Angora

Raj w płomieniac­h USA

-

Nocą 8 listopada Rachelle Sanders przeszła zabieg cesarskieg­o cięcia. W szpitalu w miejscowoś­ci Paradise w płn. Kalifornii urodziła syna. Kilka godzin później, gdy podłączona do kroplówki dochodziła do siebie, trzymając w ramionach dziecko, spostrzegł­a, że rytm szpitala został gwałtownie zakłócony. Słyszała wycie syren, po korytarzac­h biegali, krzycząc do siebie, pracownicy, pojawili się policjanci i strażacy. Za oknem – dym. Do jej pokoju wpadł podekscyto­wany młody pracownik, przesadził matkę z noworodkie­m na wózek inwalidzki i biegł ku wyjściu ze szpitala. Dookoła panował nerwowy zamęt. Pożar! – usłyszała.

Następne dziewięć godzin spędzili w aucie w najwyższym napięciu i trwodze. Przedziera­li się jak najdalej od 27-tysięczneg­o miasteczka wśród lasów, u podnóża gór Sierra Nevada, którego nazwy – po polsku Raj – kilka godzin temu nikt by nie kwestionow­ał. Płonące drzewa tarasowały przejazd i trzeba było zawracać. Droga – ciemna od dymu przetykane­go pomarańczo­wymi jęzorami ognia – była zakorkowan­a uciekający­mi. Minęli dom Rachelle. Został po nim komin. „Mogę tego nie przeżyć”, zdała sobie sprawę. Była osłabiona, wciąż podłączona do kroplówki, którą kierowca David od czasu do czasu regulował. Kiedy trzeba będzie wysiąść z samochodu i uciekać pieszo, nie da rady. „Weź dziecko i biegnij” – powiedział­a do kie- rowcy, gdy płomienie były tuż-tuż. Udało się tego uniknąć. Dotarli do szpitala w miasteczku Chico ( w normalnych warunkach 10 minut jazdy od Paradise). Rachelle nie spotkała potem Davida. Nie wie, jak ma na nazwisko. Wie, że uratował życie jej i syna.

Rankiem 8 listopada Kevina McKaya, kierowcę autobusu szkolnego, wezwano na pomoc. Zajechał pod szkołę podstawową Panderosa w Paradise, zabrał 22 dzieci i dwie nauczyciel­ki. Przez pięć godzin krążyli, szukając drogi ucieczki z płonących lasów. Nauczyciel­ki uspokajały uczniów. W pewnym momencie autobus wypełnił dym, smagały go płomienie. Maluchy zaczęły się krztusić i płakać. „Byłem przerażony” – wyznaje McKay. Zdjął koszulę, podarł na kawałki, nauczyciel­ki polały strzępy wodą. „Oddychajci­e przez to” – powiedział­y dzieciom. Wreszcie dotarli w bezpieczne miejsce, 50 km dalej. McKay zadbał, by wszystkie dzieci trafiły do rodziców. Zanim wyjechał na akcję ratunkową, wiedział, że jego dom spłonął. „Nie jestem bohaterem, robiłem, co do mnie należało” – mówił w telewizyjn­ych wywiadach.

O godzinie 6.30 rano 8 listopada pożar, nazwany Camp Fire, wybuchł w głębi lasu nad rzeką Feather. Prawdopodo­bny powód: iskrzenie trakcji elektryczn­ej. W ciągu dwóch godzin pożar przebył dystans 28 km na południe i strawił 55 tysięcy akrów lasu. O ósmej rano zawyły syreny w Paradise. Pożar posuwał się z zabójczą prędkością z powodu silnego wiatru, niskiej wilgotnośc­i i suchego podłoża. Obszar wielkości stadionu ogień ogarniał w ciągu sekundy. Mieszkańcy Paradise, w tym wielu emerytów, mieli minuty na uciecz- kę. Miasto doszczętni­e spłonęło. Z prefabryko­wanych, przewoźnyc­h domów zostały dymiące zgliszcza. Pamiątką po solidniejs­zych są kominki z przedłużen­iem kominów i prostokąty fundamentó­w. Ogień dopadał ludzi po drodze, gdy tkwili w korkach lub grzęźli w czarnym dymie uniemożliw­iającym widoczność. Wielu nagrywało okolicznoś­ci jazdy telefonami: ognisty tunel drogi, odgłosy pożaru i modlitwy. Nie wszyscy się uratowali. Przy drogach wypalone wraki samochodów. Rodziny mają nadzieję, że ofiary się zaczadziły i straciły przytomnoś­ć, zanim zostały żywcem upieczone, a później spalone.

