Jeden z dwóch ścigaczy ukraińskich przechwyconych przez Rosjan
Niedzielny incydent na Morzu Azowskim boleśnie uświadomił światu, że wojna między Ukrainą a Rosją wcale się nie skończyła, tylko przeszła w stan swego rodzaju letargu. Rosja wcale nie zrezygnowała ze swojej agresywnej polityki wobec Ukrainy, a dotychczasowy spokój był stanem przejściowym.
Powrót Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów jest dla Rosji sprawą niezwykle istotną. Z trzech powodów: potencjał ludzki, przemysłowy i naukowo-badawczy, zasoby naturalne, w tym zaplecze rolnicze i złoża ważnych surowców oraz położenie geograficzne nad Morzem Czarnym.
Zawsze podziwiałem rosyjskie dążenie do posiadania silnej floty na Morzu Czarnym, choć obecnie nie ma raczej szans jej wyjścia poza ten akwen. Po co Rosjanom ta flota, która dziś składa się z krążownika rakietowego Moskwa, niszczyciela Smietliwyj, pięciu fregat, w tym trzech najnowszych typów, siedmiu okrętów podwodnych, z których sześć ma mniej niż cztery lata, i wielu innych jednostek, to temat na oddzielne rozważania. Dość powiedzieć, że według Rosjan jest im ona bardzo potrzebna.
Zajęcie Krymu w 2014 r. rozwiązało kwestię bazowania zarówno Floty Czarnomorskiej, jak i jej lotnictwa. Ale to nie jest jedyny powód, dla którego Rosja chce Ukrainę złamać. Utrata Ukrainy denerwowała szczególnie wojskowych, bowiem znajdowała się tu ważna część kompleksu wojskowo-przemysłowego. Na przykład wielkie zakłady lotnicze PP „Antonow” w Kijowie, gdzie budowano słynne An-124 Rusłan. Albo Charkowski Traktornyj Zawod – ChTZ, dów remontowych sprzętu wojskowego też lokowano w pobliżu zachodnich granic imperium, czyli na Ukrainie i Białorusi. Wiadomo było, że na wypadek wojny nie będzie się wysyłało uszkodzonych samolotów, śmigłowców czy czołgów na Ural, ale na bliskie zaplecze. Wielkie lotnicze zakłady remontowe (centra serwisowe) znajdowały się więc we Lwowie, Mikołajewie, Konotopie, Kijowie i Ługańsku, a także w Baranowiczach na Białorusi. Wszystkie one wraz z rozpadem ZSRR znalazły się poza Rosją. Utrata tego olbrzymiego potencjału dla wielu wyższych rosyjskich wojskowych do dziś jest niepowetowaną stratą i są oni z tego powodu po prostu wściekli na Ukraińców. A najlepiej by było, gdyby całe to zaplecze wróciło do mateczki Rosji, choćby w postaci Ukrainy zmuszonej do pełnej uległości, mającej z Rosją stosunki podobne do białoruskich.
Temu głównie miało służyć oderwanie od Ukrainy Doniecka i Ługańska wraz z przyległymi terenami. Donieck to miasto kopalni węgla kamiennego, których w całej okolicy jest kilkanaście, a także hut, w tym potężnych zakładów DMZ Donieckstal. Z kolei Ługańsk słynął z ważnej fabryki elektrowozów i spalinówek Ługansktepłowoz, która po 2014 r. praktycznie upadła. Wcześniej jednak dostarczała znaczącej ilości taboru kolejowego. Do dziś po polskich torach jeżdżą
Samozwańcze republiki – Ługańska i Doniecka – znajdują się poza kontrolą rządu Ukrainy. I choć w przeciwieństwie do Krymu nie przyłączono ich oficjalnie do Rosji, to jednak Rosja ma tu wielkie wpływy. Całkowite odcięcie Ukrainy od Krymu wymaga przejęcia jeszcze dwóch kolejnych obwodów, zaporoskiego i chersońskiego. A bezpośrednio na południe od Doniecka leży Mariupol (niegdyś obwód doniecki, dziś miasto wydzielone pod kontrolą Ukrainy), port nad Morzem Azowskim. To kolejny ośrodek przemysłu ciężkiego, znany z metalurgicznego giganta Azowstal, który swego czasu dostarczał płyty pancerne do budowy radzieckich czołgów, oraz zakładów Azowmasz produkujących wagony kolejowe, dźwigi i inny podobny sprzęt. Mariupol to także port morski odgrywający ważną rolę w transporcie wyrobów mariupolskiego przemysłu. Problem polega na tym, że port ten leży nad Morzem Azowskim, a jedyna linia kolejowa z Mariupola wiedzie przez Donieck, czyli jest dla Ukraińców niedostępna.
Dostęp do Morza Azowskiego jest tylko jeden – przez wąską cieśninę między Krymem a rosyjskim terytorium w rejonie Noworosyjska, znaną jako Cieśnina Kerczeńska. Do 2014 r. z jednej strony cieśniny było terytorium Ukrainy, a z drugiej – Rosji. W grudniu 2003 r. podpisano