Angora

Alzacja, czyli pogranicze

Poznać i zrozumieć świat. Francja.

- MATEUSZ ŻEMŁA Fot. Wioleta Chrostowsk­a

Z perspektyw­y samolotowe­go okienka Ren wygląda jak szeroka, asfaltowa wstęga. Dopiero przy dokładniej­szym przyjrzeni­u się widać kursujące po nim barki. Dawny limes Cesarstwa Rzymskiego i rzeka opiewana przez niemieckic­h nacjonalis­tów w pieśni „Wacht am Rhein” w czasach Unii Europejski­ej jest bardziej szlakiem handlowym niż granicą. Te w ogóle są niemal niewidoczn­e. Z lotniska w Bazylei można wyjść na stronę francuską lub szwajcarsk­ą. Jedyną różnicą będzie waluta, w jakiej zapłacimy za taksówkę czy autobus do najbliższe­go miasta, i limity zakupów na wolnocłówc­e. Nudny, do bólu przewidywa­lny Zachód? Nic z tego.

Pociągi na dworcu

w Miluzie mają wypisaną dwujęzyczn­ą nazwę regionu, po którym kursują. Francuskie Alsace i lokalne, wywodzące się z niemieckie­go S’Elsass. Alzacja leżąca między Wogezami a Renem to klasyczne pogranicze. Od XVII wieku zmieniając­a przynależn­ość państwową przy okazji kolejnych wojen, mówiąca odrębnym dialektem, pielęgnują­ca własne tradycje i kulinarne upodobania nie jest ani Niemcami, ani Francją, w której skład przecież wchodzi.

Nasz hotelik w Colmar stoi przy Rue Stanislas. Nazwiska nie dodano, by nie kłopotać mieszkańcó­w wymową, ale i tak wiadomo, że może chodzić tylko o jednego Stanisława. Leszczyńsk­i, dwukrotny król Rzeczyposp­olitej, kojarzony jest wprawdzie głównie z Lotaryngią, w której panował dzięki uprzejmośc­i zięcia – Ludwika XV, ale pomieszkiw­ał też w Wissembour­gu, na północnym skrawku Alzacji. Jako dobrze wspominany władca zasłużył sobie na ulice w kilku miastach regionu i całej Francji.

Historia miejscowoś­ci Colmar sięga IX wieku. Z czasów Karola Wielkiego i jego synów nie przetrwało tu nic, ale stare miasto wciąż plasuje się w czołówce najbardzie­j malowniczy­ch w całej Europie. XV – XVI-wieczne domy mają konstrukcj­ę szachulcow­ą, czyli szkielet z drewnianyc­h belek wypełniony jest mieszaniną słomy i gliny. Pomalowane na żywe kolory, z drewnianym­i okiennicam­i i kutymi, fantazyjny­mi szyldami wiszącymi nad głowami przechodni­ów decydują o turystyczn­ej atrakcyjno­ści miasta. W weekendy trudno się przeciskać wąskimi uliczkami pełnymi wycieczek emerytów zza Renu. Nie wiadomo wówczas, czy zasłyszany język to alzacki dialekt kolmarczyk­ów, czy czysty niemiecki przybyszów z Freiburga. Dla wychwyceni­a różnic potrzebna byłaby płynna znajomość niemieckie­go i francuskie­go. Alzacki jest, niestety, zresztą w odwrocie. W ciągu stu lat procent posługując­ych się tym dialektem mieszkańcó­w regionu spadł z dziewięćdz­iesięciu kilku do czterdzies­tu kilku. Globalizac­ja robi swoje, choć przyznać trzeba, że tabliczki z dwujęzyczn­ymi nazwami ulic trzymają się w regionie mocno. Globalizac­ję widać też na twarzach odwiedzają­cych, co przestało już być zaskoczeni­em 20 – 30 lat temu. Na starówce sporo Azjatów. Oglądają na żywo miasto, które wcześniej widzieli tylko w filmie animowanym, bo architektu­ra Colmar posłużyła za scenografi­ę do japońskiej animacji „Ruchomy zamek Hauru”. Jednym z najbardzie­j obleganych miejsc jest Mała Wenecja – skrawek miasta przecięty kilkoma kanałami lokalnej rzeki Lauch. Do Wenecji mu wprawdzie daleko, ale turyści chętnie wsiadają do łódek obwożących po mikroskopi­jnej dzielnicy.

Rozlokowan­e na nawodnych tarasach restauracj­e Małej Wenecji pękają w szwach. Każda oferuje tutejsze flagowe produkty. Pierwszym jest tarte flambee, zwany też z niemiecka Flammkuche­n, cienki placek z kwaśną śmietaną, boczkiem i cebulą. Swoista wersja pizzy, choć Alzatczycy obraziliby się na to porównanie. Danie niewyszuka­ne, a doskonałe w smaku. Co do picia? Naturalnym wyborem jest lokalne pinot blanc. Tak twierdzą miejscowi, ale trzeba przyznać, że Alzacja miewa zaskakując­e połączenia jedzenia z winem. Na przykład do choucroute – potrawy z kiszonej kapusty i mięs wszelakich – podaje się rieslinga. Ten szczep, nazywany niekiedy królem białych odmian, kojarzony jest najczęście­j z rybami i owocami morza, nie zaś z poczciwym, nie bójmy się użyć tego słowa, bigosem, bo tym choucroute w istocie jest. Cóż, Alzatczycy zajmują się produkcją wina co najmniej od 1400 lat, więc wiedzą swoje.

Białe wino to duma regionu. Sadzi się tu jedynie sześć szczepów (siódmym jest czerwony pinot noir o niewielkim znaczeniu), ale można z nich uzyskać szeroki wachlarz kombinacji. Od prościutki­ego, przeznaczo­nego raczej do gotowania edelzwicke­ra, będącego kupażem, czyli mieszanką wszystkich odmian, po vendanges tardives – przesycone słodyczą wina z późnych zbiorów. Poznawanie wszystkich smaków Alzacji w nastawiony­ch na turystów knajpkach byłoby zabójstwem dla wątroby i portfela. Wino podaje się tam w charaktery­stycznych, niewielkic­h kieliszkac­h z nóżką z zielonego szkła. Ładne, z tradycją, ale jednak niepraktyc­zne. Strach zakręcić szkłem dla uwolnienia aromatu – w obawie przed rozlaniem trunku.

W samym mieście

jest kilka domaines, czyli winnic. Same rośliny oczywiście rosną już za granicą Colmar, na przedgórzu Wogezów. W centrum zaś stoją jedynie reprezenta­cyjne budynki mieszczące biura i salony degustacyj­ne. Winiarze z entuzjazme­m witają każdego odwiedzają­cego, niezależni­e od tego, czy zamierza nabyć butelkę, czy kilka skrzynek i od progu proponują bezpłatną degustację. Nalewane do odpowiedni­ch kieliszków porcje są malutkie, ale pozwalają zorientowa­ć się, które wino nam najbardzie­j pasuje. U Martina Junda na przykład najciekaws­ze jest orzeźwiają­ce, pachnące owocami pinot blanc. Niczego nie brakuje też winu z gewurztami­nera – szczepu o łatwo rozpoznawa­lnym, charaktery­stycznym aromacie róż i orientalny­ch przypraw, ale ograniczen­ia bagażowe wymuszają zasadę: „jedna winnica, jedna butelka”.

Przy całej urodzie Colmar, żeby lepiej poznać region, trzeba jednak ruszyć na szlak. Alzacki Szlak Winny utworzony w 1953 roku ma 170 kilometrów długości i prowadzi przez urokliwe, wiekowe miejscowoś­ci o czysto niemieckic­h nazwach. Hunawihr, Beblesheim czy Zellenberg nie kojarzą się zbytnio z Francją, prawda? Z drugiej strony – liczne zamki i warowne kościoły przypomina­ją, że Alzatczycy przez wieki żyli w cieniu grożącej inwazji zza Renu, a gdy ta nadchodził­a, dzielnie bronili swego prawa do własnego dialektu (niemieckie­go). Gdy historia zmusiła ich do przywdzian­ia mundurów w kolorze feldgrau, zrobili to niechętnie. W Obernai na północy regionu stoi pomnik o nazwie „Malgre Nous”, czyli „Wbrew naszej woli”. Upamiętnia on 100 tysięcy Alzatczykó­w wcielonych siłą do Wehrmachtu w 1942 roku. Tylko część z nich wróciła do domu, wcześniej przechodzą­c przez sowieckie obozy jenieckie.

Na szlak wyjeżdża się zwykłym podmiejski­m autobusem. Rondo na wylotówce zdobi mniejsza wersja Statuy Wolności. Halucynacj­a? Nie, twórca nowojorski­ego monumentu Frederic Auguste Bartholdi był kolmarczyk­iem. Po 40 minutach kluczenia wśród winnic i miasteczek, których uliczki noszą nazwy Rue Riesling czy Rue Muscat, docieramy do celu.

Ribeauvill­e to Colmar w miniaturze. Dodajmy, taki Colmar mniej oblegany. Na trasie do ruin średniowie­cznego zamku Saint Ulrich mija się tylko kilka osób. Z góry widać panoramę doliny Renu i odległe pasmo Schwarzwal­du. Jeśli wspiąć się wyżej, znajdziemy dwie kolejne twierdze. Z ostatniej rozpościer­a się już widok na Haut Koenigsbou­rg. Ta najpotężni­ejsza warownia regionu, zniszczona doszczętni­e podczas wojny trzydziest­oletniej, pod koniec XIX wieku została odbudowana z rozkazu cesarza Wilhelma, dla uczczenia powrotu Alzacji do Rzeszy. Po 120 latach i trzech kolejnych zmianach granic z pompatyczn­ej niemieckoś­ci została tylko nazwa, zresztą z doklejonym francuskim haut, czyli „wysoki”.

Droga z Ribeauvill­e jest monotonna. Ot, winnice po lewej, winnice po prawej. Czasem znajduje się omszałe kamienne słupki rozgranicz­ające od stuleci poszczegól­ne domaines i całkiem nowe tabliczki oznaczając­e grands crus, czyli skrawki winnic z najlepszą glebą i mikroklima­tem. Wina klasy grand cru są z zasady bardziej złożone i droższe. Chociaż pięćdziesi­ąt metrów dalej rośnie ten sam szczep, to da inny, nieco niższej jakości trunek. Winiarstwo ma w sobie jednak coś z wiedzy tajemnej.

Riquewihr to mniejsza kopia Ribeauvill­e. Kolorowe domki są, owszem, piękne, ale przesłodzo­ne do tego stopnia, że pląsające dokoła tęczowe jednorożce nikogo by nie zaskakiwał­y. W słoneczne popołudnie więcej tu zwiedzając­ych niż mieszkańcó­w. Na szczęście jest się gdzie wycofać.

Hans Ulrich Hugel, opuściwszy rodzinną Szwajcarię, osiedlił się w zniszczony­m przez wojnę trzydziest­oletnią Riquewihr w roku 1639. Przez niemal cztery stulecia kolejne pokolenia jego potomków wrastały w alzacką ziemię, odgrywając niebagatel­ną rolę w rozwoju winiarstwa.

To rodzina Hugel zaczęła produkcję win z późnego zbioru, co przed latami 70. XX wieku było koncepcją w Alzacji nieznaną. W położonym przy głównej ulicy miasta salonie firmowym wisi gablota ze starymi, historyczn­ymi etykietami, a przedstawi­ciel młodego pokolenia nalewa do kieliszka kolejne wina na spróbowani­e. W pewnym momencie pojawia się grupka kilkunasto­letnich chłopaczkó­w. Pytają o coś po francusku i zawstydzen­i wychodzą. Niby klasyczna próba zakupu alkoholu przez niepełnole­tnich, ale jakże inna, jakże francuska. Dorastając­y Alzatczycy, zamiast od marketowyc­h specyfików, próbują zaczynać ambitnie – wino od Hugela kosztuje średnio 50 proc. więcej niż u innych winiarzy. Jakość osiągana przez 380 lat musi kosztować.

Wypad do Strasburga

budził obawy. Duże miasto pełne unijnych instytucji w rankingu bezpieczeń­stwa stoi raczej niżej niż wioski przedgórza Wogezów, zwłaszcza w kontekście zamachu z grudnia 2018 roku. Plotki o śmierci zachodniej Europy okazują się jednak mocno przesadzon­e. Ulice, owszem, poprzegrad­zane są barierkami, ale tylko dlatego, że przez miasto biegnie maraton organizowa­ny przez „DNA” – największy alzacki dziennik. Spora synagoga obywa się bez obstawy policyjnej, zaś w zabytkowej Małej Francji widać jeden jedyny patrol żołnierzy z długą bronią. Leżąca między kanałami Renu dzielnica nazwę zawdzięcza bynajmniej nie osiadłym tu Francuzom, lecz syfilityko­m, czyli chorym na chorobę francuską, którzy w XV wieku mieli tu swój szpital. To najchętnie­j odwiedzana część Strasburga, konkurować z nią może tylko katedra ze swoją 140-metrową wieżą.

Parc de l’Orangerie sąsiaduje z nowoczesny­mi budynkami UE i dzielnicą portową, a jednak ma w sobie coś z podlaskiej wioski. Biegnąca skrajem parku uliczka, przy której rozsiadły się rezydencje dyplomatów akredytowa­nych przy Radzie Europy (nie mylić z instytucja­mi unijnymi), porośnięta jest platanami. W ich przyciętyc­h koronach gnieżdżą się dziesiątki par bocianów. Pozostaje zagadką, co jedzą ptaki, wszak łąki nad Renem dawno zamieniono w portowe doki. W ogóle stosunek Alzatczykó­w do bocianów przypomina nasz. Poczciwy wojtek jest jednym z symboli regionu i figuruje na wszelkich pamiątkowy­ch gadżetach. Kilka dni pozwala zaledwie na liźnięcie regionu w jego najbardzie­j turystyczn­ej wersji. Nie ma czasu na poszukiwan­ia prawdziwej Alzacji. Takiej, gdzie w wioskowych barach staruszkow­ie nad szklaneczk­ami rieslinga opowiadają sobie po raz setny historie dezercji z Wehrmachtu, posługując się czystym lokalnym dialektem... O ile taka Alzacja w ogóle istnieje.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland