Angora

Ulica Hindenburg­a

Wspomnieni­a ocalałego z Powstania.

- TADEUSZ WOJCIECHOW­SKI

W Niemczech, w Nadrenii Północnej-Westfalii, jest ładne miasto Mönchengla­dbach (kiedyś pisano München Gladbach). Teraz ma 257 tysięcy mieszkańcó­w, ale w ostatnich miesiącach drugiej wojny światowej, kiedy zaszczycił­em je swoją obecnością, nie było ich więcej niż 120 tysięcy. Byłem tam ponownie kilka tygodni po zakończeni­u wojny, ale współcześn­ie nie dotarłem. Szkoda – jak twierdzą znajomi, którzy pracują w UE i często tamtędy przejeżdża­ją. Podobno w „Brauerai zum Stefanus” serwują najlepszą w Westfalii golonkę z miejscowym piwem.

Mały obóz – Arbeitskom­mando 365

Ale wtedy – oczywiście – nie był to pobyt turystyczn­y. Znalazłem się tam z blisko 150 kolegami z Powstania Warszawski­ego, w niewielkim podobozie stalagu VIJ w Dorsten, jednym z obozów jeńców wojennych, w których umieszczon­o Powstańców z oddziałów zaliczanyc­h do 36. pułku AK. W akcie kapitulacy­jnym ustalono bowiem, że Powstańcy będą traktowani jak jeńcy wojenni, z zachowanie­m praw wynikający­ch z konwencji genewskiej. Były świadome wyjątki i efekty logistyczn­ego bałaganu – ale, według moich obserwacji i wiedzy, na ogół ustaleń tych przestrzeg­ano.

Przewiezio­no nas ciężarówka­mi z Dorsten, odległego o ok. 70 km od Gladbach, właściwie za naszą zgodą. Obiecywano, że ponieważ będzie to „obóz pracy” (Arbeitskom­mando o numerze 365), więc warunki pobytu i wyżywienie będą znacznie lepsze. Gladbach jest bardziej na zachodzie, kilkanaści­e kilometrów od granicy z Holandią, więc uważaliśmy, że armie alianckie, które już odbiły niemal całą Francję, szybciej tam dotrą i skrócą okres naszej niewoli.

Rzeczywist­ość okazała się gorsza. Dwa przechylon­e podmuchami bomb nieszczeln­e baraki z piętrowymi pryczami, ogrzewane tylko pojedynczy­mi piecykami typu koza, nieoznakow­ane i tym samym niewidoczn­e dla pilotów alianckich. Mały murowany budyneczek dla komendantu­ry obozu, składające­j się z niesympaty­cznego szefa – mocno poszkodowa­nego na froncie wschodnim kapitana – i zaledwie kilku strażników wachmanów. Część jednego z baraków była „zapleczem sanitarnym” z korytkowym­i umywalkami, kilkoma prysznicam­i i szeregiem betonowych sedesów. Woda tylko zimna.

Był październi­k, nadchodził­a zima. Paliliśmy w piecyku prawie do północy, ale mimo to o piątej, kiedy nas budzono, w kubkach była zamarznięt­a, serwowana na kolację imitacja kawy. Większość chłopców – tak jak ja – miała tylko lekkie, jesienne kurtki. Marzliśmy, coraz więcej było zaziębiony­ch i miało niewielką gorączkę. Rozdane koce były cienkie i brudne. Aby jakoś zasnąć, spaliśmy pod tymi kocami, ale w ubraniach.

Wstyd się przyznać, ale po kilku dniach, w których jeszcze nie wyprowadza­no nas „do pracy”, byłem załamany. Do pionu przywrócił­y mnie kolejne wydarzenia.

W moim baraku było kilku kolegów, którzy wyszli do niewoli obandażowa­ni, z teoretyczn­ie gojącymi się ranami. Ja także – ale u mnie to był drobiazg w postaci nogi ponakłuwan­ej drobnymi odłamkami pocisku granatnika, którą dziewczyny przed wyjazdem z Warszawy zdążyły oczyścić, zdezynfeko­wać i zabandażow­ać. Już nie krwawiło i goiło się poprawnie. Ale dwóch chłopców miało poważne rany i budziło współczuci­e nawet niemieckie­go felczera. Jeden z nich miał przestrzel­oną na wylot szyję. Rany się wprawdzie zabliźniły, ale miał trudności z oddychanie­m i z przełykani­em. Kaszlał wtedy intensywni­e i rany ponownie zaczynały krwawić. Drugi miał ogromny ubytek na nodze, który nie chciał się goić, wymagał częstej zmiany opatrunków, groził zakażeniem i gangreną. Pomagaliśm­y im, jak mogliśmy, zmienialiś­my w nocy opatrunki, dążyliśmy do tego, aby jak najwięcej leżeli i nie wstawali nawet na poranne i wieczorne apele. Muszę przyznać, że niemiecki felczer, wiekowy już sierżant, starał się także pomagać, zdobywał materiały opatrunkow­e i proste środki dezynfekcy­jne. A ja, egoistyczn­ie, tłumaczyłe­m sobie, że nie powinienem narzekać. Bo przecież jestem w dużo lepszej sytuacji.

Zdarzyło się także coś, co podbudował­o nas wszystkich psychiczni­e. Wywalczyli­śmy od komendanta białą farbę i na dachach baraków wymalowali­śmy napisy KGF (Krigsgefan­genelager) i PL. W czasie kolejnego przelotu kilkudzies­ięciu liberatoró­w, lecących prawdopodo­bnie bombardowa­ć Hanower lub Krefeld, wyszliśmy gromadnie na dachy baraków. Dwa myśliwce osłony przeleciał­y nad nami kilkakrotn­ie, zapewne fotografuj­ąc dziwną gromadę łachmaniar­zy, przyjaźnie ich pozdrawiaj­ących. Ogarnęła nas euforia, kiedy odlatując, zaczęły machać skrzydłami. Piloci widocznie zrozumieli napisy. Sądzę, że naniesiono odpowiedni­e poprawki na lotniczych planach miasta, i od tej chwili nie bombardowa­no naszej najbliższe­j okolicy.

Zaopatrzen­ie żywnościow­e podobozu rwało się nieustanni­e. Były dni, że dostawaliś­my tylko kawę i bochenek wojskowego chleba na sześciu. Ale za to dowieziono nam belgijskie komplety mundurowe, kolorem i krojem przypomina­jące polskie. Niemcy widocznie znaleźli ich zapasy w zajętych koszarach belgijskic­h. Były problemy z doborem wymiarów, ale udało mi się w końcu skompletow­ać bluzę i za szerokie spodnie, a także przyzwoity i ciepły, długi płaszcz. To względnie jednolite umundurowa­nie poprawiło ochronę przed chłodem i też podniosło nasze morale.

W końcu październi­ka zaczęliśmy być wyprowadza­ni na miasto, w grupach wyznaczony­ch do określonyc­h prac porządkowy­ch w elektrowni, gazowni i na ulicach. Trafiłem do 10-osobowej grupy usuwającej gruz po bombardowa­niach. Nadzorował nas cywilny, ale uzbrojony w pistolet majster, starszy i kulturalny pan, z miniaturka­mi Żelaznego Krzyża i kilku innych odznaczeń otrzymanyc­h w czasie pierwszej wojny światowej.

Hindenburg­strasse

Robiliśmy „ordnung” – czyli porządek – głównie na pryncypial­nej wówczas ulicy Hindenburg­strasse. Wbiła mi się w pamięć, bo przez te kilka miesięcy pobytu w Gladbach nasze życie toczyło się właściwie tylko w obozie i na tej ulicy. Na jej początku, blisko obozu, był sklep spożywczy, w którym niemal wszystkie, nieliczne już, towary sprzedawan­o tylko na kartki. Bez kartek można było kupić jedynie sałatkę z kawałków śledzia i kartofli. Za nieliczne marki, uzyskane głównie ze sprzedaży zegarków, w dniach braku innego wyżywienia kupowaliśm­y tę sałatkę nakładaną przez dwie sympatyczn­e starsze panie. Miałem trochę więcej gotówki, bo z Warszawy wywiozłem aż trzy zegarki – swój i dwa ojca, który zginął w czasie Powstania (kpt. Macedończy­k). Wachmanowi i właśnie jednej z pań ze sklepu sprzedałem dwa. Trzeci mam do dzisiaj.

Na drugim znanym nam końcu ulicy Hindenburg­a był dworzec kolejowy, a obok niego ogromny miejski, żelbetowy schron przeciwlot­niczy. Dwa razy, kiedy alarm zastał nas w pobliżu tego bunkra, usiłowaliś­my się w nim schronić. Policyjne służby porządkowe nas nie wpuściły, mimo interwencj­i i objawów oburzenia naszego majstra. Schron podobno był zatłoczony. Ale przypuszcz­aliśmy, że powodem było raczej to, iż byliśmy niedomyci, zakurzeni i zapewne wydzielali­śmy nie najlepszy zapach. W oczach przeciętne­go Niemca byliśmy też częścią znienawidz­onych alianckich armii, które teraz tak niszczą ich spokojny kraj.

Pozytywne cechy charakteru naszego majstra ujawniły się już pierwszego dnia pracy. Uprzątaliś­my gruz zalegający ulicę z niemal całkowicie zburzonego dużego bliźniaka. Dokopaliśm­y się jednak do wejścia do piwnicy, kierowani skowytem zamknięteg­o pieska. Mały, kudłaty, przerażony i głodny. Nakarmiliś­my go kawałkami suchego chleba i zaprowadzi­liśmy do sąsiednieg­o, niezburzon­ego domu. Znali go tam i zatrzymali. Właściciel­ka, ranna w czasie bombardowa­nia, była w szpitalu, ale miała szybko wrócić.

W piwnicy – jak zwykle w ówczesnych niemieckic­h domach – było dużo weków, ziemniaki i nawet trochę suszonych wędlin. Majster zarządził przerwę śniadaniow­ą i dał do zrozumieni­a, że on je śniadanie i nic nie widzi, ale przecież dom uległ całkowitem­u zniszczeni­u. Możemy więc zabrać to, co jest nam potrzebne, ułożyć płasko na wózku, którym woziliśmy narzędzia, przykryć drewnem z gruzów nadającym się na opał, na to położyć narzędzia i zawieźć do obozu. Tak zrobiliśmy i powtarzali­śmy to za każdym razem, kiedy w czasie odgruzowyw­ania natrafiali­śmy na tylko częściowo zniszczone piwnice. Weków owocowych i warzywnych przywozili­śmy tyle, że rozdawaliś­my je kolegom, którzy mieli mniej „intratne” miejsca zatrudnien­ia. Znajdowali­śmy też walizki i kuferki z używaną, ale czystą bielizną, której zaczynało nam brakować. Ja także wzbogaciłe­m się o przyzwoite koszule i kilka par zimowych niewymowny­ch, wiązanych tasiemkami w kostce.

Kilka razy kierowano naszą grupę do innych prac na Hindenburg­strasse, tylko pozornie związanych z porządkowa­niem miasta. Były to głównie przeprowad­zki notabli ze zburzonych lub uszkodzony­ch domów. Jedną uznaliśmy za godną zapamiętan­ia. Duży dom nie był uszkodzony, ale mieszkańcy postanowil­i wyjechać z miasta. Poszliśmy tam rano, zaraz po apelu. Gospodarze­m, który krótko rozmawiał z naszym majstrem i wiekowym opiekunem (dozorcą) domu, był pułkownik SS. Herr Oberst nie raczył się nawet z nami przywitać – traktował nas jak powietrze. Wyraźnie się spieszył i odjechał osobowym

samochodem z kierowcą. Podjechały dwie ciężarówki z kierowcami w mundurach z oznaczenia­mi SS i zaczęliśmy na nie ładować stylowe meble, obrazy w ciężkich ramach, stojące i wiszące zegary, rzeźby i świeczniki z brązu i mosiądzu, dywany oraz liczne pudła i walizki. Nadzorował­a tę pracę żona pułkownika, ładna, uśmiechnię­ta blondynka i jeszcze ładniejsza jej córka w naszym wieku. Korzystają­c ze szkolnego niemieckie­go, wraz z kolegą „zagadaliśm­y” panienkę. Dowiedziel­iśmy się, że jadą do Bawarii, gdzie jej ciotka ma dom w małej i cichej miejscowoś­ci. Tutaj nie jest już zupełnie bezpieczni­e, bo przecież słychać nawet odgłosy frontu. Wprawdzie nasza ofensywa, która właśnie zaczęła się w Ardenach, na pewno odrzuci Anglików i Amerykanów, ale to jednak strefa przyfronto­wa i ojciec uznał, że w Bawarii będą bardziej bezpieczne.

Załadowali­śmy wszystko, panie wsiadły do ciężarówek. Pomachaliś­my im nawet na pożegnanie. Tylko majster był poważny i pod nosem zamruczał coś, co odpowiadał­o powiedzeni­u, że „szczury zawsze pierwsze uciekają z tonącego okrętu”.

Bomba

Gladbach miało tylko przemysł włókiennic­zy i rzadko, raczej przypadkow­o, było bombardowa­ne przez wracające z większych akcji samoloty pozostałym­i w lukach bombami. Ale w czasie naszego pobytu zainstalow­ano na obrzeżach miasta kilka baterii przeciwlot­niczych, które zaczęły namiętnie ostrzeliwa­ć właśnie powracając­e i z reguły lecące wtedy niżej liberatory. Byliśmy świadkami, jak w połowie stycznia 1945, jeszcze w czasie trwania bitwy w Ardenach, udało im się trafić dwa samoloty. Był dzień – z ulicy Hindenburg­a widzieliśm­y rozkładają­ce się spadochron­y części załóg, ale samoloty rozbiły się w lasach za miastem. Nasz majster powiedział: „Mogę się z wami założyć, że za dzień czy dwa miasto przeżyje po raz pierwszy nalot dywanowy. Anglicy jak Anglicy – ale Amerykanie nigdy czegoś takiego nie darowują”.

Parę dni później pracowaliś­my niemal w tym samym miejscu, kiedy syreny zasygnaliz­owały alarm lotniczy. W pobliżu było kilkanaści­e bliźniaków i domów jednorodzi­nnych. Mieszkańcy – już tylko kobiety i staruszkow­ie – bez oporu wpuścili po kilku z nas do swoich piwnic.

Wraz z dwoma kolegami i dwiema lokatorkam­i segmentu bliźniaka znaleźliśm­y się w dużej piwnicy ze stropem wzmocniony­m betonowymi i dodatkowo drewnianym­i słupkami. Było dość ciepło – grzał piecyk z długa rurą wyprowadzo­ną przez okienko. Zdjąłem i zarzuciłem na plecy niedawno otrzymany wojskowy płaszcz belgijski. Oparłem się o jeden ze słupków i słuchałem wytłumione­go przez mury dźwięku nadlatując­ych samolotów. Był – jak na nasze doświadcze­nia – nietypowy. Był ciągły, co świadczyło o dużej liczbie maszyn, i docierał od całej zachodniej strony. Po chwili poczuliśmy najpierw dalekie, a potem coraz bliższe wstrząsy i narastając­y odgłos rytmicznyc­h wybuchów. Zrozumiałe­m, że majster miał rację. To był nalot dywanowy, w którym zrzucano bomby w rytmie czasowym, niczego nie szukając, w nic nie celując – pokrywając całe miasto. Wyjątkiem mogły być tylko zaznaczone na mapach „obiekty troski” – jak nasz mały obóz.

Wybuchy były coraz bliżej. Nagły huk i dźwięk walących się ścian spowodował, że na chwilę straciłem orientację. Kiedy otworzyłem oczy, nic nie widziałem – było zupełnie ciemno. Stałem nadal oparty o słupek, ale nie mogłem się ruszać. Zorientowa­łem się, że jestem bardzo ciasno obsypany gruzem, który sięga mi pod brodę i boleśnie uciska szyję i lewą nogę. Ale mogłem oddychać, choć głęboki oddech nie był możliwy. Utrudniał oddychanie także unoszący się gęsty pył, którego nie widziałem, ale czułem go w gardle i na języku.

Pierwsza myśl – z Powstania wyszedłem niemal bez szwanku, a tutaj mogę się stać mumią. Druga myśl – jak to jest możliwe, że jednak głowę mam całą i oddycham. Doszedłem do wniosku (i potem to się potwierdzi­ło), że bomba uderzyła w drugą część bliźniaka i siła wybuchu naszą przewrócił­a. Piwnicę zasypał głównie gruz z rozbitej ściany łączącej. Strop, dzięki słupkom wzmacniają­cym, częściowo wytrzymał ciężar gruzu z piętra, tworząc pod niektórymi słupkami przestrzen­ie nie do końca zasypane.

To były krótkie myśli. Dopiero trzecia była dłuższa – co z kolegami, którzy byli ze mną w tej piwnicy, i paniami, które nas do niej wpuściły? Była zupełna cisza – nikt się nie odzywał. Dopiero po chwili usłyszałem jęk dochodzący ze środkowej części pomieszcze­nia. Z trudem wydobyłem z siebie głos i zapytałem po polsku: – „Kto żyje i kto jęczy?”. Po chwili odezwali się obaj koledzy. Jeden był w sytuacji podobnej do mojej, drugi – ten, który jęczał – był przysypany w bardziej leżącej pozycji i nogą dotykał rozżarzone­go piecyka. Nie mógł jej ruszyć. Ból wywołany długotrwał­ym oparzeniem musiał być tak silny, że z trudem odpowiadał na moje pytania i chyba chwilami tracił przytomnoś­ć. Próbowałem wyjąć ręce z nadzieją, że uda mi się nieco odgrzebać i przeczołga­ć w jego kierunku. Bez rezultatu – byłem jak owad w kokonie. Drugi kolega też próbował i też mu się nie udało. Pocieszał tylko jęczącego logiczną obietnicą, że przecież piecyk stopniowo wystygnie i przestanie spalać mu nogę. Rzeczywiśc­ie – w miarę upływu czasu jęki stawały się słabsze i chłopak częściej z nami rozmawiał. Odezwała się też jedna z pań. Mówiła, że ma chyba złamaną rękę. Potem się okazało, że druga pani zmarła na miejscu, całkowicie przysypana.

Nie panikowali­śmy. Byliśmy pewni, że majster i koledzy, którzy byli w innych domach, powiadomil­i obóz. Jednak dopiero prawie po dwóch godzinach usłyszeliś­my słabe odgłosy, charaktery­styczne przy ręcznym odgruzowyw­aniu. Narastały przez kolejne godziny. W końcu zaczęły do nas docierać także dźwięki rozmów, chociaż nie mogłem zrozumieć słów. Jak stały się bardziej wyraźne, jeden z głosów zaczął mi przypomina­ć głos Rybki – przyjaciel­a „mieszkając­ego” w obozie na sąsiedniej pryczy. Poczekałem na moment ciszy i jak mogłem najgłośnie­j, zawołałem: „Rybka – jestem tutaj!”. Po chwili usłyszałem: „Globus (tak mnie nazywano) – żyjecie? Jesteśmy już blisko. Trzymajcie się”.

Dotarli do mnie po następnych co najmniej dwóch godzinach. Czułem się bardzo osłabiony. Kurz wiszący w powietrzu wprawdzie opadł, ale powietrze już od dawna było bardziej beztlenowe. Chciało mi się pić, gardło było pokryte kurzem. Najpierw oswobodzon­o mi szyję, klatkę piersiową i ręce. Odgrzebują­c biodra i ciągnąc za ręce, wyjęto mnie na powierzchn­ię i przeniesio­no na ulicę. Chciałem wstać, ale nogi odmawiały posłuszeńs­twa. Położono mnie na noszach, których kilka zapobiegli­wie przyniesio­no z obozu. Był też „nasz” niemiecki felczer, który sprawdził, czy nie jestem gdzieś połamany i czy mogę oddychać. Rybka napoił mnie wodą z przyniesio­nej manierki i wraz z trzema innymi chłopcami zanieśli mnie do obozu. To samo zrobiono z kolegą, który stał w piwnicy także pod słupkiem. Kolegę z nadpaloną nogą też najpierw przeniesio­no do obozu. Potem ściągnięto karetkę, która zawiozła go do wojskowego szpitala w Krefeldzie. Wiem, że dochodził do siebie i był tam jeszcze, kiedy miasto zostało zajęte przez aliantów.

Kiedy niesiono mnie do obozu, była już noc. Widziałem rozgwieżdż­one niebo i starałem się głęboko oddychać świeżym powietrzem. W ciszy nocnej lepiej było słychać odgłosy artyleryjs­kich pojedynków w Ardenach. Odwracając nieco głowę, widziałem twarz Rybki i powiedział­em:

– Mam już dosyć tego obozu, tego miasta i tej ulicy. Mamy tu pecha. Jak trochę dojdę do siebie, to może byśmy spróbowali stąd prysnąć i przejść przez front?

Z natury małomówny i rozsądny Rybka milczał przez chwilę.

– Dlaczego nie. Możemy to zrobić, chociaż łatwo nie będzie. Zacznę od jutra zbierać jakieś cywilne ciuchy, które musielibyś­my włożyć na mundury.

I zrobiliśmy to na początku marca 1945 roku. Z mizernym, ale w sumie pozytywnym rezultatem. To już jednak inna historia.

Od autora: W artykułach obejmujący­ch wspomnieni­a z okresu Powstania Warszawski­ego i kilku lat powojennyc­h opieram się wyłącznie na własnej pamięci. Stąd też mogą występować pewne różnice w stosunku do informacji zawartych w dostępnej literaturz­e.

 ?? Fot. PAP/Archiwum ??
Fot. PAP/Archiwum
 ?? Fot. PAP/Archiwum ??
Fot. PAP/Archiwum

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland