Sto dwadzieścia procent normy
Tomasz Zimoch rozmawia z Dawidem Celtem, mężem Agnieszki Radwańskiej.
– Trzeba było Agnieszce Radwańskiej podjąć decyzję o zakończeniu kariery?
– Nie mam wątpliwości, że podjęła właściwą, choć jest trudna dla wszystkich. Przyszedł w końcu moment, gdy trzeba było jasno się zdeklarować – czy podejmujemy rękawicę i próbujemy walczyć dalej? Trzeba było dokonać rachunku sumienia, wypisać plusy i minusy. – Więcej było... – ...minusów, stąd decyzja o zakończeniu kariery. Trochę szkoda, by w tym wieku mówić definitywnie „nie”. Delikatny duch rywalizacji jeszcze się tlił. Miała rozterki, wahania. Obserwowałem, jak długo się zastanawiała. Z jednej strony bardzo chciała, bo tenis i gra na korcie to przecież jej całe życie, ale gdy zaczęła głębiej analizować, zauważyła, że wszystko w ostatnim czasie zaczęło się rozjeżdżać. Pojawiły się poważne problemy zdrowotne, w związku z tym brak właściwego treningu, odejście od rytmu meczowego. Uciekło to, na czym Agnieszka w ostatnich latach bazowała, czyli dobre, szybkie poruszanie się, wytrzymałość, antycypacja. Rywalki tak dużych problemów nie miały, szły do przodu. Tenis stał się bardzo szybki, przygotowanie fizyczne zaczęło odgrywać najistotniejszą rolę. Wyrwa u Agnieszki robiła się coraz większa, no i zwyciężyło nastawienie, że pora zejść ze sceny, a właściwie z kortu.
– Najtrudniejsza decyzja w karierze?
– Nie było łatwo, bo w dniu, kiedy podjęła i ogłosiła decyzję – i ją, i mnie złapało coś za serce, mocno zabolało. Wydawało się, że wszyscy byliśmy przygotowani i dorastaliśmy do tej decyzji, ale gdy informacja gruchnęła, poczuliśmy się, jakby ktoś umarł, jakby coś strasznego się wydarzyło. Pewien etap, zwłaszcza w życiu Agnieszki, się zakończył, ale mam przeczucie, że przed nami jeszcze wiele dobrego. Agnieszka nigdy nie lubiła szumu medialnego. Informację o zakończeniu kariery przekazała na portalu społecznościowym, ale myślimy o pożegnalnej imprezie i jestem przekonany, że zorganizujemy ją w pierwszej połowie przyszłego roku.
– Problemy zdrowotne rzeczywiście nie pozwoliły na kontynuowanie kariery?
– Od dwóch lat się nawarstwiały. Agnieszka w 2017 r. bardzo łatwo i szybko łapała infekcje. Niemal cały czas pojawiały się choroby, zatrucia organizmu. W tym roku, kiedy wierzyliśmy w powrót do wysokiej formy, przyszły urazy mechaniczne. Kłopoty ze stopą i barkiem uniemożliwiały właściwy trening. Wiedzieliśmy, jak daleka jest droga, by wrócić na właściwe tory. Zaczęło się pojawiać zniechęcenie, frustracja. Wszystko torpedowały problemy zdrowotne. Były porażki z rywalkami, z którymi zawsze dawała sobie radę. Agnieszka zaczęła zdawać sobie sprawę, że coraz bardziej zwiększa się dystans do najlepszych tenisistek. Jest niezwykle ambitna, nie interesowało jej, by rozmieniać się na drobne. Od wielu lat przyzwyczaiła przede wszystkim siebie do gry na światowym poziomie. Nieudane dwa lata musiały wpłynąć na jej decyzję. W ostatnim czasie więcej było spotkań, w których Agnieszka walczyła nie tyle z rywalką, ile z samą sobą. Przez lata dusiła w sobie mnóstwo emocji. Życie w permanentnym stresie doprowadziło do ogromnego zmęczenia układu nerwowego, coraz gorzej radziła sobie z narastającymi emocjami. Ale to jest pokłosie wielu lat startów i gry na najwyższym poziomie.
– Organizm w końcu się zbuntował.
– To nie były łatwe dni. Kręciła się łza w oku. Bardzo miło, że świat docenił całą karierę Agnieszki. Była możliwość, i to nawet poważnie rozpatrywana, by „zamrozić” światowy ranking i powrócić na kort w połowie przyszłego roku, ale Agnieszka jednak widziała, że ciało coraz trudniej reaguje na różne bodźce. Kolejne pół roku przerwy nic by nie dało. Obecnie musi się wyleczyć, doprowadzić organizm do psychofizycznego ładu. Przez lata startów straciła naprawdę sporo zdrowia. Odpoczywa. Unika sytuacji, które potęgowałyby stres, rozbudzały niepotrzebne emocje. Czeka, co przyniesie życie, choć oczywiście mamy pewne plany na przyszłość.
– Kiedy ostatnio graliście w tenisa?
– Nawet tego nie pamiętam. Tak poważnie, to przed wyjazdem do Seulu, a to już minęły tygodnie, ale zabawowo spotkaliśmy się na korcie kilka dni temu. Zrobiła mi urodzinowy prezent. Zagraliśmy godzinę.
– Wykorzystała wszystkie możliwości?
– Uważam, że wykonała sto dwadzieścia procent normy. Powtarzam to głośno i bardzo dobitnie. Biorąc pod uwagę możliwości techniczne, fizyczne, delikatną sylwetkę, mimo że nie wygrała turnieju wielkoszlemowego, nie była numerem jeden światowego rankingu, to to, co osiągnęła, kwalifikuje ją do grona świetnych tenisistek. Moim zdaniem jej największym sukcesem była... powtarzalność. 8 lat w Top 10 rankingu WTA, 11 w Top 40. Sześć razy z rzędu wystąpiła w turnieju mistrzyń plus dwa razy z rezerwy. To chyba najrówniej grająca zawodniczka w ostatnich latach, a to jest coś wyjątkowego. Skupiając się nie tylko na szczegółowych wynikach – dla mnie powtarzalność jest najcenniejsza.
– Łatwo wskazać najlepszy mecz w karierze?
– Ciekawe jest to, że były takie turnieje, które słabo zaczynała. Dwie czy trzy rundy nawet przeczłapała w słabym stylu, ale wygrywać brzydko jest wielką sztuką. Była tenisistką, która potrafiła wymuszać błędy rywalek. Zaczynała słabo, ale na decydujące mecze potrafiła się wyjątkowo zmobilizować. Pamiętam turniej w Montrealu, pierwsze słabiutkie pojedynki ze Strycovą i Lisicką, a później, w półfinale – kto wie, czy nie najpiękniejszy mecz i wygrana z Makarovą 7:6, 7:6. Poziom tego meczu był niesłychanie wysoki. Fenomenalny mecz minimalnie przegrany rozegrała w 2016 w IW z Sereną Williams. Nie zapomnę też turnieju w Pekinie w 2016 r., w którym również po słabym początku pokonała w finale Kontę 6:2, 6:4. Sam zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że tak łatwo zwyciężyła z przesprawną, dynamiczną, mocno uderzającą i super serwującą Brytyjką. A Isia pokazała na korcie swój kunszt i wklepała jej łatwo dwa sety. Właśnie w takim meczu widać było, jak wielki otrzymała dar od Boga.
– A turniej albo mecz zmarnowanej szansy?
– Uważam, że takim sztandarowym meczem była porażka z Lisicką w półfinale Wimbledonu 2013 r., ale było też kilka ważnych spotkań, których Aga nie potrafiła domknać. Wydawało się, że już są nie do przegrania, a jednak rywalki wracały do gry. Pamiętam takie mecze z Rosjanką Kuzniecową. Isia miała już piłki meczowe i wydawało się, że niemożliwe były porażki, a jednak w krótkim czasie nie docisnęła rywalki w końcówce i to było frustrujące. W tenisie kobiecym nie ma często logiki, ciężko szukać sensu, dlatego dla wielu jest tak bardzo interesujący. Życie tenisistki to niemal ciągłe turnieje, pobyt w hotelach, przeloty. Agnieszka czuje ulgę. Zgasła lampka w tyle głowy przypominająca, że najważniejszy jest tenis, trening, przygotowanie, mecz.
– To już naprawdę koniec tenisowej przygody?
– Myślę, że jest to nieodwracalna decyzja żony. Z jednej strony – żal, ale jeśli racjonalnie na to spojrzeć, uważam, że to jedna z najrozsądniejszych decyzji wybitnego sportowca. Uważam, że trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć dość. Agnieszka w marcu skończy dopiero dwadzieścia dziewięć lat, ale okoliczności zdrowotne zmusiły ją do pożegnania. Nikt nie chciał robić sztuki dla sztuki. Forma fizyczna i psychiczna nie pozwalały już na nic więcej. Pamiętajmy, że przy tak dużym zasięgu tenisa Agnieszka była świetną ambasadorką Polski na całym świecie.
– Masz obecnie więcej pracy, obowiązków w domu?
– Nie, nic się nie zmieniło. Zawsze odciążałem żonę w wielu pracach domowych. Obecnie być może mam tylko więcej obowiązków z właściwym ułożeniem „życia po życiu” Agnieszki. Fot. Agnieszka Zimoch