Patrycja w Dolinie Śmierci
Tomasz Zimoch rozmawia z Patrycją Bereznowską, ultramaratonką.
– Dwa lata temu w wywiadzie dla „Angory” stwierdziła pani, że bieganie to siła, która drzemie w pani głowie.
– Nie zmieniłam zdania. Moje bieganie na bardzo długich dystansach odbywa się w granicach rozsądku. Umysł rzeczywiście decyduje, jak daleko mogą sięgać nasze marzenia, a finalnie, jak bardzo jesteśmy odporni na stres, gdy stajemy na starcie biegu na dystansie ponad 200 kilometrów. Najważniejsze jest nasze nastawienie.
– Nadal realizuje pani wielkie marzenia? – Biegam, bo to moje życie. – Nie zwalnia pani tempa. – Co ciekawe, cały czas nowe wyzwania, zawody. Jeszcze w tym roku dwa ciekawe starty. W październiku we Francji mistrzostwa świata w biegu 24-godzinnym.
– Będzie pani broniła tytułu najlepszej ultramaratonki, który wywalczyła pani dwa lata temu w Belfaście.
– Każdy chce pokonać mistrza, będę we Francji na celowniku rywali. W grudniu mam nadzieję na start w bardzo ciekawym kilkuetapowym biegu na pustyni.
– W tym roku w kilku startach solidaryzowała się pani z chorymi na depresję. Otarła się pani o nią?
– Tak, za sprawą rodzinnych problemów. W 2001 roku moja mama popełniła samobójstwo. Wszystko zaczęło się od choroby tarczycy, nie rozpoznano depresji związanej z zaburzeniami hormonalnymi. Ani ja, ani nikt z rodziny nie był świadomy, że najbliższa nam osoba poważnie choruje. Kiedy się otrząsnęłam, zdałam sobie sprawę, że trzeba o tym mówić, by uświadamiać ludzi. Można wpaść w depresję, nie będąc tego świadomym, a to choroba śmiertelna i wszyscy powinniśmy z nią walczyć.
– Zwróciła pani na to uwagę w sztafetowym biegu z Kasprowego Wierchu na Hel.
– Z dwunastoma innymi biegaczami pokazaliśmy, że będąc aktywnym, łatwiej leczyć depresję. Biegając razem, wychodząc do ludzi, można z nią skutecznie walczyć. To była kapitalna impreza zorganizowana przez stowarzyszenie „Aktywnie przeciw depresji”.
– Wsparła pani chorych i w supermaratonie w Stanach Zjednoczonych.
– Biegnie się tam w fizycznej depresji od startu poniżej poziomu morza na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów. Fizycznie, wspinając się na pagórki i zbiegając z nich, najlepiej oddaje się to, co dzieje się w psychice chorego na depresję. Myśląc o tym, łatwiej mi było pokonać trudną trasę i przełamywać kryzysowe chwile. Tak jak ludzie walczący z depresją musiałam koniecznie znaleźć w sobie olbrzymie pokłady siły.
– W ultramaratonach łatwo przełamywać stany kryzysowe?
– Wyczuwalna jest huśtawka nastrojów, bo tak reaguje organizm. Nie zawsze kryzys fizyczny zbiega się z psychicznym. Często ciało fajnie pracuje, a umysł płata figle i odwrotnie, czasami bardzo cierpimy, a zwalczając taki stan, czerpiemy z tego przyjemność. Staram się podczas biegania być ciągle w dobrym nastroju, jestem pogodna, nie pozwalam, by zniknął optymizm.
– Miała pani w czasie startu halucynacje?
– Właśnie nie, choć większość ultramaratończyków może się „pochwalić” dziwnymi obrazami, które widzi w czasie zawodów. Śmieję się, że jestem nawet w takich próbach trzeźwo myślącą osobą.
– Piękna opalenizna na pani ciele, nie widać nawet odrobiny zmęczenia po powrocie z USA.
– Opalenizna jest pamiątką po miesięcznym pobycie w Arizonie.
– I starcie w jednym z najtrudniejszych biegów?
– Marzyłam o tym. Nawiązałam kontakt z mieszkającym w Arizonie Polakiem – Piotrem Podbielskim, który kiedyś w czasie tej imprezy był serwisantem jednego z biegaczy. Wyraził chęć pomocy, przybliżył mi szczegóły biegu. – Stał się członkiem pani ekipy? – Jego doświadczenie było bezcenne. Bez pomocy całej rodziny Podbielskich nie dałabym rady. Dzięki zaproszeniu Piotra mogłam odpowiednio wcześnie wyjechać do Arizony, przejść trudną aklimatyzację i spokojnie przygotować się do biegu. Miałam komfortowe warunki do treningu i odpowiedniej regeneracji. – Badwater – co to za bieg? – Przez organizatora uznawany za najtrudniejszy na świecie. Rozgrywany jest w bardzo specyficznym miejscu, na pustyni parku narodowego w Dolinie Śmierci, gdzie zanotowano najwyższą temperaturę na ziemi.
– Słusznie bieg określany jest piekłem dla biegaczy?
– Wydaje się, że jest przede wszystkim wyzwaniem. Badwater nie może być porównywany do innego ultramaratonu. Start w miejscu 86 metrów poniżej poziomu morza. Przez 70 kilometrów stosunkowo prosta, choć pofalowana trasa. Potem 28 kilometrów podbiegu. – Budzącego grozę? – Ogromną. Ponad 1200 metrów do góry. Następnie przez 16 kilometrów aż 1000 metrów w dół i kolejny kilkunastokilometrowy podbieg. Trudy ogromne, bo na szczycie szczególnie odczuwa się wysoką, wyniszczającą temperaturę, a nie ma miejsca na serwis, a tam jest szczególnie trudny odcinek, wąskie serpentyny bez pobocza nie pozwalają na postój samochodu. Ostatnie 21 kilometrów trasy to wspinaczka, ponad 1500 metrów do góry. Suma przewyższeń całego biegu to ponad 4500 metrów. – A cały dystans? – 217 kilometrów. Na pokonanie trasy przeznaczono 48 godzin. – Dla pani był to zbyt wysoki limit? – Ukończyłam bieg w czasie 24 godzin 13 minut i 24 sekund. W klasyfikacji ogólnej byłam druga, za reprezentującym Japonię mistrzem świata w biegu 24-godzinnym. O 100 minut poprawiłam kobiecy rekord trasy, a kolejną biegaczkę wyprzedziłam o ponad 4 godziny. Co ciekawe, ostatni, najtrudniejszy odcinek przebiegłam najszybciej. Końcowa wspinaczka rozpoczyna się na wysokości ponad 2 tys. tysięcy metrów, czuło się wyraźnie, że tlenu jest już coraz mniej. Oddychało się bardzo ciężko, trochę cierpiałam, a w związku z tym marudziłam. To był jedyny odcinek trasy, gdzie narzekałam przed moją ekipą, byłam bowiem przekonana, że jestem zbyt wolna i bardzo źle biegnę.
– Samochód serwisowy porusza się za zawodnikiem?
– Nie. Regulamin stanowczo określa, że nie może poruszać się tempem zawodnika, jest to zabronione pod karą natychmiastowej dyskwalifikacji. Samochód wyprzedza biegacza, zatrzymuje się i serwisanci mogą wtedy podawać jedzenie i picie i przez krótki odcinek towarzyszyć zawodnikowi. W czasie imprezy ruch uliczny normalnie funkcjonuje, park narodowy jest czynny, samochody poruszające się tempem biegaczy tamowałyby zdecydowanie ruch.
– Zawodnik może zatrzymać się i wsiąść do samochodu?
– Regulamin na to pozwala. Można w samochodzie usiąść, odpocząć, przespać się, co więcej, nawet się nim przemieszczać. Każdy w pakiecie startowym otrzymał drewniany kołek ze swoim numerem startowym. W momencie kiedy uczestnik potrzebuje pomocy medycznej, zgodnie z zaleceniami organizatora powinien natychmiast podjechać do specjalnego ruchomego punktu lekarskiego. Wtedy drewniany kołek należało wbić na poboczu, zostawić tam pulsujące światełko, by potem wrócić na miejsce przerwanego biegu. Pomoc lekarska poza kroplówką jest w tym biegu dozwolona. Dodam, że nigdy w historii imprezy nie doszło do wypadku śmiertelnego.
– Odpoczywała pani w samochodzie serwisowym?
– Nie było to konieczne. Miałam szczęście, że bieg fantastycznie mi się ułożył. Nie miałam dłuższych przerw, tylko 3 minuty straciłam na zmianę butów i skarpetek, a ponadto cztery razy skorzystałam z przerwy toaletowej.
– O, właśnie, jak załatwia się fizjologiczne potrzeby w imprezie rozgrywanej na terenie parku narodowego?
– Zastosowano ciekawe rozwiązania. Stałe toalety były tylko na stacjach benzynowych, a ich na trasie mało. W razie nagłej potrzeby trudno do nich dotrzeć. Wymogi administracji parku narodowego zmuszały i organizatorów, i zawodników do niezbędnego wyposażenia w przenośne toalety przypominające złożoną reklamówkę. W profesjonalny wyrób konkretnej firmy musiał być wyposażony każdy biegacz i towarzyszące mu osoby. Zużyte toalety należało zabrać ze sobą i zutylizować poza parkiem narodowym w odpowiednim do tego miejscu. – Jak była pani ubrana? – Jak zawsze biegłam w narodowych barwach, w czerwonych spodenkach,
białej koszulce i czapeczce. Pierwszy raz w ultramaratonie założyłam specjalne rękawki z filtrem chroniące przed słońcem. Polane wodą świetnie chłodziły. Używałam też specjalnych ręczników chłodzących, mokre po wyciśnięciu dawały poczucie chłodu. Wkładałam w nie jeszcze kostki lodu i okrywałam w czasie biegu kark. Mieliśmy pojemniki na lód, ale i tak nam ich zabrakło i za kosmiczne ceny kupowaliśmy w oazach hotelowych, w których przygotowano specjalne lodowe kontenery. Ameryka ma swoje prawa rynkowe, nie ma litości nawet dla „badwaterowców”. – Gdzie wyznaczono start? – W miejscowości... Badwater, a metę na szczycie góry. W Dolinie Śmierci znajduje się tylko kilka stworzonych sztucznie przez człowieka hotelowych oaz. Życie właściwie nie istnieje na tym terenie, a kto nieopatrznie zabłądzi – umiera. Brak dostępu do wody przy wysokich temperaturach jest zabójczy. Przed wjazdem są ostrzegawcze tablice. Sygnalizuje się czyhające na człowieka niebezpieczeństwo, dlatego nie wolno opuszczać samochodu i trzeba mieć odpowiedni zapas paliwa i wody. Trasa jest bardzo malownicza, niesamowity jest wschód słońca, które natychmiast maluje niebywałe obrazy na górach. – Księżycowy krajobraz? – Ma się wrażenie, jakby biegło się na Księżycu lub na Marsie. Miejscami myślałam, że jestem w innej galaktyce.
– Jak wysoka jest temperatura powietrza?
– W ciągu dnia między 50 a 55 stopni Celsjusza. Wystartowałam o godzinie 23, wtedy było nieco chłodniej. W Dolinie Śmierci panuje wyjątkowa, niespotykana gdzie indziej ciemność, bo w okolicy nie ma żadnych miast. Uczestnik zobowiązany jest biec po lewej stronie, a samochód serwisowy może zatrzymywać się wyłącznie po prawej. – Co jadła pani w czasie biegu? – Początkowo co 2 – 3 mile otrzymywałam od mojej ekipy wodę i coś do zjedzenia, potem nawet częściej. W Dolinie Śmierci wilgotność jest bardzo niska. Przebiegnięcie kilkuset metrów w takich warunkach bez łyku wody jest bardzo nieprzyjemne, momentalnie wysycha gardło i sprawia to spory ból. Dieta tym razem była inna niż w moich wcześniejszych biegach. Zabrakło pierogów, ale o nich w niemal ekstremalnych warunkach się nie marzy. Pojawiły się naleśniki, galaretki nie tylko owocowe, choćby zimne nóżki z kurczaka. Przyjemnie się je w takim klimacie to, co jest chłodne i wilgotne. Stosowałam też energetyczne żele. Tak jak w każdym biegu miałam ze sobą tabletki dekstrozy, czyli glukozę w tabletkach. To mało ważące „awaryjne jedzenie” szybko dostarczające energię.
– I tym razem miała pani swoje talizmany?
– Na ręce opaska z orzełkiem z napisem POLSKA – zawsze daje siłę. Jest kawałek polskiego bursztynu, karteczka motywacyjna, symboliczny obrazek gołębia.
– Biegło się wyłącznie asfaltową drogą?
– Cały czas, od startu do mety. Specjalna mieszanka asfaltu, odporna na słońce, wysoką temperaturę, nie topi się pod butami. – Ile par butów pani zużyła? – Biegłam tylko w dwóch parach. Zmieniłam je po 60 kilometrach, by stopy lepiej pracowały w innym obuwiu. Te buty nadal służą do biegania, nie są zniszczone, choć widać na nich ślady z Doliny Śmierci.
– Co było nagrodą za tak świetny występ, rekord trasy?
– Wszyscy uczestnicy otrzymują jednakowe nagrody, bez względu na to, które miejsce zajmą na mecie. To duża klamra do pasa, typowo kowbojska. Śmieję się, że to najdroższa klamra na świecie. – Ze względu na wpisowe? – Tak, wynosi ono 1500 dolarów. To jednak kropla w morzu wydatków. Dochodzą koszty podróży do Stanów dla całej ekipy, opłaty za hotele, wyżywienie, a te w Dolinie Śmierci są nawet pięciokrotnie wyższe niż w innych miejscach.
– Ilu zawodników pojawiło się w tym biegu?
– Każdego roku organizator wybiera 100 biegaczy z całego świata. Nie podaje się informacji, ilu było chętnych do startu i składało aplikację. Nie tak łatwo zostać uczestnikiem, bo należy spełnić dość wysokie wymagania. Trzeba potwierdzić co najmniej trzy występy w stumilowych ultramaratonach, a jeden z takich biegów musi być zaliczony w ciągu ostatnich dwóch lat. Trzeba też, i to szczegółowo, wypełnić specjalną ankietę, w której znajdują się dziwne pytania. – Jakiego typu? – Przykładowo, trzeba było odpowiedzieć na pytanie – jak się znalazłaś na tej ziemi? – Co pani napisała? – „Urodziłam się dzięki własnej matce”. Następnie dopisałam kilka zdań, że to bardzo zaskakujące pytanie i odpowiedź nie jest wcale tak łatwa. Kiedy już wysłałam ankietę, to nawet się martwiłam, że ze względu na ten komentarz moja aplikacja zostanie odrzucona.
– Co jeszcze musiała pani napisać o sobie?
– Musiałam sprecyzować, czym jest dla mnie bieganie i sam Badwater oraz kto jest moim bohaterem.
– Jak brzmiała odpowiedź na to pytanie?
– Napisałam, że dla mnie bohaterką jest Pamela Reed, amerykańska biegaczka, która dwukrotnie wygrała Badwater w kategorii open. Pokonała wszystkich startujących mężczyzn i ustanowiła rekord trasy. Niezwykła kobieta o niespożytych siłach, organizatorka imprez biegowych i swego czasu walcząca z anoreksją. Dla mnie jest wyjątkowo inspirująca. A na pytanie o Badwater odpowiedziałam, że to bieg, o którym marzę, intrygujący od długiego czasu i chcę sprawdzić, czy rzeczywiście jest najtrudniejszy na świecie. – A jest? – To piekielnie trudny bieg, ale czy w mojej skali jest tym najbardziej wyczerpującym? Bardzo dobrze mi się tam biegło, przyjemnie pokonywałam trasę, świetnie się czułam, a w dużej mierze postrzeganie biegu zależy właśnie od tego. Wbrew pozorom straszący wszystkich Badwater nie był chyba moim najtrudniejszym biegiem. Każdego, kto będzie chciał wystartować w Dolinie Śmierci, będę ostrzegała przed niebezpieczeństwami i zawsze powiem, że bardzo ciężko jest się przygotować do tego biegu. Ja poświęciłam na to pół roku, wprowadzając wiele zmian do swojego życia. – Na mecie... – ... była ogromna radość, niesamowite uczucie szczęścia. Dziękowałam moim serwisantkom, myślałam o całej społeczności biegaczy, bo wiele osób w ramach społecznej zbiórki wsparło mnie finansowo. Ze wzruszenia leciały łzy. Serce stawało się miękkie, gdy myślałam o mamie, jej tragicznie zakończonym życiu. Głęboko wierzę, że czekałaby na mecie i uściskała mnie. Nie mam wątpliwości, że patrzyła z góry i uśmiechała się do mnie. – Wróci tam pani? – Nie, chyba tylko jako turystka. Na świecie jest wiele ciekawych biegów, chcę poznawać i zdobywać nowe trasy, atakować inne rekordy.