Szukamy ciągu dalszego – Pobudka: piąta rano!
Antoni Mielniczuk, głos Programu I Polskiego Radia.
Należał do najpopularniejszych postaci Polskiego Radia, choć znany był także z Telewizji Polskiej. Z wykształcenia inżynier elektryk, dziennikarz z zamiłowania. Przez wiele lat związany z „Sygnałami dnia”. Właściwie całe zawodowe życie spędził w Polskim Radiu. Ale przez dwadzieścia lat pojawiał się także regularnie w telewizji. Prawie przez dziesięć lat wspólnie z Jerzym Iwaszkiewiczem prowadził kultowy już program „Auto”.
Śmieje się, że choć od ponad roku jest na emeryturze, to tyle zajęć, co teraz, nigdy nie miał. Z pewnością, jak dodaje, to właśnie wiek jest jego walorem. – Mam bez wątpienia spore doświadczenie w komunikowaniu. Wszak całe dorosłe życie spędziłem w mediach. I są chętni, którzy chcą to wykorzystać. Procesy komunikowania, choć w pewnych kwestiach zmieniają się, na przykład technologie, to w zasadzie tak naprawdę wciąż są takie same.
Jak podkreśla, jeśli chce się coś przekazać, musi się trafić do słuchacza. – Największym problemem komunikowania nie jest to, co ty mówisz, tylko, co słuchacz z tego zrozumie. Przez cały czas można wiele w tej dziedzinie poprawiać.
Dobrze się czuje w roli osoby, która dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniem. – Bardzo często mówię tak: ja już wracam stamtąd, dokąd wy dopiero idziecie. I wiem, jak to jest.
Pracuję na przykład w Transportowym Dozorze Technicznym, który jest w Polsce technologiczną policją. Kilkuset wspaniałych inżynierów dba o nasze bezpieczeństwo i bezpieczeństwo maszyn i urządzeń. Pomagam im w kwestiach komunikowania. Jak była sprawa awarii schodów ruchomych, to przekładałem język inżynierski na bardziej zrozumiały dla przeciętnego człowieka. A że sam jestem inżynierem z wykształcenia, miałem ułatwione zadanie.
Zajmuje się tym od roku. – Pełną parą zacząłem tuż przed emeryturą. Wcześniej współpracowałem już z TDT, zatem nie wchodziłem w te sprawy jak w coś nowego.
Jak mówi, bardzo lubi ludzi. A przede wszystkim dziennikarzy. – Wiem bowiem, jaką ciężką mają pracę. Wykonywałem ten zawód przez 30 lat. A to pomaga. Bo wiem, jakie mają oczekiwania, staram się im pomagać i ułatwiać dostęp do wiedzy, która jest dla nich niezbędna. Niby jesteśmy po dwóch różnych stronach barykady, ale robota ta sama. Ich efekty pracy zależą przecież ode mnie.
Tak naprawdę nigdy nie zerwał z zawodem. – Do dzisiaj budzę się o 5 rano. Mój organizm wciąż jest w tamtych rygorach wytrenowany. Przez dwadzieścia kilka lat wstawałem o 2.45, czasem trochę później. Życiowy zegar się zaprogramował i czyni to do dzisiaj. Dzięki temu nauczyłem się punktualności. Bo w radiu godzina czwarta to jest czwarta, a nie pięć po czwartej.
Wspomina, że jak jechał na dyżur, to nie mógł się spóźnić. – Nie miał bowiem kto powiedzieć słuchaczom, że jest godzina czwarta. Wtedy byłaby cisza, a cisza w radiu jest groźna.
Przyznaje, że zdarzało mu się nie dotrzeć do pracy na czas. – Jechałem śmieciarką, karetką, autobusem, różnie, do czasu kiedy nie miałem własnego auta. A przy spóźnieniach stosowaliśmy różne sztuczki. Przed mikrofonem zasiadał np. realizator i mówił: godzina czwarta. A potem puszczał muzykę. Na szczęście niewiele było takich przypadków przez te kilkadziesiąt lat.
Sporo podróżuje. Kilka dni temu wrócił z Arabii Saudyjskiej. – Trzy dni pobytu, dwa dni w podróży. Przesiadając się, zwiedziłem najnowsze lotnisko w Stambule. Kolos.
Bywało, że do Arabii Saudyjskiej latał co tydzień. – Nie wiem już, ile razy w niej byłem. Kiedy pierwszy raz tam poleciałem, niewiele było wiadomo o tym królestwie, co to za kraj. Jechałem pełen obaw. Dzięki poznanym w Arabii osobom zrozumiałem, że muszę polecieć tam na dłużej, poznać ludzi, obyczaje, rynek. Obecność Polski była śladowa. Jeden Saudyjczyk zapytał mnie o Kapuścińskiego, którego czytał po angielsku, a drugi, dla równowagi, czy wciąż jesteśmy częścią ZSRR. A był to rok 2012.
Prowadził już wtedy własną firmę zajmującą się komunikowaniem. Ambasador Arabii Saudyjskiej zapytał go, czy nie pomógłby mu zmienić wizerunku jego kraju w Polsce. – Zapytał, czybym tam pojechał? I poleciałem. Od tego czasu do Arabii podróżuję regularnie.
Zgodnie z życzeniem ambasadora zorganizował wiele spotkań z dziennikarzami. Tu, w Polsce. Zbiegło się to z oddaniem do użytku nowego budynku ambasady. – Najpierw chciałem jednak poznać ten kraj. Okazało się, że to państwo zupełnie zapomniane przez nasz mały biznes. Na przykład Saudyjczycy importują żywność za 25 mld dolarów, a nas tam prawie nie ma. Ogromny i bogaty rynek. I wypłacalny.
Jak mówi, udało mu się zbudować kontakty. – Myślę, że „zaraziłem” tym krajem wiele osób. To 20. gospodarka świata. Teraz w trakcie przekształcania, bo nie chcą być tylko dostarczycielami ropy, ale chcą produkować samochody, samoloty i tworzyć nowoczesne technologie.
Poznał też ościenne kraje. – To najbardziej niedoceniony dla polskiego biznesu fragment świata. Dobrze się stało, że Polska Agencja Inwestycji i Handlu otworzyła tam biuro. To pierwszy poważny sygnał dla polskiego biznesu, że warto interesować się tym rynkiem, a dla Saudyjczyków znak, że ktoś interesuje się nimi.
Jego zdaniem współpraca zaczęła się rozwijać, choć wciąż to bardzo mało. – Cały czas się tym zajmuję.
Urodził się w Warszawie. Po maturze chciał studiować elektronikę na Politechnice Warszawskiej. – Było 14 kandydatów na jedno miejsce. Od razu zaproponowano mi przeniesienie do Białegostoku, bez egzaminów. Od semestru zimowego. A że było ryzyko powołania do wojska, wybrałem Białystok.
Jak mówi, studia na Podlasiu to najpiękniejsze lata młodości. – Studiowałem na wydziale elektrycznym. Mieszkałem w akademiku, poznając wszystkie jego strony, kolory, zapachy i smrody.
Już w trakcie studiów pracował w Akademickim Radiu „Akadera”. – Jako nastolatek dużo słuchałem radia, goniąc oczywiście za muzyką, za Piotrem Kaczkowskim, Markiem Gaszyńskim i wieloma innymi, którzy dziesięć lat później stali się moimi kolegami z pracy.
Potem zaczął pracować kilka ulic dalej, w Radiu Białystok. –Z pracy w rozgłośni studenckiej znałem już wielu dziennikarzy. I to oni zaproponowali mi: chodź do nas. Wpadłem jak kaczka.
Zmiany organizacyjne województw w Polsce wymusiły zmiany w strukturze radia. – I zostałem przedstawicielem Polskiego Radia w Suwałkach. Przepiękny okres, wspaniali ludzie. Możliwość obserwowania mentalności, zachowań, ale i ulic. Na własne oczy widziałem, kiedy uruchomiono w tym mieście pierwsze światła na skrzyżowaniu.
Śmieje się, że po Suwałkach się chodziło, a nie jeździło. Pracował tam blisko dwa lata. I stamtąd przeniósł się do Warszawy. – Musiałem ze względów rodzinnych. A że z Suwałk przygotowywałem dla radia dużo materiałów, zaproponowano mi pracę w I Programie Polskiego Radia. I zacząłem swoje nowe zajęcie 13, w piątek.
Od razu pracował w „Sygnałach dnia”. Ale także dla innych redakcji, jak mówi, w miarę potrzeb. – Dla „Lata z radiem”, dla „Czterech pór roku”. Godziny audycji, transmisji itp. W Polskim Radiu spędził całe swoje zawodowe życie. – Do 2003 r., czyli ćwierć wieku, przechodząc wszystkie zakręty, wzloty i upadki. I stanowiska.
Był bowiem m.in. przez kilka lat szefem redakcji „Sygnałów dnia”, a potem wicedyrektorem Programu I, zastępcą red. Andrzeja Turskiego i Marka Lipińskiego. Też kilka lat. – Przeszedłem wszystkie szczeble. Co mogłem, to zrobiłem. Radio było prawie moim domem. Mówiło się, że nie ma życia pozaradiowego. Od rana do nocy, albo od rana do rana. Ale dziennikarz to powołanie. Jak ksiądz. Albo się to ma, albo nie. Na pewno wymaga dużego wysiłku fizycznego. Psychicznego także. Tak wczesne wstawanie i przymus koncentracji i uwagi, tak naprawdę od chwili obudzenia. Pełna gotowość i percepcja. Nie ma miejsca na błąd.
Na początku lat 90. został komentatorem. – Wiązało się to z mniejszą liczbą obowiązków. Mogłem zajmować się innymi rzeczami. I wtedy otrzymałem propozycję, aby z Jerzym Iwaszkiewiczem prowadzić program motoryzacyjny w telewizji. Wcześniej prowadziłem już czasem w TVP jakieś programy, teleturnieje.
Magazyn „Auto” prowadzili przez 10 lat. Dzięki temu stał się rozpoznawalny. – Na pewno było to – i wciąż jest – miłe, bowiem do dziś ludzie mnie pamiętają.
Opowiada, że miał szczęście do szefów. Zaczynał pod kierownictwem Aleksandra Tarnawskiego, twórcy „Sygnałów dnia”, „Czterech pór roku”, „Lata z radiem”. – Z jednej strony byłem w grupie fachowców, a z drugiej z zespołem kolegów. My dotykaliśmy jeszcze tej magii radia powojennego, wielkich spikerów, dziennikarzy. Wspaniałych osobowości, z głosem.
Wtedy jednak, jak dodaje, aby trafić przed mikrofon i na antenę, należało przejść pewien proces i zdobyć konieczną wówczas kartę mikrofonową, lektorską, spikerską albo lektorsko-spikerską. – Jej uzyskanie wcale nie było takie łatwe. Trwało to tygodnie, miesiące, studia „pod uchem” pana Borkowskiego. Nauka przystosowawcza i opanowywanie stresu tzw. czerwonej lampki. Błędy albo niedociągnięcia wracały w postaci listów lub telefonów od radiosłuchaczy. I szefowie szybko reagowali. To zaleta radia na żywo.
Czy pamięta swoje wpadki? – Kiedyś zapowiadałem odcinek książki Janusza Odrowąża Pieniążka, a zaanonsowałem: teraz odcinek powieści Januszka Odrowążka Pieniążka. Siedzący naprzeciwko, za szybą, redaktor zniknął. Spadł z krzesła. Ze śmiechu. Na szczęście skończyło się bez awantury.
Ta praca, jak podkreśla, dawała i wciąż daje możliwość kontaktów z bardzo interesującymi osobami. – Dzięki temu poznałem na przykład w 1979 r. Erica Claptona. Ale także wielu wybitnych polityków, sportowców. Wiele razy byłem w Davos, gdzie dotykałem szczytu świata. Poznałem choćby Teda Turnera, Jane Fondę, Billa Gatesa. Dziennikarstwo, radio to jedna wielka, wspaniała przygoda, kiedy człowiek dotyka ludzi, sytuacji. I w pewnym sensie staje się uczestnikiem wydarzeń.
W połowie lat 90. wygrał konkurs na rzecznika pierwszej sieci GSM, czyli Ery. I poszedł tam pracować. – W radiu już tylko bywałem. A całkowicie wypisałem się z radia kilka lat później.
Z wykształcenia jest nie tylko inżynierem elektrykiem, ale także stypendystą brytyjskiego Know How Found oraz absolwentem podyplomowych studiów Public Relations w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu i Zarządzania Marką w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, seminariów i kursów poświęconych Public Affairs, zarządzania informacją w Unii Europejskiej itp.
W Erze pracował 10 lat. Do chwili przekształceń własnościowych. – Zaczynałem jako rzecznik, a skończyłem jako dyrektor departamentu, który zajmował się wieloma sprawami.
Kiedy odszedł, założył własną firmę. – Wszak coś trzeba było robić. Chciałem skonsumować swoje doświadczenia. I pracowałem na zlecenie dla różnych firm z różnych branż. Aż do chwili, kiedy zakochałem się w Arabii Saudyjskiej. Wtedy wygasiłem wszystkie inne rzeczy.
W międzyczasie przeszedł na emeryturę. – Ale wciąż działam w firmie. Dzięki temu właściwie pracuję jeszcze więcej.
Jak mówi, jeżeli zdrowie będzie dopisywało, to z pewnością ma jeszcze sporo do zrobienia. – Chcę się wybrać do Pakistanu. Mam zobowiązania rodzinne – to temat na książkę o losach Polaków po drugiej wojnie światowej. Pakistan to też wspaniałe szanse biznesowe, to ponad 200 mln ludzi – wielki rynek. Chcę spróbować, bo chyba troszkę rozumiem kulturę muzułmańską, a więc jest to szansa także i dla mnie.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.