Alzacja, czyli pogranicze
Poznać i zrozumieć świat. Francja.
Z perspektywy samolotowego okienka Ren wygląda jak szeroka, asfaltowa wstęga. Dopiero przy dokładniejszym przyjrzeniu się widać kursujące po nim barki. Dawny limes Cesarstwa Rzymskiego i rzeka opiewana przez niemieckich nacjonalistów w pieśni „Wacht am Rhein” w czasach Unii Europejskiej jest bardziej szlakiem handlowym niż granicą. Te w ogóle są niemal niewidoczne. Z lotniska w Bazylei można wyjść na stronę francuską lub szwajcarską. Jedyną różnicą będzie waluta, w jakiej zapłacimy za taksówkę czy autobus do najbliższego miasta, i limity zakupów na wolnocłówce. Nudny, do bólu przewidywalny Zachód? Nic z tego.
Pociągi na dworcu
w Miluzie mają wypisaną dwujęzyczną nazwę regionu, po którym kursują. Francuskie Alsace i lokalne, wywodzące się z niemieckiego S’Elsass. Alzacja leżąca między Wogezami a Renem to klasyczne pogranicze. Od XVII wieku zmieniająca przynależność państwową przy okazji kolejnych wojen, mówiąca odrębnym dialektem, pielęgnująca własne tradycje i kulinarne upodobania nie jest ani Niemcami, ani Francją, w której skład przecież wchodzi.
Nasz hotelik w Colmar stoi przy Rue Stanislas. Nazwiska nie dodano, by nie kłopotać mieszkańców wymową, ale i tak wiadomo, że może chodzić tylko o jednego Stanisława. Leszczyński, dwukrotny król Rzeczypospolitej, kojarzony jest wprawdzie głównie z Lotaryngią, w której panował dzięki uprzejmości zięcia – Ludwika XV, ale pomieszkiwał też w Wissembourgu, na północnym skrawku Alzacji. Jako dobrze wspominany władca zasłużył sobie na ulice w kilku miastach regionu i całej Francji.
Historia miejscowości Colmar sięga IX wieku. Z czasów Karola Wielkiego i jego synów nie przetrwało tu nic, ale stare miasto wciąż plasuje się w czołówce najbardziej malowniczych w całej Europie. XV – XVI-wieczne domy mają konstrukcję szachulcową, czyli szkielet z drewnianych belek wypełniony jest mieszaniną słomy i gliny. Pomalowane na żywe kolory, z drewnianymi okiennicami i kutymi, fantazyjnymi szyldami wiszącymi nad głowami przechodniów decydują o turystycznej atrakcyjności miasta. W weekendy trudno się przeciskać wąskimi uliczkami pełnymi wycieczek emerytów zza Renu. Nie wiadomo wówczas, czy zasłyszany język to alzacki dialekt kolmarczyków, czy czysty niemiecki przybyszów z Freiburga. Dla wychwycenia różnic potrzebna byłaby płynna znajomość niemieckiego i francuskiego. Alzacki jest, niestety, zresztą w odwrocie. W ciągu stu lat procent posługujących się tym dialektem mieszkańców regionu spadł z dziewięćdziesięciu kilku do czterdziestu kilku. Globalizacja robi swoje, choć przyznać trzeba, że tabliczki z dwujęzycznymi nazwami ulic trzymają się w regionie mocno. Globalizację widać też na twarzach odwiedzających, co przestało już być zaskoczeniem 20 – 30 lat temu. Na starówce sporo Azjatów. Oglądają na żywo miasto, które wcześniej widzieli tylko w filmie animowanym, bo architektura Colmar posłużyła za scenografię do japońskiej animacji „Ruchomy zamek Hauru”. Jednym z najbardziej obleganych miejsc jest Mała Wenecja – skrawek miasta przecięty kilkoma kanałami lokalnej rzeki Lauch. Do Wenecji mu wprawdzie daleko, ale turyści chętnie wsiadają do łódek obwożących po mikroskopijnej dzielnicy.
Rozlokowane na nawodnych tarasach restauracje Małej Wenecji pękają w szwach. Każda oferuje tutejsze flagowe produkty. Pierwszym jest tarte flambee, zwany też z niemiecka Flammkuchen, cienki placek z kwaśną śmietaną, boczkiem i cebulą. Swoista wersja pizzy, choć Alzatczycy obraziliby się na to porównanie. Danie niewyszukane, a doskonałe w smaku. Co do picia? Naturalnym wyborem jest lokalne pinot blanc. Tak twierdzą miejscowi, ale trzeba przyznać, że Alzacja miewa zaskakujące połączenia jedzenia z winem. Na przykład do choucroute – potrawy z kiszonej kapusty i mięs wszelakich – podaje się rieslinga. Ten szczep, nazywany niekiedy królem białych odmian, kojarzony jest najczęściej z rybami i owocami morza, nie zaś z poczciwym, nie bójmy się użyć tego słowa, bigosem, bo tym choucroute w istocie jest. Cóż, Alzatczycy zajmują się produkcją wina co najmniej od 1400 lat, więc wiedzą swoje.
Białe wino to duma regionu. Sadzi się tu jedynie sześć szczepów (siódmym jest czerwony pinot noir o niewielkim znaczeniu), ale można z nich uzyskać szeroki wachlarz kombinacji. Od prościutkiego, przeznaczonego raczej do gotowania edelzwickera, będącego kupażem, czyli mieszanką wszystkich odmian, po vendanges tardives – przesycone słodyczą wina z późnych zbiorów. Poznawanie wszystkich smaków Alzacji w nastawionych na turystów knajpkach byłoby zabójstwem dla wątroby i portfela. Wino podaje się tam w charakterystycznych, niewielkich kieliszkach z nóżką z zielonego szkła. Ładne, z tradycją, ale jednak niepraktyczne. Strach zakręcić szkłem dla uwolnienia aromatu – w obawie przed rozlaniem trunku.
W samym mieście
jest kilka domaines, czyli winnic. Same rośliny oczywiście rosną już za granicą Colmar, na przedgórzu Wogezów. W centrum zaś stoją jedynie reprezentacyjne budynki mieszczące biura i salony degustacyjne. Winiarze z entuzjazmem witają każdego odwiedzającego, niezależnie od tego, czy zamierza nabyć butelkę, czy kilka skrzynek i od progu proponują bezpłatną degustację. Nalewane do odpowiednich kieliszków porcje są malutkie, ale pozwalają zorientować się, które wino nam najbardziej pasuje. U Martina Junda na przykład najciekawsze jest orzeźwiające, pachnące owocami pinot blanc. Niczego nie brakuje też winu z gewurztaminera – szczepu o łatwo rozpoznawalnym, charakterystycznym aromacie róż i orientalnych przypraw, ale ograniczenia bagażowe wymuszają zasadę: „jedna winnica, jedna butelka”.
Przy całej urodzie Colmar, żeby lepiej poznać region, trzeba jednak ruszyć na szlak. Alzacki Szlak Winny utworzony w 1953 roku ma 170 kilometrów długości i prowadzi przez urokliwe, wiekowe miejscowości o czysto niemieckich nazwach. Hunawihr, Beblesheim czy Zellenberg nie kojarzą się zbytnio z Francją, prawda? Z drugiej strony – liczne zamki i warowne kościoły przypominają, że Alzatczycy przez wieki żyli w cieniu grożącej inwazji zza Renu, a gdy ta nadchodziła, dzielnie bronili swego prawa do własnego dialektu (niemieckiego). Gdy historia zmusiła ich do przywdziania mundurów w kolorze feldgrau, zrobili to niechętnie. W Obernai na północy regionu stoi pomnik o nazwie „Malgre Nous”, czyli „Wbrew naszej woli”. Upamiętnia on 100 tysięcy Alzatczyków wcielonych siłą do Wehrmachtu w 1942 roku. Tylko część z nich wróciła do domu, wcześniej przechodząc przez sowieckie obozy jenieckie.
Na szlak wyjeżdża się zwykłym podmiejskim autobusem. Rondo na wylotówce zdobi mniejsza wersja Statuy Wolności. Halucynacja? Nie, twórca nowojorskiego monumentu Frederic Auguste Bartholdi był kolmarczykiem. Po 40 minutach kluczenia wśród winnic i miasteczek, których uliczki noszą nazwy Rue Riesling czy Rue Muscat, docieramy do celu.
Ribeauville to Colmar w miniaturze. Dodajmy, taki Colmar mniej oblegany. Na trasie do ruin średniowiecznego zamku Saint Ulrich mija się tylko kilka osób. Z góry widać panoramę doliny Renu i odległe pasmo Schwarzwaldu. Jeśli wspiąć się wyżej, znajdziemy dwie kolejne twierdze. Z ostatniej rozpościera się już widok na Haut Koenigsbourg. Ta najpotężniejsza warownia regionu, zniszczona doszczętnie podczas wojny trzydziestoletniej, pod koniec XIX wieku została odbudowana z rozkazu cesarza Wilhelma, dla uczczenia powrotu Alzacji do Rzeszy. Po 120 latach i trzech kolejnych zmianach granic z pompatycznej niemieckości została tylko nazwa, zresztą z doklejonym francuskim haut, czyli „wysoki”.
Droga z Ribeauville jest monotonna. Ot, winnice po lewej, winnice po prawej. Czasem znajduje się omszałe kamienne słupki rozgraniczające od stuleci poszczególne domaines i całkiem nowe tabliczki oznaczające grands crus, czyli skrawki winnic z najlepszą glebą i mikroklimatem. Wina klasy grand cru są z zasady bardziej złożone i droższe. Chociaż pięćdziesiąt metrów dalej rośnie ten sam szczep, to da inny, nieco niższej jakości trunek. Winiarstwo ma w sobie jednak coś z wiedzy tajemnej.
Riquewihr to mniejsza kopia Ribeauville. Kolorowe domki są, owszem, piękne, ale przesłodzone do tego stopnia, że pląsające dokoła tęczowe jednorożce nikogo by nie zaskakiwały. W słoneczne popołudnie więcej tu zwiedzających niż mieszkańców. Na szczęście jest się gdzie wycofać.
Hans Ulrich Hugel, opuściwszy rodzinną Szwajcarię, osiedlił się w zniszczonym przez wojnę trzydziestoletnią Riquewihr w roku 1639. Przez niemal cztery stulecia kolejne pokolenia jego potomków wrastały w alzacką ziemię, odgrywając niebagatelną rolę w rozwoju winiarstwa.
To rodzina Hugel zaczęła produkcję win z późnego zbioru, co przed latami 70. XX wieku było koncepcją w Alzacji nieznaną. W położonym przy głównej ulicy miasta salonie firmowym wisi gablota ze starymi, historycznymi etykietami, a przedstawiciel młodego pokolenia nalewa do kieliszka kolejne wina na spróbowanie. W pewnym momencie pojawia się grupka kilkunastoletnich chłopaczków. Pytają o coś po francusku i zawstydzeni wychodzą. Niby klasyczna próba zakupu alkoholu przez niepełnoletnich, ale jakże inna, jakże francuska. Dorastający Alzatczycy, zamiast od marketowych specyfików, próbują zaczynać ambitnie – wino od Hugela kosztuje średnio 50 proc. więcej niż u innych winiarzy. Jakość osiągana przez 380 lat musi kosztować.
Wypad do Strasburga
budził obawy. Duże miasto pełne unijnych instytucji w rankingu bezpieczeństwa stoi raczej niżej niż wioski przedgórza Wogezów, zwłaszcza w kontekście zamachu z grudnia 2018 roku. Plotki o śmierci zachodniej Europy okazują się jednak mocno przesadzone. Ulice, owszem, poprzegradzane są barierkami, ale tylko dlatego, że przez miasto biegnie maraton organizowany przez „DNA” – największy alzacki dziennik. Spora synagoga obywa się bez obstawy policyjnej, zaś w zabytkowej Małej Francji widać jeden jedyny patrol żołnierzy z długą bronią. Leżąca między kanałami Renu dzielnica nazwę zawdzięcza bynajmniej nie osiadłym tu Francuzom, lecz syfilitykom, czyli chorym na chorobę francuską, którzy w XV wieku mieli tu swój szpital. To najchętniej odwiedzana część Strasburga, konkurować z nią może tylko katedra ze swoją 140-metrową wieżą.
Parc de l’Orangerie sąsiaduje z nowoczesnymi budynkami UE i dzielnicą portową, a jednak ma w sobie coś z podlaskiej wioski. Biegnąca skrajem parku uliczka, przy której rozsiadły się rezydencje dyplomatów akredytowanych przy Radzie Europy (nie mylić z instytucjami unijnymi), porośnięta jest platanami. W ich przyciętych koronach gnieżdżą się dziesiątki par bocianów. Pozostaje zagadką, co jedzą ptaki, wszak łąki nad Renem dawno zamieniono w portowe doki. W ogóle stosunek Alzatczyków do bocianów przypomina nasz. Poczciwy wojtek jest jednym z symboli regionu i figuruje na wszelkich pamiątkowych gadżetach. Kilka dni pozwala zaledwie na liźnięcie regionu w jego najbardziej turystycznej wersji. Nie ma czasu na poszukiwania prawdziwej Alzacji. Takiej, gdzie w wioskowych barach staruszkowie nad szklaneczkami rieslinga opowiadają sobie po raz setny historie dezercji z Wehrmachtu, posługując się czystym lokalnym dialektem... O ile taka Alzacja w ogóle istnieje.