Śmierć przyniosły zapalone świeczki (Angora)
Troje dzieci zginęło w pożarze, gdy ich matka wyszła w nocy z domu. Kobieta stanęła przed sądem i usłyszała wyrok: 4 lata pozbawienia wolności (1)
W pożarze zginęło troje dzieci.
Po północy sąsiad z góry poczuł swąd spalenizny. Kiedy dostrzegł wydobywający się przez podłogę dym, zbiegł na dół i zaczął walić w drzwi mieszkania na parterze. Gdy zostały otworzone od wewnątrz, natychmiast pojawiły się płomienie ognia.
Ze środka wyskoczył 62-letni mężczyzna. Krzyczał: – Gdzie są dzieci?! Chodziło mu o wnuki, w mieszkaniu mieli być: czteroletni Oskar, pięcioletnia Agnieszka i ośmioletni Dominik.
Gdy strażacy wciąż walczyli z ogniem, przed kamienicą pojawiła się Magdalena K., matka dzieci. Wróciła ze swoim partnerem z nocnej eskapady po złom. Wówczas było już wiadomo, że nie żyje trójka jej dzieci.
Policjant Adrian M. zapamiętał, że kobieta była zszokowana i wystraszona.
– Cały czas płakała, ale w zasadzie niewiele mówiła. Powiedziała mi tylko, że w mieszkaniu nie było prądu i oświetlała je świeczkami. Mówiła też, że dzieci pozostawiła w domu z dziadkiem.
Magdalena K. mieszkała w kamienicy w Piechowicach pod Jelenią Górą wraz z dziećmi oraz ze swoim partnerem Pawłem P. i ojcem. Nigdzie nie pracowała i korzystała z pomocy społecznej. Jak ustalono później w śledztwie, była uzależniona od metamfetaminy oraz od gier hazardowych. Od pewnego czasu miała ograniczoną przez sąd władzę rodzicielską i nadzór kuratora. Świadkowie zeznawali, że dzieci wielokrotnie były pozostawiane bez opieki na podwórzu w okolicy ruchliwej ulicy. Najmłodszy syn miał w zwyczaju wychodzenie z mieszkania przez okno, dlatego Magdalena K. zdemontowała klamki w oknach. Ustalono też, że kilka miesięcy przed pożarem jej kilkuletnia córka bez nadzoru uczyła się jeździć na wrotkach i omal nie wpadła pod samochód.
Nocne wyjście po złom
Podczas przesłuchania w prokuraturze Magdalena K. zaprzeczała, że kiedykolwiek zostawiała swoje dzieci same w mieszkaniu bez jakiejkolwiek opieki.
– Gdy wychodziłam z domu, zawsze opiekował się nimi mój ojciec. Mieliśmy takie ustalenia i nigdy nie wychodziłam bez jego wiedzy. Również tej tragicznej nocy, gdy wychodziłam ze swoim partnerem, powiedziałam o tym ojcu – zapewniała.
– A często wychodziła pani z domu? – pytał prokurator.
– Co najwyżej raz w miesiącu szłam pograć w nocy na automatach. Ale ostatnio byłam tam pół roku temu. Tej nocy, kiedy do tego wszystkiego doszło, wyszłam ze swoim konkubentem zbierać złom i na cmentarz po znicze. Odkąd wyłączyli nam prąd w mieszkaniu za niezapłacenie rachunków, oświetlaliśmy je takimi świeczkami.
Tamtej nocy, jak wyjaśniała, pozostawiła jeden zapalony wkład od znicza podwieszony pod sufitem w pokoju dziecięcym. Drugi postawiła na szafce przy materacu do spania w pokoju, gdzie mieszkała z konkubentem. Najwięcej było zapalonych świeczek w kuchni oraz w łazience przy prysznicu.
– Przede mną z domu wyszedł Paweł, a ja jeszcze sprawdziłam, czy piec jest wygaszony. Zostawiłam też otwarte drzwi w pokoju dzieci, żeby się ciepło rozchodziło.
– Czy to prawda, że pani ojciec nadużywa alkoholu? – dociekał prokurator.
– Owszem, ojciec jest alkoholikiem, ale zostawiałam pod jego opieką dzieci tylko wtedy, gdy był trzeźwy.
Prokurator chciał się dowiedzieć, czy Magdalena K. jest uzależniona od narkotyków. Po tragedii w jej organizmie stwierdzono bowiem obecność środków psychoaktywnych.
– Przez pół roku zażywałam codziennie metamfetaminę, ale później systematycznie zmniejszałam dawki i ograniczyłam to do minimum. Brałam co najwyżej raz w tygodniu. Ale przez kilka dni przed tym wydarzeniem nie brałam nic.
– Dlaczego zdecydowała się pani przestać brać narkotyki?
– Dlatego, że działanie narkotyków przeszkadzało mi w zajmowaniu się dziećmi. Poza tym w pomocy społecznej domyślali się, że coś biorę. Nie chciałam mieć kłopotów.
Co ja narobiłam...
Przesłuchiwany przez śledczych Paweł P. – partner Magdaleny K. – postawił pod znakiem zapytania jej zapewnienia, że dziadek zawsze wiedział, że zostaje sam z wnukami.
– Nie zawsze tak było, że Magda albo ja informowaliśmy Kazimierza, że wychodzimy z mieszkania i żeby miał w tym czasie oko na dzieci. Czasami bywało tak, że widzieliśmy, że drzwi od jego pokoju są otwarte i wtedy po prostu wychodziliśmy. – A tej nocy były otwarte? – Wtedy były zamknięte. – Co robił ojciec oskarżonej, gdy pan – razem z Magdaleną K. – wychodził z mieszkania?
– A co mógł robić w nocy, jak jeszcze nie było prądu? Pewnie spał albo siedział w pokoju po ciemku. Nie wiem, bo tego nie sprawdzałem.
– Zapytał pan swoją partnerkę, czy powiedziała ojcu o tym, że wychodzicie i w mieszkaniu zostają dzieci?
– Nie, nie pytałem. Dopiero jak wracaliśmy i zobaczyliśmy łunę nad naszą kamienicą i jak się później okazało, że to płonie nasze mieszkanie – Magda krzyczała: „Co ja narobiłam!”. Ale wtedy nie wiedziałem, o co jej chodziło. Nie pytałem, dlaczego siebie za to wszystko obwinia. Później pisaliśmy do siebie esemesy, ale też nie pytałem, dlaczego takie wyrzuty wówczas sobie robiła. Rozmawialiśmy natomiast parę razy o tym, jak mogło do tego dojść, i mnie się teraz wydaje, że to kot mógł przewrócić jakąś świeczkę, bo mieliśmy małego kota.
Prokurator chciał się dowiedzieć, gdzie były poustawiane świeczki, gdy wychodzili w nocy z domu.
– Najwięcej było w kuchni, chyba z dziesięć. Stały na parapecie, na piecu, na blacie kuchennym, przy zlewie. Poza tym były też w innych
pomieszczeniach, żeby było dość jasno w mieszkaniu.
Kilka miesięcy po tragicznym pożarze prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko Magdalenie K. Zarzucono jej nieumyślne spowodowanie pożaru, który zagrażał zdrowiu i życiu wielu osób oraz spowodował śmierć jej trójki dzieci. Odpowiadała także za niewłaściwe sprawowanie nad nimi opieki.
Brak współpracy córki z ojcem
Podczas procesu oskarżona również nie przyznawała się do winy i odmówiła składania wyjaśnień. Zeznania zaś złożył Paweł P., jej partner. Potwierdził to, co mówił w śledztwie, choć przed sądem nieoczekiwanie powiedział, że wychodząc z mieszkania, przeniósł palące się świeczki z pokoju dzieci do kuchni.
– Dlaczego nie mówił pan o tym policjantom i prokuratorowi? – pytał sędzia Daniel Strzelecki.
– Nie zwróciłem wówczas na to uwagi. Ale teraz pamiętam, że w pokoju dzieci została tylko lampka diodowa na baterię.
Mecenasa Tomasza Klukowskiego, obrońcę oskarżonej, interesowało, czy jego klientka kiedykolwiek zwracała się wulgarnie do swoich dzieci.
– Nigdy nie słyszałem, żeby je wyzywała jakoś wulgarnie, przykła- dowo od bękartów jakichś. Co to, to nie. – A przygotowywała im posiłki? – Tak, bo jej ojciec nigdy nic nie gotował, tylko sobie odgrzewał to, co przyniosła mu siostra. Nawet kanapek nie robił, a dzieci przecież nie chodziły głodne. Magda im gotowała.
– Czy tej nocy oskarżona była pod wpływem narkotyków?
– Nie mam pojęcia, czy wtedy coś brała. Wiem jednak, że zażywała metamfetaminę, bo byłem tego świadkiem.
Paweł P. potwierdził też swoje zeznania, podczas których opowiadał o relacji oskarżonej z ojcem.
– Prawdę mówiąc nie było między nimi żadnej współpracy i on nie pomagał w zasadzie w opiece nad dziećmi ani w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Jak Magda prosiła o doglądanie wnuków, to jedynie siedział w swoim pokoju przy otwartych drzwiach.
Nie było powodów do niepokoju?
Świadek Iwona W. była kierowniczką referatu w zespole kuratorskim, ale bezpośredni nadzór nad rodziną oskarżonej sprawował kurator społeczny.
– Zawsze przedkładał mi karty czynności, ale teraz nie pamiętam, co on tam stwierdził.
– A pani była w mieszkaniu oskarżonej? – dociekał sąd.
– Na pewno raz byłam w tym mieszkaniu przed objęciem nadzoru kuratorskiego. Wówczas, kiedy sąd zlecił przeprowadzenie wywiadu środowiskowego. A później jeszcze raz w ramach nadzoru pracy kuratora. Z tego, co pamiętam, byłam trzeci raz, żeby porozmawiać z panią Magdaleną, ale nikt nie wpuścił mnie do mieszkania.
– Stwierdziła pani jakieś uchybienia, jeżeli chodzi o opiekę nad dziećmi?
– Nie słyszałam nigdy o żadnej sytuacji, żeby z powodu braku opieki nad dziećmi znalazły się one w jakiejś groźnej sytuacji. Oczywiście, poza tą tragedią.
Świadek Krystian Cz. od trzech lat jest dzielnicowym w Piechowicach.
–W pamięci utkwiła mi interwencja z 2017 roku. Pracownice MOPS-u wezwały wówczas policję po tym, jak stwierdziły, że jedno dziecko oskarżonej znajduje się pod opieką nietrzeźwego dziadka. Przesłałem tę informację do Sądu Rodzinnego w Jeleniej Górze i do Wydziału ds. Nieletnich i Patologii w Komendzie Miejskiej Policji. – Znał pan osobiście oskarżoną? – Pamiętam, że jeszcze tego dnia, gdy wybuchł pożar, byłem w jej mieszkaniu, bo asystowałem policjantce, która przesłuchiwała konkubenta oskarżonej – chodziło o jakieś wykroczenie. Rozmawiałem wtedy z Magdaleną K. W mieszkaniu była trójka dzieci, bawiły się obok. Nic nie wzbudziło mojego niepokoju; w środku było ciepło, dzieciaki spokojne; a pani Magdalena była trzeźwa i normalnie ze mną rozmawiała. Na nic też się nie skarżyła.
– Czy docierały do pana informacje, że dzieciom grozi jakieś niebezpieczeństwo z powodu nienależytej opieki?
– Nie, nigdy nic takiego nie słyszałem. Dopiero po pożarze w komentarzach na różnych forach internetowych pojawiły się opinie na ten temat. Ale, prawdę mówiąc, były bardzo ogólnikowe.
– Na przykład jakie? – chciał się dowiedzieć sąd.
– Ktoś pisał, że oskarżona nie opiekowała się swoimi dziećmi, ale nikt nie napisał, że znajdowały się w jakiejś konkretnej, groźnej sytuacji.
Za tydzień: – Gdyby wziąć pod uwagę wyłącznie zaniedbania rodzicielskie i tragiczne skutki, to należałoby z pewnością rozważyć wyższy wymiar kary. Ale sąd miał też na względzie, że Magdalena K. była matką tych dzieci i z pewnością także doznała ogromnej traumy – uzasadniał wyrok sędzia Daniel Strzelecki.