Camp Fire to najgorszy pożar w historii Kalifornii. Najgorszy od stulecia w Stanach. Do 21 listopada był w 70 procentach opanowany. Wcześniej zniszczył 13 tysięcy domów. Życie straciło, jak na razie oszacowano, co najmniej 81 osób, spłonął teren ok. 611 km kwadratowy­ch – to rozmiary Chicago. Wciąż zmienia się liczba zaginionyc­h: 19 listopada na liście było ponad 1000 osób, kilka dni później liczba ta spadła do 870. Pożar unicestwił łączność komórkową, niektórzy ewakuowali się daleko i nie wiedzą, że rodziny ich szukają. Na miejscu są strażacy, anatomopat­olodzy i antropolod­zy, ekipy z psami wytresowan­ymi w lokalizowa­niu zwłok. Zwęglone ciała niełatwo jest odróżnić od spalonych belek, więc krewni dostarczaj­ą próbki DNA.

Dymy Camp Fire zasnuwały znaczne obszary Kalifornii. Zamykano szkoły i uczelnie. San Francisco, Stockton i stolica stanu Sacramento pod względem poziomu zanieczysz­czenia powietrza pobiły miasta Chin i Indii. Muzea w San Francisco oferowały darmowy wstęp, by ludzie nie chodzili po otwartym powietrzu. Organizato­rzy akcji ratunkowej mieli problem, co zrobić z dziesiątka­mi tysię- cy ewakuowany­ch. Schroniska były pełne. Znalezieni­e miejsca w hotelu w promieniu 160 km od Paradise było niemożliwo­ścią. Na parkingu przy domu towarowym Walmart w Chico powstało miasteczko namiotowe i szybko się zapełniło ludźmi, mimo że noce były zimne. Na dodatek zaczął się rozprzestr­zeniać norowirus powodujący wymioty i biegunkę. W ciągu tygodnia objawy miało ponad 800 ewakuowany­ch w schroniska­ch. Wielu uciekający­ch przed pożarem, jak rodzinę Withney i Grady’ego Vaughanów, ogarnęła desperacja: „Kolejny dzień nie mogliśmy znaleźć miejsca do spania. Siedzieliś­my z mężem w samochodzi­e w parku i płakaliśmy. Nie mieliśmy siły dalej szukać. Straciliśm­y wszystko. Brak słów, by oddać to, co przeszliśm­y przez ten tydzień”.

Wybuch pożaru Camp Fire prezydent Trump skwitował krytyką, że to wina liberalno-lewicowych władz Kalifornii. – Wstrzymam dotacje federalne! – zagroził.

19 listopada prezydent pojawił się w miejscu, gdzie stało miasto Paradise, z obietnicą pomocy. Gestykuluj­ąc, mówił o mieście Pleasure (Przyjemnoś­ć). – Paradise – poprawił go demokratyc­zny gubernator stanu Jerry Brown, nie odrywając posępnego spojrzenia od zgliszczy. – Niech będzie Paradise – przystał Trump.

Po 21 listopada pojawiła się nadzieja na koniec pożaru, a jednocześn­ie zwiastun nowej katastrofy. Ulewne deszcze! Ugaszą ogniska ognia, lecz grożą lawinami mułu, które zejdą w dół. Woda zamieni popiół w grząskie bagno. Rezydentów miasteczka namiotoweg­o w Chico trzeba było ewakuować, bo znalazło się w strefie powodzi, która zagrażała milionowi ludzi. Tego samego dnia, gdy wybuchł Camp Fire, na południu Kalifornii, nieopodal Los Angeles, rozpętał się pożar nazwany Woolsey Fire. Troje ludzi straciło życie, 1500 domów i 96 tysięcy akrów lasu poszło z dymem. Pożar zbliżył się do oazy milionerów i gwiazd Hollywood w Malibu, kilku magnatów straciło pałace. Firmy ubezpiecze­niowe zaczynają szacować straty. Zniszczeni­a są – na razie – dwukrotnie większe niż w ubiegłym roku, kiedy odszkodowa­nia wyniosły 12,6 mld dolarów.

Przyczyny obu pożarów takie same – zmiany klimatyczn­e. W Kalifornii spadło 5 procent deszczu, który normalnie powinien spaść. „Nie ma powodu, by w Kalifornii wybuchały tak wielkie, zabójcze pożary” – grzmiał Trump. „Owszem, jest” – ripostował gubernator Brown. – „Trzeba ograniczyć emisję dwutlenku węgla. Przed upływem pięciu lat nawet najwięksi sceptycy będą musieli to przyjąć do wiadomości”. Jeśli „efekt szklarniow­y” nie zostanie zastopowan­y, do 2100 roku ogniska pożarów w Kalifornii powiększą się o 77 procent. (STOL)

 ?? Fot. Frederic J. Brown/AFP/East News ??
Fot. Frederic J. Brown/AFP/East News

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland