Loteria dla myślących
Gerald (Jerry) Selbee nie rokował nadziei na medialną, a tym bardziej na filmową karierę. Czy mógł tego oczekiwać syn robotników fabrycznych z Michigan? Dostać przyzwoitą pracę, wychować dzieci, dociągnąć do emerytury, mieć jeszcze kilka lat (i fundusze) na relaks... Takie plany życiowe udawały się (lub nie) milionom jemu podobnych. Fascynacja liczbami – a czuł ją od młodości – sprawiła, że jego życie potoczyło się innym, niespodziewanym torem.
W roku 1966 nic tego nie zapowiadało. Po ogólniaku podjął pracę w wytwórni płatków śniadaniowych Kellog’s i zapisał się do zaocznej szkoły pomaturalnej. Na uniwersytecie zrobił licencjat z matematyki i magisterkę z biznesu, co nie pomogło mu znacząco w karierze. Znudziło mu się pracować dla innych. Wraz z żoną Marge kupili w mieścinie Evart w Michigan (fabryka szyb samochodowych, 1900 mieszkańców, wszyscy wszystkich znają) sklepik Corner Store. Alkohole, papierosy, kanapki. I kupony loteryjne. Czasem kilka kupował, ale nigdy nie wygrywał. Harowali z żoną od rana do północy, zyski starczały na życie i dzieci. To trwało 17 lat. W końcu mieli dość, tym bardziej że fabrykę szyb zamknięto i klienci na bezrobociu nie mieli już na piwo i fajki. Małżeństwo Selbee sprzedało Corner Store i nagle miało mnóstwo czasu. Na co?
Jerry’emu wpadła w ręce broszura: nowa loteria. Studiując regulamin, spostrzegł coś, co przeoczyli organizatorzy. W wielkich loteriach, takich jak Powerball, stawka rośnie, aż ktoś wygra. Czasem po miesiącach. W zeszłym roku wyniosła 1,6 mld, najwięcej w historii loterii, a wygrały 3 osoby. W Winfall było inaczej: stawka rosła tylko do wysokości 2,5 mln. Wtedy, co kilka miesięcy, następował tzw. roll-down. Jeśli w kolejnym losowaniu nikt nie trafił szóstki, zgromadzone w puli pieniądze były wypłacane w postaci wyższych wygranych tym, którzy trafili piątkę, czwórkę i trójkę. – Podstawowa arytmetyka; zajęło mi trzy minuty, by na to wpaść – wspomina Jerry. – Zastanawiałem się, czy możliwe jest, by nikt tego wcześniej nie odkrył?
Możliwe. Ale był haczyk. Aby wygrać, trzeba było kupić duuużo losów, dopiero wtedy prawa statystyki zaczynały działać. Mark Kon, profesor matematyki z Boston University, tłumaczy, że jeśli kupi się losy za 10 tys. dol., szansa straty pieniędzy jest znaczna, ale gdy się kupi ich za 100 tys., prawdopodobieństwo wygranej wynosi... 72 proc. Przy wydatku rzędu pół miliona na losy, ryzyko straty pieniędzy jest niemal zerowe, a zysk duży. Na początku problemem Jerry’ego było ukrycie hobby przed żoną. „Ona tego nie zaakceptuje, przynajmniej dopóki nie udowodnię, że zawsze wygrywam” – pomyślał. Pierwszy raz kupił losy i stracił 2200 dol. – Za mało obstawiłem – zdał sobie sprawę. Następnym razem, gdy pula Winfall sięgnęła 5 mln i ogłoszo- no roll-down, pojechał do sąsiedniego Mesick, gdzie nikt go nie znał. Zainwestował w losy 3400 dol. i wygrał 6300, czyli zysk wyniósł 46 proc. Podczas kolejnego roll-down kupił losy za 8 tys. dol. i wygrał 15 700. Dopiero wtedy zdecydował się powiedzieć żonie: – Wiem, jak zawsze wygrywać na loterii. Odtąd grali jako zespół. Nabycie setek tysięcy losów oznaczało zablokowanie maszyny do ich sprzedaży na wiele godzin, a sprawdzanie ich pochłaniało wiele dni.
W USA 44 stany mają własne loterie; sprzedaje się rocznie losy za 80 mld dol.! Ponad 50 mld idzie na wypłatę nagród, 22 mld wspierają programy edukacji, pomocy emerytom i weteranom, ochrony środowiska. W 11 stanach dochody loteryjne są wyższe niż podatki korporacji. Dlatego loterie nie mają wielu wrogów. Choć nikt nie kwestionuje, że są podatkiem (od marzeń) dla ubogich, którzy grają częściej niż bogaci. Mężczyźni, Afroamerykanie, Indianie i mieszkańcy ubogich dzielnic wydają na losy najwięcej. W XIX wieku wybuchały często afery korupcyjne, w loterie angażowała się mafia. W końcu zostały zdelegalizowane. Nic to nie dało, istniały nielegalnie, dochody płynęły do kieszeni baronów półświatka. Zakaz anulowano najpierw w roku 1964 w New Hampshire, potem gdzie indziej. Afery wciąż się zdarzają: w sierpniu 2018 dyrektor loterii dostał 25 lat za defraudację 2,2 mln dol.
Więcej losów kupionych to większa wygrana. Zasada skłoniła Jerry’ego do zarejestrowania korporacji GS Investment Strategies LLC. Do udziału zaprosił członków rodziny i przyjaciół. Dokooptowano trzech lokalnych prawników i dwóch policjantów oraz wiceprezesa banku. Udziały kosztowały od 500 dol. Pierwszy zysk z masowego zakupu losów wyniósł 40 tys., przy następnym roll-down wygrali 80 tys., potem 160 tys. Zarabiane coraz większe sumy pieniędzy Jerry lokował w kupowanych w mennicy – na wypadek inflacji – złotych i srebrnych monetach. Wypełniły cztery sejfy bankowe.
Po trzech latach prosperity władze stanu niespodziewanie zlikwidowały loterię. Partnerzy, których zrobiło się 25, byli w szoku. Koniec ogromnych zarobków? Nie przestawali główkować. Jeden podesłał Jerry’emu reklamę nowej loterii Cash WinFall, która ruszała w Massachusetts. Były pewne różnice: losy kosztowały dwa dolary, a nie jeden, zaś roll-down aktywizował się, gdy pula przekroczyła 5 mln. Niemniej zasada była identyczna. – Możemy na tym zarabiać – zdecydował Jerry, mózg syndykatu loteryjnego. I pojechał autem w 1127-kilometrową podróż do Massachusetts.
Sprawa była skomplikowana. Nie znał w tym stanie nikogo. Kupno setek tysięcy losów oznaczało zaanektowanie automatów na całe dnie; klientom i sprzedawcom nie musi się to podobać... Jeden z partnerów miał znajomego, właściciela sklepu Jerry’s Place w Deerfield. – Jeśli Paul Mardas się zgodzi, byśmy zajęli jego automat do sprzedaży losów, przyjmiemy go do syndykatu – zaproponował Jerry; Mardas nie dał się prosić.
Przez pięć lat małżeństwo Selbee odbywało wielogodzinne podróże do Massachusetts 6 – 9 razy w roku, gdy deklarowano tam roll-down. Na początek za 120 tys. kupili 60 tys. losów. Potem każdorazowo podwajali stawkę i dublowali wygrane. Kwaterowali się w motelu Red Roof Inn; liczenie losów zajmowało 10 dni po 10 godzin pracy. Losy przegrane pakowano do worów i upychano w stodole rodziny Selbee, na wypadek gdyby urząd skarbowy zażądał dowodów.
Zyski rosły, lecz pojawiła się... konkurencja. Yuran Lu, absolwent matematyki i informatyki prestiżowej uczelni MIT, podczas pracy badawczej odkrył to, co wcześniej zauważyli Selbee. Skrzyknął grupę kolegów, założyli własny syndykat i stworzyli konkurencję dla grupy z Michigan. Którejś nocy, gdy Marge drukowała losy w nieczynnym Jerry’s Place, do drzwi zapukał Lu. – Może byśmy się umówili, kiedy wy obstawiacie, a kiedy my? – zaproponował. – To nieetyczne – Selbee odrzucił ofertę. Druga nocna wizyta w Jerry’s Place miała poważniejsze konsekwencje. Był to dziennikarz „Boston Globe”; gazeta także odkryła, że w kilku sklepach stanu sprzedaje się mnóstwo losów i tajemniczy nabywcy zgarniają ogromne wygrane. Partnerzy odmówili wyjaśnień, redakcja opublikowała artykuł, władze stanu wszczęły śledztwo. Członkom syndykatu nie udowodniono złamania prawa, jedynie regulaminu loterii. Stan nie był stratny: zarobił na loterii 120 mln dol., pobierając 40 proc. od każdego sprzedanego losu. Mimo wszystko władze zdecydowały się na zamknięcie Cash WinFall, zapewne obawiając się skandalu.
Syndykat Selbee w ciągu 9 lat wygrał w sumie prawie 27 mln dol., co dało zysk 7,75 mln Jerry’emu i Marge Selbee, dziś ludziom po osiemdziesiątce. Odnowili za to dom, kupili nowy samochód, sfinansowali edukację dzieci i wnuków. Jerry pytany, dlaczego to robił, odpowiadał: – Gdybyście wpadli na to co ja, tobyście nie zrobili? Miałem radochę. Obecnie Selbee przyznaje się, że usiłuje rozgryźć Powerball. Na razie bez efektów. Finansowo wciąż jest do przodu, bo producentowi z Hollywood sprzedał prawa do filmu o swych loteryjnych sukcesach. (STOL)