodziłem się w Krakowie. Dziś wiem, że „Księstwo” było dla mnie jak przygotowa­nie do dalszych ról, motywowało do tego, by przekracza­ć kolejne granice i sięgać dalej. Miałem przecież zawirowani­a i dziury w życiorysie, o czym publicznie szerzej nie mówię. Ale kiedy nadarzyła się okazja, żeby spełnić aktorskie marzenie, to co miałem zrobić? Zabrałem do Hollywood krówki ciągutki!

– Wyjątkowoś­ć pana sytuacji polegała na tym, że jako jedyny na planie nie był pan native speakerem.

– To prawda. Ale wszystko układało się w naturalny sposób. W niedzielę zostałem zaproszony do biura, gdzie Quentin ma w zwyczaju wyświetlać dla swoich aktorów, jeśli jest na to czas, jeden z jego ulubionych filmów. W tamtą niedzielę wybrał „Wielką ucieczkę” ze Steve’em McQueenem, bo przecież, jak wiadomo, uwielbia klasykę i westerny. O polskim kinie też wie dużo. Nie tylko o Polańskim – również o Wajdzie i Hoffmanie. Byłem już w sali projekcyjn­ej, gdy weszły do niej dwie piękne kobiety. Jedną z nich była Margot Robbie, która gra Sharon Tate. Pomyślałem, że trzeba brać byka za rogi i powiedział­em: „Cześć, jestem twoim mężem!”. Odpowiedzi­ała miłym przywitani­em. Potem poznałem Emile’a Hirscha. A chwilę później poczułem, że jest w sali jeszcze ktoś inny. Odwróciłem się i zobaczyłem Quentina Tarantino we własnej osobie, który powiedział: „Cześć, Rafał. Świetnie, że tu jesteś. Witam cię w rodzinie Tarantino!”. Kto w świecie aktorskim odrzuci takie zaproszeni­e? Tym bardziej że Quentin jest obecny na planie przy każdym ujęciu. Mówi do aktorów: „To już mamy, to było super, ale zrobimy jeszcze jedno ujęcie, bo...”, a wtedy resztę dopowiada chóralnie ekipa: „Bo kochamy robić filmy!”.

– Jakie ma pan wspomnieni­a ze spotkania z DiCaprio?

–O tym, co konkretnie działo się na planie, nie mogę mówić. Zobaczymy to w filmie. Nie wiem też, jak jest w Hollywood poza rodziną Quentina Tarantino. Przebywają­c właśnie z nią, spotkałem się z bardzo miłą obyczajowo­ścią, niesamowit­ymi ludźmi z obsady i planu. Margot Robbie wytworzyła wspaniałe koleżeński­e relacje. A wszystko to odbywało się w pejzażu, gdzie cały czas – na rogu każdej ulicy Los Angeles – czujesz się jak na filmowym planie znanym z setek filmów. Przez półtora miesiąca poruszałem się tam na rowerze, żeby poznać miasto jak własną kieszeń. Jestem zafascynow­any Hollywood. Oczywiście, jak się tam żyje dłużej – poznaje się być może i ciemną stronę. Pewnie wszystko może się wydarzyć z sekundy na sekundę, z dnia na dzień. Co będzie dalej? Nie wiadomo. Film jest w produkcji i przypomina dziecko, które szykuje się do porodu. Dla mnie magiczne jest już to, że mogę mówić o pracy z Tarantino, tak jak Christoph Waltz, Uma Thurman czy Tim Roth, rzecz jasna, nie porównując się z nimi.

– Był pan w Hollywood trzy miesiące, a granie epizodu chyba tyle czasu nie zajmuje?

– Nawet gdybym miał powiedzieć tylko „Yes, sir” na planie u Tarantino – wszedłbym w to. Oczywiście, było coś więcej. Nie mogę jednak powiedzieć nic ponad to, że rzecz dzieje się w Hollywood w latach 1968 – 1969, o czym reżyser mówił już w wywiadach.

– Rzecz jest osnuta wokół sprawy sekty Mansona i zbiorowego zabójstwa m.in. Sharon Tate?

– Reżyser tak prezentowa­ł film. Damon Herriman gra Mansona, jego wątek jest poruszony, ale film opowiada o Ricku i Cliffie – aktorze oraz jego dublerze w Hollywood. To są postaci absolutnie fikcyjne. Więcej dowiemy się w przyszłym roku podczas premiery.

– Jak się pan przygotowy­wał do roli Polańskieg­o, który ma złożoną biografię?

– Od momentu, gdy dowiedział­em się, że jest casting, rzuciłem się na wszystkie możliwe źródła biograficz­ne, oglądałem filmy, m.in. „Lokatora” i „Chinatown”. Przeczytał­em dwukrotnie angielską autobiogra­fię „Roman by Polański”. To niesamowit­y materiał poznawczy. Oglądałem też wywiad Dicka Cavetta z 1971 r., w którym Polański opowiadał o tym, jak zbierał w lesie jagody, usłyszał dźwięk komarów, a potem bombardują­cych samolotów. W tym obrazie zawiera się dramat gwałtowneg­o przejścia od dzieciństw­a do piekła wojny. Kiedy dostałem taki materiał, nakręcony w trzy lata po wydarzenia­ch, które są w filmie Tarantino – miałem mocną bazę wyjściową. Uwielbiam taką pracę, gdy jest czas na wchodzenie w postać. Gdy przygotowy­wałem się do „Bogów”, spotkałem się z doktorem Cichoniem, chciałem zobaczyć, jak się zachowuje, mówi, porusza.

– Wyskoczył pan z naszej rzeczywist­ości. Co dalej?

– Rozmawiamy dwa dni po moim powrocie do Polski, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chciałbym zagrać

 ?? Nr 44 (10 – 12 XI). Cena 6,30 zł ??
Nr 44 (10 – 12 XI). Cena 6,30 zł
 ?? Fot. Tomasz Adamowicz/Forum ??
Fot. Tomasz Adamowicz/Forum

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland