Polityka coraz bardziej kojarzy się z walką (Polska The Times)
Rozmowa z prof. JERZYM BRALCZYKIEM, językoznawcą
...uważa prof. Jerzy Bralczyk.
– Panie profesorze, używa pan pewnie słowa „dzban”, prawda?
– Ostatnio, owszem, używam, ale głównie jako przykładu. Dowiedziałem się, że to słowo ma dziś nowe znaczenie. Podoba mi się w gruncie rzeczy i to jego nowe znaczenie, i samo brzmienie, bo przypuszczam, że „dzban” został wybrany jako najpopularniejsze słowo wśród młodzieży także ze względów fonetycznych. Wcześniej używałem go rzadko. Owszem, to słowo jest obecne w języku potocznym, ale mówiło się raczej o dzbanach i dzbanuszkach, o zastawie stołowej. Dzban to raczej naczynie wiejskie. Kiedy mieszkałem na wsi, a na wsi się wychowałem, o dzbanach też się mówiło. Potem to było słowo używane częściej w tekstach archaizowanych.
– Tak swoją drogą, to bardzo ładne słowo i lepiej brzmi niż „głupi”.
– Z całą pewnością i myślę, że poniekąd dlatego jest używane w tym właśnie znaczeniu, bo jeśli ktoś mówi: „dzban”, to pewnie nie chce powiedzieć czegoś ostrego, jak „głupiec” czy „idiota”, nie chce użyć słów obraźliwych. W każdym razie widzę w tym słowie coś trochę żartobliwego, trochę odwołującego się do staroświeckości – tak jak kiedyś mówiono „lamus”, prawda? „Lamus” to był ktoś starszy i nieorientujący się za bardzo. „Dzbanem” nie musi być ktoś starszy, to raczej ktoś nieokrzesany, gbur i prymityw. Jeżeli jednak mnie nazwałby ktoś „dzbanem”, specjalnie bym się nie obraził. Zdaje się, że słowo „dzban” nie odnosi się do cechy trwałej, ale do cechy, która się pojawia – można się tym „dzbanem” okazać, a potem przestać nim być.
– Prześledziłam słowa modne wśród młodzieży i – podobają mi się: „zwyklak”, „normik”, „masny”, „prestiż” – brzmi dość zabawnie, w każdym razie nieobraźliwie.
– Tak, te słowa są zabawne i widzę w tym chęć młodego człowieka do powiedzenia nie tyle czegoś obraźliwego czy gwałtownego, co raczej właśnie zabawnego, choć może nie miłego. Oczywiście, zabawa słowem może być czasami przykra. Jeśli pojawia się przy tym jakaś złośliwość, pogarda, to pewnie tak. Ale to rodzaj takiej zabawy per saldo niespecjalnie szkodliwej.
– Tak się zastanawiam, jak takie nowe słowa się tworzą: ktoś je wymyśli i wszyscy je podchwytują? Na takiej zasadzie to działa, jak pan myśli?
– Myślę, że tak. To jest trochę jak z poezją, trochę jak z pomysłami na dobrą reklamę: gdzieś się to rodzi, w czyichś głowach. Reklama – wiadomo – jest pisana przez copywriterów, poezja – wiadomo – jest pisana przez poetów. A w tym przypadku, jeśli wymyśla się jakieś słowo, czy raczej nowe znaczenie dla słowa, albo też jeszcze inaczej – dla jakiegoś znaczenia dobiera się już istniejące słowo, to uczestniczy w tym intuicja, chciałoby się powiedzieć, międzyludzka, intersubiektywna. Bo jeśli ktoś wymyśli słowo, które nie pasuje do sytuacji albo do swojego przeznaczenia, to wtedy ono niknie, więdnie, umiera, usycha. A słowo, które dobrze coś odzwierciedla, czy to przez swoją fonetyczną formę, czy też przez to, że pewne dawne znaczenia odżywają – żyje i może stać się powszechne. Mają w tym udział także media. „Dzban” także fonetycznie jest atrakcyjny. – Dlaczego? – Przypomniało mi się, jak Mickiewicz pisał: „Luba drużyno, przyjaciele mili/Jak się wesoło tu bawię!/Dalibóg nie żal, żeśmy się spili,/Dzybamy jako żurawie...”. W tym „dzybaniu” jest aluzja do Tomasza Zana, który miał długie nogi i chodził jak żuraw – ale czemu słowo „dzybać” pojawiło się u Mickiewicza? Chyba także ze względów fonetycznych. To „dzybanie” z „dzbanem” trochę mi się skojarzyło.
– Jedyny wyraz ulubiony przez młodych ludzi, który mnie zaskoczył, to „XD”.
– „XD” odzwierciedla tendencję do pokazywania świata w formułach niekoniecznie słownych. Formułach, które pojawiają się w internecie, charakterystycznych dla języka sieci, formułach kategoryzujących współczesną rzeczywistość: coś może być na przykład XL, wtedy wiemy, że coś jest ekstra duże. A jeszcze może być XXL, a obok tego mamy 2.0, na przykład „pokolenie 2.0”. I to 2.0 odnosi się do czasu, jak XL do rozmiaru. Takie nazwy łatwo się zapisuje, a ze względu na to, że nie są one zbyt precyzyjne, mogą być szeroko używane. To „XD” taki ma charakter. Niespecjalnie przepadam za takimi formułami, za takimi skrótami, wolę skróty polskie. Wolę też polskie akronimy, takie jak „msz” (moim skromnym zdaniem) niż akronimy angielskie, tak częste w korespondencji internetowej.
– Co te słowa mówią o młodych ludziach, którzy ich używają?
– Jako człowiek już niemłody nie chciałbym zajmować pozycji nieuprawnionego interpretatora zachowań młodzieżowych. Wydaje się jednak, że te słowa pokazują dwie, dość oczywiste tendencje: z jednej strony chęć skrótu, czyli szybkiej komunikacji. Nawet taki „dzban”, zresztą słowo jednosylabowe, choć nie tylko o to chodzi – gdyby trzeba było wyjaśniać, o kim się mówi, jakie cechy charakteryzują daną osobę, trzeba by wyjaśniać, opowiadać znacznie dłużej – a tak opisuje to wszystko jedno słowo. Mamy tu redukcję długiego opisu do jednego słowa, i to słowa krótkiego. Czasem widzę taką tendencję u młodych ludzi w takich właśnie szczególnych rodzajach komunikacji: oni chcą nie tyle opisywać rzeczywistość, ile ją nazywać. Można oczywiście opowiadać, jak było, można coś długo opisywać, ale czasami wystarczy powiedzieć: „masakra” czy „padaka” (oba te słowa już wyszły zresztą z użycia) i wszystko wiadomo. Taka nazwa dla sytuacji wydaje się charakterystyczna raczej dla młodych – takie niejako jednowyrazowe podsumowanie. Z drugiej strony – sympatyczny jest pewien rodzaj zabawy słowem, udana metafora, która ma też w sobie coś z zabawy, jeśli dobrze pokazuje analogie między różnymi aspektami życia. Ona ma charakter luźniejszego może stosunku do opisywanych spraw, ale przez to, kto wie, czy nie trafniejszego. Młodzież na ogół nie lubi patosu, nie lubi wyrażeń podniosłych, bo uważa (zresztą nie tylko młodzież), że w patosie bywa coś fałszywego, coś związanego z intencją nie zawsze akceptowaną. Dlatego wybiera wariant trochę śmieszniejszy. Te
metafory, nawet stare, które początkowo były młodzieżowe, a potem przestały funkcjonować, bo w naturalny sposób młodzież musi odnawiać swój język, były i są bardzo trafne. Te wszystkie „kwaszenia” i „ściemniania”... „Ściema” jest dla mnie jednym z trafniejszych określeń.
– Z drugiej strony powstają takie słowa jak „patostreamerzy”. Słyszał pan o nim? – Z tym słowem się nie spotkałem. – „Pato” od patologii, „streamer” – to osoba, która na żywo transmituje wideo z danej gry komputerowej, w którą sama gra.
– Jeśli chodzi o samo „pato”, to mógłby to być dobry skrót, jak „eco”, „bio” czy „porno”. Zbyt często używa się słowa „patologia”, więc może przydałby się skrót.
– Od mowy młodzieżowej, zabawnej, fajnej przejdźmy do mowy dorosłych, także polityków. Teraz bardzo dużo się o tym mówi. Co pan myśli o „mowie nienawiści”?
– Zwykle obawiam się takich pojęć, które chcąc coś upraszczać, zwrócić uwagę na jakiś niedobry stan, jednocześnie, kto wie, czy w nim nie uczestniczą. Samo określenie „mowa nienawiści” nie podoba mi się. Nie można wprost powiedzieć, że jest nienawistne, najczęściej jest używane przez kogoś, kto chce nienawiści zapobiec albo zmniejszyć jej zasięg – ale samo słowo „nienawiść”, nawet używane w kontekście negatywnym, może wywołać niedobre wrażenie. Człowiek, który nie chce się kłócić, nie powinien mówić, że nie chce się kłócić, bo słowo „kłócić” już uruchamia pewne negatywne emocje. Tak jest z wyrażeniem „mowa nienawiści”. Wiem, że używają go najczęściej ci, którzy nienawiści nienawidzą. Kiedyś mówiło się trochę paradoksalnie: „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. Był to paradoks, prawda? I tutaj ten język nienawiści, przypisywany komuś, jednocześnie pokazuje na stosunek do tego kogoś, stosunek, który zakrawa też na nienawiść. Wolałbym tego pojęcia nie używać. Najlepiej byłoby, gdyby nie było potrzebne, ale trzeba jakoś o problemie mówić. Gdybyśmy nawet mówili: „język konfliktu” czy „język obrażania”, to nie byłoby to jednak tak mocne, jak używanie słowa „nienawiść”. To bardzo silne słowo. Z drugiej strony mówi się „przemysł pogardy” – „pogarda” jest też silnym słowem. Uważam, że w dyskursie publicznym powinniśmy się strzec słów zbyt mocnych. Ile złego robią takie słowa jak „zdrada”, „hańba”, „zbrodnia” – rozszerzająca swoje znaczenie zresztą, bo mówimy o „zbrodni dyplomatycznej”, której dopuścił się na przykład Tusk, czy o „zbrodniach komunistycznych”, które polegały między innymi na tym, że kogoś wyrzucało się z pracy. Pojęcie „zbrodnia” się rozszerza, a to słowo jest potrzebne do określania czegoś naprawdę zbrodniczego. W poszukiwaniu słów mocnych czasami błądzimy. Ale pani mnie pyta bardziej o zjawisko niż o termin, prawda?
– Dokładnie tak, bo mam wrażenie, że politycy używają coraz mocniejszych słów.
– Tak, tak – polityk dąży do tego, żeby się zaznaczyć w świecie politycznym i są tacy, którzy w nim istnieją głównie dzięki mocy swoich wypowiedzi: poseł Tarczyński czy posłanka Pawłowicz. Kiedyś takim mocnym językiem, choć w moim przekonaniu nieprzekraczającym norm, charakteryzował się poseł Niesiołowski. To są ludzie, którzy są zapamiętywani ze względu na język, i nic dziwnego, że jeśli widzą, iż dzięki temu są doceniani we własnych szeregach, to takiego języka używają. Nawet mogę sobie wyobrazić, że jest to rodzaj prowokacji. Szczególna jest sytuacja, kiedy polityk chce coś powiedzieć jako suweren. Kiedy Jarosław Kaczyński zawiesił głos podczas demonstracji: „Cała Polska z was się śmieje...”, to czekał, aż ktoś dopowie rym do tych słów. Nikt nie dopowiedział, dopowiedział za to Joachim Brudziński: „... komuniści i złodzieje”. To była sytuacja trochę prowokacyjna, wypowiedzenia się w imieniu tych ludzi, którzy tam się zebrali. Jest to zabieg populistyczny oczywiście. Tak to jest – podejrzewa się, że wielu ludzi oczekuje ostrego języka, chce, żeby ktoś „przywalił”. Media, niestety, z przykrością to mówię, bo pani jest reprezentantką mediów, wychwytują takie właśnie słowa. Upowszechniają je, sprawiają, że te słowa, jak mówią psychologowie, desensytyzują się, czyli tracą swoją moc przez częste używanie. Jeśli o zdradzie możemy powiedzieć wtedy, kiedy ktoś nie realizuje tego, co uważamy za słuszne, to słowo się zużywa.
– Zauważyłam, że tych mocnych słów coraz częściej używają zwykli obywatele. Widać to chociażby w internecie.
– Oczywiście. Po pierwsze – język publiczny, a do takich należy język polityków, jest wzorcotwórczy, czyli narzuca zwyczaje językowe. Odbiorcy mogą sądzić, że tak właśnie w sferze publicznej się mówi, że to dopuszczalne, może nawet skuteczne, bo te słowa osiągają taki efekt, jakiego się od nich oczekuje, więc przenoszą te słowa do sfery prywatnej, także do internetu. To jest zresztą droga w obie strony, bo anonimowość internetu sprawia, że możemy czuć się niekontrolowani, wszelkie, zwłaszcza niedobre
emocje możemy wrzucić do sieci. I nikt nas za to, tak się powszechnie uważa, chociaż to nie jest takie oczywiste, do odpowiedzialności nie pociągnie. A relacja między internetem, takimi formami komunikowania się a polityką jest bardzo płynna, żeby wspomnieć chociażby o Twitterze, jednym z ważniejszych narzędzi w rękach polityków – tam też pojawiają się słowa bardzo ostre.
– Myśli pan, że istnieje jakaś forma skutecznej walki z mową konfliktu?
– Tak by się stało, gdyby taka mowa okazała się nieskuteczna czy przeciwskuteczna, gdyby się okazało, że ci, którzy posługują się najostrzejszym językiem, nie mają akceptacji z dwóch, a właściwie z trzech stron. – Jakich? – Jedna strona to oczywiście odbiorca, druga to władze partyjne. Jeżeli takie wypowiedzi byłyby przez nie karane, choćby nieumieszczaniem na listach wyborczych, nienagradzaniem, niewysuwaniem na pierwszy plan – tymczasem tacy ludzie są frontmanami, jak to się mówi w muzyce, odgrywają rolę zagończyków, czy może raczej harcowników w wojsku, którzy na początku, przed walką jeszcze, badając teren, prowokowali walki, pojedynki. Jest jeszcze trzecia strona, chyba najważniejsza – media. Gdyby tak media postanowiły sobie, że nie będzie w nich posłanki Krystyny czy posła Dominika, sytuacja by się zmieniła. Ale przecież media tego nie zrobią, bo ich wypowiedzi są najatrakcyjniejsze! Gdyby była jakaś społeczna niepisana umowa, że przez miesiąc, trzy tygodnie choćby takich ludzi się nie nagłaśnia – to media, nie promuje – to władze polityczne i nie słucha – to wyborcy, można by z mową konfliktu skutecznie walczyć. Ale to się chyba nie zdarzy, bo ta mowa się wielu podoba: mediom, politykom, wyborcom. Polityka coraz bardziej kojarzy się z walką. Kiedyś polityka kojarzyła się trochę z teatrem, to wszystko było trochę na niby, mówiło się o aktorach sceny politycznej. Zauważyła pani zapewne, że ostatnio nie mówi się o aktorach sceny politycznej, prawda? Nie sądzi się, że to wszystko jest trochę na niby – takie podejście też było zresztą niebezpieczne, bo myślano, że to wszystko jest udawane, pozorne, że politycy się nie kłócą, bo się dogadali. To też nie jest dobre, ale zakładano jakiś rodzaj zgody w świecie polityki. Teraz to się zmieniło, ta walka jest na serio, są podmioty, które muszą się pokonać, a nie tylko ze sobą wygrać, dlatego też patrzymy na to wszystko jak na igrzyska.
– Widzę straszny rozdźwięk między mową młodych ludzi a mową, o której dzisiaj tak głośno.
– Bardzo trafne spostrzeżenie. Dobrze by było, żeby dostało się do mediów, nawet w postaci jakiegoś skrótu, bo takie skróty dobrze funkcjonują. Warto taką myśl przekazać: młodzieżowy humor jest i przeciw patosowi, czyli nadęciu, i jednocześnie przeciwko walce serio. Ale, niestety, wśród młodzieży też pojawiają się tendencje agresywne... Czasem chcemy to pomijać, udawać, że młodzież lepiej się bawi, niż walczy. Tyle tylko, że co to jest ta młodzież? Mówimy „młodzież” i myślimy o „dzbanach” na przykład, tymczasem młodzież to też jest Młodzież Wszechpolska, ONR, „kibole” czy – jak to się mówi – „naziole”. Nie wiem zresztą, czy słowo „naziol” nie osłabia naszego krytycznego stosunku do młodych nazistów i do samego nazizmu, bo taki „naziol” to trochę jak „kibol”, jak „robol”, ktoś taki, kto może nie jest zbyt wysoko w hierarchii intelektualnej, ale jakoś tam swojski. No właśnie – tamci to też młodzi ludzie. To oni krzyczą: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”.
– Ale jednak zostanę przy tym, że politycy powinni uczyć się od młodych ludzi operowania słowem.
– Byliby wtedy trudni do zrozumienia, bo język młodzieżowy oparty jest w dużej mierze na tym, żeby starsi go nie zrozumieli. I to niezrozumienie, ta nowość, ta specyficzność towarzyszy językowi młodzieżowemu od stuleci. Młodzi zawsze chcieli mieć swój własny język, a ponieważ politycy chcą być zrozumiani, chociaż często nie zależy im na rozumieniu ich intencji, tylko zrozumieniu ich przekazu – to się pewnie nie uda. Natomiast dobrze by było, gdyby politycy wprowadzili do swojego języka trochę więcej elementów humoru, zabawy słownej, czasem może być ona nawet i postrzegana jako broń, ale żeby to było zaproszenie do wspólnego śmiania się. Chociaż... Były takie próby zabawy słowem, przekręcanie słów, nazw, na przykład kiedyś mówiło się o „udecji”, Unia Demokratyczna to była „udecja” – i taka zabawa słowem wcale nie była godna upowszechniania. Kiedy mówiło się o „aferałach”, łącząc liberałów z aferami, to była już broń trochę bardziej subtelna, ale też nie do zaakceptowania. Nie, nie apelujmy o bawienie się słowem w każdych okolicznościach, ale o więcej luzu. Śmiech wyzwala często pozytywne emocje. Nie wiadomo, czy świat potrwa jeszcze dwa tygodnie, może dobrze byłoby się trochę pośmiać.
– Czyli co, nie powinniśmy zaproponować politykom, żeby bardziej bawili się słowem?
– To nie jest takie proste. Niech mają poważny stosunek do słowa, ale niech im towarzyszy nie przesłanie agresji, nie zniszczenia przeciwnika, ale przesłanie opisywania rzeczywistości, choćby takiej, jaką intencjonalnie postrzegają.