Kupić i nie mieć
Na tę rozmowę specjalnie wróciliśmy z żoną z urlopu. Pan Zbigniew jest tymczasowym zarządcą firmy deweloperskiej, która już wkrótce ma upaść. Wtedy pan Zbyszek będzie już syndykiem masy upadłościowej. Te pięćdziesiąt sześć mieszkań na ulicy Czapelskiej już wybudowano. Ludzie za nie zapłacili. Ale z wielu tajemniczych przyczyn (między innymi – za mało miejsc parkingowych) nie mogą się do nich wprowadzić. Nie są nawet ich właścicielami. A kiedy deweloper ogłosi upadłość, staną się wierzycielami czwartej kategorii. To znaczy, że w kolejce po pieniądze ze sprzedaży „ich” mieszkań staną na czwartym miejscu. W funduszu powierniczym, który miał być ich zabezpieczeniem, jest zaledwie milion osiemset tysięcy złotych. Zbigniew, przyszły syndyk, nie chce rozmawiać. Wyraźnie peszy go obecność przedstawicieli Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej. Po dłuższych przepychankach słownych wpuszcza mnie i panią Anię, która jest jednocześnie adwokatką i poszkodowaną, do swojego gabinetu. Reszta delegacji pozostaje na korytarzu. Jednak do negocjacji o sposobie przeprowadzenia upadłości nie dochodzi. Nasz rozmówca jest spięty i nieuprzejmy. Piętrzy przeszkody formalne.
Podczas upadłości najbardziej prawdopodobny jest czarny scenariusz. Inni ludzie kupią na licytacji mieszkania, a dotychczasowi nabywcy nie tylko nigdy w nich nie zamieszkają, ale będą musieli spłacać kredyty, które na nie zaciągnęli. Prawo bowiem nie zabezpiecza należycie ich interesów, jednak przy życzliwej postawie syndyka może dojść do układu, który pozwoli im uzyskać lokale, za które zapłacili.
Dlatego tak ważne jest, aby wyznaczono syndyka gotowego do ratowania sytuacji tych pięćdziesięciu sześciu rodzin. Niektórzy kupili mieszkania za gotówkę i poniesiona strata być może nie zniszczy ich życia, jednak jedna zrozpaczona rodzina, która nie miała się gdzie podziać, wprowadziła się do mieszkania pomimo braku aktu własności. Na ten krok zdecydowała się repatriantka z Ukrainy, która wyprzedała wszystko, co miała w tamtym kraju, by osiedlić się w Polsce.
Żeby ratować tych ludzi, zwróciliśmy się do Ministerstwa Sprawiedliwości. Moje słowa o szukaniu pomocy w ministerstwie przyszły syndyk uznał za „groźbę karalną”.
Niewielka sala Domu Literatury, mimo braku klimatyzacji, pękała w szwach podczas spotkania z Manuelą Gretkowską. Pisarka przy okazji świętowania 596. rocznicy nadania Łodzi praw miejskich promowała swoją najnowszą książkę – wywiad rzekę „Trudno z miłości się podnieść”. Opowiadała o Łodzi, swojej rodzinie i korzeniach, ale też o narkotykach i alkoholu. Przerażała wizjami przyszłości „Polski PiS”, z czego jest znana...
Łódź Gretkowskiej to miasto drewnianych chałup, z których dochodził zapach marchwi. Z ulicami w kocich łbach, z rynsztokami. „(...) Łódź to Wenecja nad rynsztokiem i miasto najdłuższych świateł. Co skrzyżowanie, to czerwone. Ale jest to jedyne miasto, które czuję” – żartowała pisarka. Bałuty – dziś dzielnicę miasta, a niegdyś największą wieś na świecie, porównała do Chin z lat 90. „W Chinach miałam wrażenie, że znajduję się na Bałutach. Ta sama ludzka energia i pęd do bogacenia się. Dzięki temu, że wzrastałam w Łodzi, lepiej rozumiałam to państwo. Z kolei w Nepalu nie dziwił mnie widok kobiet myjących głowy w kałużach. To samo robiłam w dzieciństwie na ulicy Spornej (...). Łódzkie dziedzictwo to dobry początek, bo człowiek trzyma się ziemi. Tu są moje korzenie, tu jest moja rodzina i tu mam wykupiony grób”.
W jednej z anegdot wyjętych z najnowszej książki wspomniała swojego ojca: „W piątki przynosił żywą kurę z Bałuckiego Rynku. W sobotę rano, przed egzekucją, żeby nie zachlapać włosów krwią, zakładał na głowę pilotkę. Następnie rozbierał się do kąpielówek i w tym stroju lotnika szykującego się do wodowania szedł ją zabić. Szablą. Po wszystkim udawał się do miejskiej łaźni i wracał na rosół”.
Wspominając o korzeniach, Gretkowska z Łodzi przeniosła się na chwilę do wsi Lipce, gdzie dróżnikiem na kolei był Władysław Reymont. „(...) Ten genialny człowiek miał tam idealne warunki, by szlifować swoją wrażliwość i talent. Autor «Ziemi obiecanej», w mojej opinii najlepszej książki o Łodzi, ale i Polsce tamtych czasów, mieszkał w norze i napatrzył się na zezwierzęcenie chłopstwa. Wcale się nie dziwię, że był alkoholikiem, gdy napatrzył się na lud i kler (...)”.
Z tego wątku pisarka płynnie przeszła do alkoholu i swojej najnowszej książki – „Trudno się podnieść z miłości”. Jej tytuł zapożyczyła z wiersza Czechowicza śpiewanego przez Marka Grechutę. Ku radości zebranych opowiadała o swojej abstynencji, bo: „Oglądałam na YouTubie rosyjskiego naukowca, który dowodził, że picie alkoholu prowadzi do wypłukiwania z mózgu martwych neuronów. Można powiedzieć, że sikamy mózgiem (...)”. W czasie gromkich braw wobec tej tezy zaprotestował obecny na sali lekarz: „Ma pani wiele racji w temacie negatywnego wpływu alkoholu na mózg, ale zapewniam panią, że to tak do końca nie jest, że sikamy mózgiem!” – oponował. Pisarka rozbrajająco szczerze przyznała, że od alkoholu zdecydowanie bardziej woli używki, które „poszerzają świadomość”.
Gretkowska, wracając z Lipiec Reymontowskich do Łodzi, wspomniała czas, kiedy ulicę Narutowicza w Łodzi zdobiły... szubienice. Jej dziadek cioteczny uczestniczył w rewolucji 1905 r. Zawisł na jednej z szubienic. „W tamtych czasach przed egzekucją wieszanym robiono zdjęcie. Żeby rodzina miała pamiątkę. Fotografia dziadka stała w domu na kredensie. Wpatrywałam się w nią jako mała dziewczynka. Po egzekucji przyszło ułaskawienie od cara, ale... za późno. Gdyby wtedy były telefony, dziadek by żył...”. Babcia pisarki była włókniarką. Do pracy w fabryce chodziła pieszo – dziesięć kilometrów. Matka małej Emanueli nie miała lżej. Tyrała w szpitalu psychiatrycznym Kochanówka. „Wychowały mnie ciotki analfabetki. Opowieści ludzi niepiśmiennych są cudowne, odzwierciedlają pamięciowe widzenie świata. Ciotki wierzyły w Apokalipsę i przepowiednie Sybilli. W koniec świata po wybraniu Murzyna na papieża. Teraz to wraca, ale już jako przejaw głupoty (...)”.