Zaklinacz Apokalipsy
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Dwadzieścia lat temu zmarł Jan Lebenstein. Jeden z największych artystów demonologów. Malarz z Brześcia nad Bugiem, który większość życia spędził w Paryżu na zgłębianiu ciemnych, mrocznych, posępnych stron ludzkiej duszy.
Kreślił totemiczne sylwety, archaiczne stwory, bestie i ludobestie toczące spór z Erosem i Tanatosem o eschatologiczną przemianę człowieka. Jego sztuka to egzystencjalny dramat wpisany w fakturę malarskiej przestrzeni, tęsknota za pełnią bytu, za wyzwoleniem z nicości. To tropienie demonów i oswajanie śmierci. To zaklinanie Apokalipsy, jedynej rzeczy na tym świecie, która – o czym był absolutnie przekonany – z całą pewnością się spełni.
Pierwszą indywidualną wystawę miał w Warszawie u Mirona Białoszewskiego. Do Paryża przyjechał w 1957 roku, gdzie dwa lata później zdobył Grand Prix na Biennale Młodych. Otrzymawszy w nagrodę stypendium, podjął decyzję o emigracji. Związał się z prowadzonym przez ojców palotynów paryskim Centrum Dialogu, wokół którego skupiała się polska emigracja artystyczna (w kaplicy palotynów przy ulicy Surcouf wykonał witraż przedstawiający Apokalipsę). Przyjaźnił się z prowadzącym Centrum księdzem Januszem Pasierbem, znawcą Heideggera, z Konstantym Jeleńskim i Czesławem Miłoszem, w którego przekładzie ilustrował „Księgę Hioba”. Nie miał wielu przyjaciół, był samotnikiem. Mieszkał w dzielnicy Marais, największej w Paryżu strefie zabytków: pałaców, rezydencji, kościołów, dziedzińców z małymi fontannami, tonących w blasku latarni, plątaninie uliczek, pasaży, galerii, barów, gdzie średniowieczna harmonia kamienia i bruku flirtuje z kakofonią nowoczesności.
Lebenstein, malarz Paryskiego cyrku, stronił od paryskiej awangardy. Zarzucał jej uprawianie sztuki pseudointelektualnej, sztuki wykoncypowanej, w której najpierw wymyśla się interpretację, a później dopiero kreację. Nie chciał się ścigać z jej „stadnym pędem ku pseudonowoczesności”. Przeciwnie, w Paryżu zrozumiał, że droga do nowoczesności prowadzi paradoksalnie wstecz, przez mroki prehistorii i kręgi kultur starożytnych. Stąd inspiracji szukał w podziemiach Luwru, pośród wyeksponowanej tam sztuki Mezopotamii, Babilonu, Sumeru, Akadu, starożytnej Hellady. Być może w tej prehistorii panowało barbarzyństwo, mawiał, ale z pewnością również archaiczne piękno.
Z podziemi Luwru, z mroków przeszłości, zaglądał do współczesnych podziemi wielkiego miasta, do nocnych barów i burdeli przy ulicy Saint-Denis. Tak powstał cykl „Sweet Barów”, klatek-celi zawieszonych między życiem i śmiercią w stanie onirycznego transu, halucynacji, okrucieństwa, wyobcowanej seksualności. Karykaturalne kobiety, obnażone do granic swych szkieletów i wnętrzności, obnażają fizjologię miłości przed karykaturalnie zezwierzęconymi mężczyznami. W klatkach-celach panuje ów skurcz miłości i śmierci. – Ciało jest pociągające, ciało jest erotyczne, ciało jest grzeszne – komentuje malarz. – Wydaje się, że cała ta „rozpusta” dzisiejszego malarstwa jest naiwną lubieżnością jakiegoś prawiczka pokrywającego ściany klozetu prymitywnymi sprośnościami wobec erotyki, jaką malowali Tycjan czy Rubens.
Lebenstein zszedł do grobu miłości. Ale to inne „groby” przyniosły malarzowi światowy rozgłos – tak zwane figury osiowe zrodzone z figur kreślonych, figur postaci o wielkich głowach, groteskowych, pokracznych, trwających samotnie w centrum kompozycji niczym znaki kruchego bytu. „Figury kreślone” wyewoluowały w „figury osiowe” – znaki bytu, wykonane z grubej, chropowatej materii malarskiej; monumentalne, archaiczne totemy, wyabstrahowane z unicestwionego tła. Są jak strażnicy przemijania, jak strażnicy tajemnicy, której źródło zanikło w mrokach prehistorycznych cywilizacji.
Kolejna metamorfoza. Przemiana „figur osiowych” w serię „Bestiarium”, stworów ludzko-zwierzęcych albo zwierzęco-ludzkich, opartych na archetypie człowiek-zwierzę. Obiekty przetworzone przez czas. Panteon naszych starszych braci, całego rodzaju stworzeń, łącznie z nami – jak nazywał je artysta. Metafora skamieniałego świata, w którym po dziś dzień tli się życie. Bestie pochodzące z mroku jaskiń zastygłe w antropologicznym skurczu, i w tym skurczu nabierające ludzkich cech. Mity, archetypy... to nasze jedyne dziedzictwo i nasz grób. – Nie, nie jestem malarzem pozaczasowym, mawiał, jestem w swoim czasie; ale żeby być w swoim czasie, trzeba się oderwać od swojego czasu.
„W naszym pozbawionym magii świecie czasem się zdarza, że obraz, przed którym stajemy, odsłania jakąś tajemnicę bytu” – i taka też była artystyczna intencja autora tych słów, demonologa Lebensteina. Patrzę na jego „Samotne ciało”, „Poczekalnię”, „Codzienność grobu”, „Salomeę”, „Apogeum”, „Wielki Kanion” i inne reprodukcje dzieł, które pod koniec jego życia ilustrowały jeden z numerów redagowanego przeze mnie w Paryżu pisma „Prasa Polska”. To był czas, kiedy Lebenstein wracał do Polski. Zmarł w Krakowie. Miał 69 lat.
Nad Sekwaną został witraż – „Apokalipsa”. Ku pamięci? Ku przestrodze? To bez znaczenia, skoro i tak się ona spełni.