Marzenie kapelmistrza. Opera Leśna ma 110 lat
(Dziennik Bałtycki) Rozmowa z Karoliną Babicz-Kaczmarek, dyrektorką Muzeum Sopotu.
– W tym roku Opera Leśna kończy 110 lat. Kto wymyślił tę scenę?
– Kapelmistrz Teatru Miejskiego w Gdańsku Paul Walther-Schaffer. Marzył mu się teatr w scenerii leśnej. Krąży z tym związana legenda miejska. Oto pewnego dnia, podczas spaceru w sopockim lesie, oczami wyobraźni zobaczył Schaffer zapierający dech w piersiach amfiteatr... Oczywiście, nic tak romantycznego nie miało miejsca, ale miło jest pomyśleć, że mogło się wydarzyć. Na pewno czuło się wtedy potrzebę rozbudowy oferty Sopotu jako rozwijającego się kurortu. Wzorem innych, podobnych ośrodków zachodnich postanowiono taką scenę na łonie natury postawić. Do realizacji błyskawicznie przystąpił miejski mistrz budowlany Paul Puchmüller, twórca m.in. Łazienek Południowych. Cztery miesiące później amfiteatr był gotowy na przyjęcie gości. Niestety, teren, który pomysłodawcy sobie upatrzyli, był przestrzenią słynącą z tego, że uprawiało się tam zimowe sporty. Tak więc, żeby móc amfiteatr wybudować, trzeba było zlikwidować dwa bardzo popularne tory saneczkowe. Przeniesiono je na drugą stronę wzgórza. – Uroczysta inauguracja? – To dzień 11 sierpnia 1909 roku. Na otwarcie wystawiono „Obóz nocny w Granadzie” Conradina Kreutzera. Bilety wyprzedano w jeden dzień! Pozostały po tamtym spektaklu pamiątki, zachował się plakat i pocztówki. Sezon letni owego roku to był czas, gdy wszystkie wydarzenia odbywające się w Sopocie były mocno promowane. Po sukcesie pierwszej produkcji z miejsca ruszyły przygotowania do kolejnych inscenizacji. Od 1921 roku sopocka opera zyskała miano miejsca, gdzie powinno się bywać. Tego roku hucznie obchodzono 10. rocznicę poświęcenia obiektu, co uświetniono wystawieniem „Fidelia” z muzyką Beethovena. Szefostwo teatru dbało o wysoki poziom artystyczny. Sprowadzano gwiazdy, choćby śpiewaków z cieszącej się ogromną popularnością Opery Berlińskiej czy z Metropolitan Opera. Sopot był na fali! Starsi sopocianie wspominali, że w tamtych czasach bilet do Opery Leśnej dla przeciętnego mieszkańca kurortu był czymś nieosiągalnym. Wielu fanów sztuki operowej stało więc pod płotem. Ale akustyka była znakomita, wszystko słychać było świetnie, jak pod sceną. Nieżyjąca już pani Wanda Szopińska, wracając pamięcią do lat 20. w Sopocie, opowiedziała nam, jak to pewnego dnia jej ojciec dostał w prezencie dwa bilety do Opery Leśnej i że to ona właśnie, wybrana spośród licznego rodzeństwa, miała zaszczyt pójść na spektakl. Wydarzenie to przeżywała długie lata. Inni pamiętali, że sopocianina zmierzającego wtedy do opery poznawało się po – co prawda – eleganckim ubraniu, ale i dodatkowych atrybutach: kocu i koszyku z prowiantem. W Operze Leśnej wieczory zawsze były chłodne, a spektakle zwykle trwały wiele godzin.
– Triumfy święcił Festiwal Wagnerowski, który z czasem zyskał renomę podobną do słynnego festiwalu w Bayreuth. W 1934 roku Sopot otrzymał tytuł festiwalowego miasta Rzeszy.
– Na tamten repertuar patrzymy dziś z perspektywy czasu, wiemy, czyim ulubionym kompozytorem był Wagner...
– Wystarczy przytoczyć słowa bohatera filmu Woody’ego Allena, który, wychodząc z opery, mówi: Po takiej dawce Wagnera miałbym ochotę napaść na Polskę.
– Spektakle wagnerowskie triumfowały w Operze Leśnej od 1922 roku do końca drugiej wojny światowej. Od roku 1933, gdy NSDAP stało się coraz bardziej aktywne w Wolnym Mieście Gdańsku, a potem przejęło w nim władzę, przedstawienia te mają mocno propagandowy wymiar. Podczas przygotowań wystawy „Cisza przed burzą. Lato 1939 roku w Sopocie” udało nam się znaleźć plakaty z Opery Leśnej z tamtego czasu, bilety wstępu czy operowe foldery. Rzeczywiście królował Wagner: „Lohengrin”, „Tannhaüser”, „Pierścień Nibelunga”. Wystawiono na tej scenie prawie wszystkie opery niemieckiego kompozytora. Oglądano w wagnerowskich inscenizacjach znakomitych solistów, orkiestrą kierowali wybitni dyrygenci. Ostatni festiwal miał miejsce w 1944 roku, wtedy to umiera na serce dyrektor opery Hermann Mertz. W wychodzącym dla letników miesięczniku „Die Möwe” zachował się duży materiał ikonograficzny pokazujący gości, którzy wtedy zjeżdżali do Sopotu, elitę, towarzyską śmietankę. Mocno propagowało kurort radio berlińskie. Pewna niesamowita historia wiąże się też z dyrektorem Mertzem. Był ewangelikiem, ale jego żona miała pochodzenie żydowskie. W toku naszych przygotowań do wystawy o sopockich Żydach znaleźliśmy dokumenty świadczące o tym, że jego współpraca z nazistami była tak silna tylko dlatego, że próbował chronić żonę. Historia Sopotu kryje zapewne jeszcze wiele takich tajemnic.
– Do legendy przeszła scenografia przedstawień w Operze Leśnej.
– Sama kurtyna była żelazną, zdobioną zielenią konstrukcją, która ważyła kilka ton. Aż dziw, że wszystko to było kiedyś wykonane siłą ludzkich mięśni. Stawiano na scenie zamki, domki z piernika, całe miasta. W roku 2009 muzeum pozyskało album zdjęć dokumentujących życie teatralne Sopotu w latach 1896 – 1939. To pamiątka rodziny Potrecków, fotografów rejestrujących życie codzienne Gdańska i okolic. W albumie były też zdjęcia Opery Leśnej. Pokazują detale scenografii, bogactwo kostiumu. Są na fotografiach też aktorzy gdańskiego teatru zatrudnieni w operze jako chórzyści. Także sceny z pokazanego w 1933 roku „Tannhäusera” czy z „Fidelio”. – Opera przetrwała wojnę... –W prawie nienaruszonym stanie. Zniszczona została jedynie brama wjazdowa. Jednak po 1945 roku życie w tym miejscu zamarło, bo też nowe władze nie bardzo wiedziały, co z tym poniemieckim dziedzictwem zrobić. Emocje wojenne były wśród przybyłych na te tereny Polaków bardzo silne. Dorywczo odbywały się tu Dni Morza, święta piosenki żołnierskiej, ludowej, wreszcie akademie ku czci podkreślające przynależność Sopotu do państwa polskiego. Monumentalną scenografię wagnerowską zastąpiły obrazki dzieci w góralskich strojach czy tańczące kujawiaka. Nie było pomysłu na operę. Amfiteatr popadał w ruinę. Przed degradacją uratował to miejsce Władysław Szpilman, bohater oscarowego filmu Romana Polańskiego „Pianista”. To on wymyślił międzynarodowy festiwal piosenki. – I to był strzał w dziesiątkę. – Pierwsze trzy edycje odbyły się jeszcze w Stoczni Gdańskiej, operę trzeba było dostosować do nowej roli. Festiwal przeniósł się do Sopotu w 1964 roku. Bardzo szybko stał się wizytówką, ikoną sopockiego lata. W kurorcie w tym czasie nie wypadało nie być. Miasto tętniło życiem. A każde sopockie dziecko stało się łowcą autografów. Rywalizowano w tej dziedzinie. Na gwiazdy czekało się pod Grand Hotelem, podglądało się artystów paradujących po deptaku czy plaży. Sopot latem żył tylko festiwalem! W naszych zbiorach mamy należący kiedyś do jednego z mieszkańców specjalny, zrobiony przez wytwórnię Sopotplast notes łowców autografów. Wypełniony wpisami od początku do końca! Dziś, gdy przegląda się te karty, człowiek dziwi się, że zwykły notes budził takie emocje. Kiedyś to był, naprawdę, największy skarb.