Książki i widma (Angora)
Prof. Jan Tomkowski o literaturze.
Krwawe śledztwo
Ta powieść to interesujące i udane połączenie prozy detektywistycznej i przygodowej. Dla polskiego czytelnika atrakcyjna lektura dzięki egzotyce: akcja rozgrywa się współcześnie w Republice Południowej Afryki, którą autor przedstawia jak przepiękną, dziką krainę, a równocześnie państwo zmagające się z wieloma problemami społecznymi oraz wszechogarniającą korupcją.
Podczas rajdu po knajpach złoty młodzieniec świętujący zdany egzamin adwokacki powoduje wypadek samochodowy, w którym ginie młoda Murzynka. Wraz z kompanami ucieka, nie udzielając pomocy ofierze. Tropi go aspirant kapsztadzkiej policji – nieustępliwy i skuteczny detektyw Turner. Kłopot w tym, że sprawca jest synalkiem najbogatszej persony w całej prowincji, właścicielki kopalni manganu, która może kupić wszystko i nie dopuścić do kontynuowania śledztwa. Turner jednak nie ustąpi – wbrew przełożonym, odpierając w kilku strzelaninach zamachy na swą osobę, prowadzi śledztwo. Aż do momentu, w którym wpada w zasadzkę, zostaje wywieziony na pustynię i pozostawiony bez wody i szansy na przeżycie. Tak przynajmniej sądzą ludzie wszechwładnej Margot Le Roux... W makabrycznych okolicznościach (mocne sceny!) Turner zdobywa wodę i szansę na wydostanie się z beznadziejnej sytuacji – by doprowadzić swe dochodzenie do końca.
Tim Willocks to powieściopisarz (autor 7 książek przełożonych na 20 języków), scenarzysta i producent filmowy. Ukończył medycynę i 20 lat pracował jako psychiatra. Posiadacz czarnego pasa karate shotokan.
JACEK MICHOŃ TIM WILLOCKS. RAPORT TURNERA (MEMO FROM TURNER). Przeł. Maciej Szymański. DOM WYDAWNICZY REBIS, Poznań 2018. Cena 34,90 zł.
W medialnej pułapce
Prywatny detektyw Nick Heller dostaje pilne i ważne zlecenie – ma zająć się sprawą sędziego Sądu Najwyższego, który spodziewa się publikacji w czołowym portalu plotkarskim o jego rzekomych spotkaniach z pewną prostytutką. Sam zainteresowany zarzeka się, że nic takiego nigdy nie miało miejsca, ale... zdają się temu przeczyć zdjęcia, dokumenty i zeznania świadków. Heller ma 48 godzin, aby udowodnić, że zebrane przeciwko sędziemu materiały są fałszywe. Spotyka się z opisującą wszystko prostytutką, ale niczego konkretnego się od niej nie dowiaduje. Kobieta najpierw boi się z nim rozmawiać, potem zaś... zostaje znaleziona martwa. Sprawa z obyczajowej robi się kryminalna, a portal nie dość, że publikuje kontrowersyjny materiał, to jeszcze robi to przed ustaloną wcześniej datą. „Z premedytacją” to dobra i wciągająca powieść, znakomicie przemyślana i bezbłędnie napisana. I choć czasami można odnieść wrażenie, że główny bohater zdaje się w czepku urodzony, ponieważ obronną ręką wychodzi z niebywałych wręcz opresji, to książkę tę śmiało mogę polecić. Autor pokazuje w niej, jak stosunkowo łatwo można dziś – za pośrednictwem (elektronicznych) mediów – zniszczyć kogoś w okamgnieniu. Oczywiście, potrzebny jest precyzyjny plan i niemałe pieniądze, ale efekty mogą być piorunujące. Joseph Finder pokazuje, że media są czwartą władzą, a jeśli do tego znajdą się w nieodpowiednich rękach... Kolejna część przygód Nicka Hellera zdaje się skłaniać czytelnika do zastanawiania się, co by było, gdyby to na niego ktoś chciał przygotować taką medialną pułapkę... ADO JOSEPH FINDER. Z PREMEDYTACJĄ (GUILTY MINDS). Przeł. Przemysław Hejmej. Wydawnictwo SONIA DRAGA, Katowice 2019. Cena 39,90 zł.
W czasach mojego dzieciństwa prawie wszyscy dorośli pamiętali jeszcze kampanię wrześniową 1939 roku, wspominali ze zgrozą niemieckie naloty, ostrzał artyleryjski, rajdy czołgów, wkroczenie okupantów. Niektórzy przeżyli wojnę, roznosząc listy albo pracując w polu, lecz ten i ów walczył pod rozkazami Andersa, ktoś inny trafił do dywizji Berlinga. O naszym znajomym, który służył w armii Rómmla, oczywiście mówiło się najmniej, a i on sam nie chwalił się swoją przeszłością.
W tych zamierzchłych latach wszystko było jasne: moi koledzy interesowali się wojną, wojskiem i militariami, dziś młodych ludzi pociąga raczej sport, komputery i muzyka rozrywkowa. A my składaliśmy z zapałem modele samolotów, czołgów, niszczycieli i armat. W tej dziedzinie obowiązywały powszechnie zrozumiałe reguły: w miniaturze można było kupić myśliwce Spitfire i Mirage, nawet słynne japońskie maszyny typu Zero nie zostały zakazane. Ale nikt nie próbował nawet zdobyć modelu Stukasa, czyli Junkersa-87, niezbyt szybkiego bombowca nurkującego, stworzonego chyba po to, by obracać pozbawione obrony przeciwlotniczej miasta w ruinę. Nikt nie spodziewał się, że w księgarni zobaczy kiedykolwiek elegancko wydaną i pięknie ilustrowaną monografię którejkolwiek dywizji Waffen-SS. O tych doskonale wyszkolonych i uzbrojonych formacjach myślano wtedy ze zgrozą i daremnie próbowano o ich akcjach zapomnieć.
Piękny niemiecki okręt
Dziś, gdy wojnę z własnych doświadczeń wspominają już tylko nieliczni najstarsi Polacy, wszystko się naprawdę zmieniło. W sklepach modelarskich możecie dostać wspaniałe modele pancernika Bismarck i entuzjaści powiedzą wam, że był to piękny okręt. Urodą dorównywał mu niemal słynny czołg Tygrys. A kto nie ma talentów manualnych, może udać się do księgarni, gdzie półki uginają się pod ciężarem broszur i opracowań prezentujących szlak bojowy Wehrmachtu, typy broni i umundurowania, sylwetki dowódców, opisy bitew. Może to skryta tęsknota do militariów w czasach długiego pokoju? Skądże znowu! Bo Trzecia Rzesza w latach pokoju też budzi ogromne zainteresowanie, a opasłe biografie jej krzykliwego Führera sprzedają się doskonale.
Przełożono mnóstwo pamiętników zbrodniarzy wojennych, również tych skazanych na śmierć i straconych. Mamy więc do wyboru książki wspomnieniowe Wilhelma Keitla i Alfreda Rosenberga, a nawet wielotomowy dziennik Joachima Goebbelsa. Nie brakuje książek poświęconych Hessowi, Göringowi, Bormannowi i wielu innym. Dawniej miłośnicy historii najnowszej zaczynali i często kończyli lekturę na opracowaniu Alana Bullocka, dziś – przy odrobinie wysiłku – mogą w swej bibliotece ustawić nawet Mein Kampf (niekoniecznie po niemiecku). Sam nie wiem, czy to dobrze i czy tak być powinno. Tych, którzy nie mają zbyt wiele czasu, zachęciłbym do lektury przynajmniej dwóch pozycji, dzięki którym zrozumieją być może lepiej istotę faszyzmu, przyczyny jego popularności i skutki, jakie spowodował w świadomości Europejczyków.
Pierwsza to Wspomnienia Alberta Speera – młodego utalentowanego architekta, który zawarł najprawdziwszy pakt z diabłem. Jak pamiętamy, był sądzony w Norymberdze i cudem uniknął szubienicy. Odsiadując wyrok długoletniego więzienia, napisał ważną książkę, w której dokonał obrachunku ze swoim życiem i epoką, w której przyszło mu działać.
A druga pochodzi sprzed niemal pół wieku i wyszła spod pióra Richarda Grunbergera. Historia społeczna Trzeciej Rzeszy jest wprawdzie dziełem naukowym, ale napisanym znakomicie, wolnym od akademickiej konwencji.
Jej autor uznaje faszyzm za odpowiedź na potrzeby elity gospodarczej, pokazuje głównie życie codzienne mieszkańców najdziwniejszego państwa w historii XX wieku. Analizuje starannie, co obywatele Trzeciej Rzeszy jedli, jak się ubierali, czym jeździli, jaki mieli stosunek do religii, polityki, seksu. A gdzieś między wierszami zadaje kłopotliwe pytania... Jak to możliwe, że sumienie im nie dokuczało, gdy pozbyli się swoich „obcych rasowo” sąsiadów? Jak mógł smakować im chleb z masłem i mleczna kawa na śniadanie, gdy na całym kontynencie grzmiały działa, a całkiem niedaleko dymiły piece krematoriów? Aż do ostatnich dni życie codzienne toczyło się na ogół normalnie, co Grunberger pokazuje z rozmachem i godną podziwu erudycją.
Wakacje z Hitlerem
W podobnym nurcie mieszczą się Wakacje w Trzeciej Rzeszy Julii Boyd, wydane po angielsku zaledwie dwa lata temu, opublikowane właśnie w polskim tłumaczeniu. Jest to z całą pewnością książka do czytania, choć również rzetelne studium socjologiczne zjawiska, które dziś możemy zrekonstruować jedynie na podstawie zachowanych świadectw drukowanych i rękopiśmiennych. Chodzi mianowicie o podróże do Niemiec, odbywane głównie w okresie rządów Hitlera (ale również nieco wcześniej) przez cudzoziemców, zwłaszcza Anglików i Amerykanów.
Julia Boyd z niebywałą cierpliwością i skrupulatnością spenetrowała archiwa i biblioteki, by stworzyć dokumentalną całość, opatrzoną dyskretnym komentarzem podobnym do wykrzykników czy znaków zapytania stawianych na marginesie tekstu (ołówkiem, mam nadzieję, nigdy długopisem czy mazakiem!). Wydobyła na światło dzienne wstydliwe często kontakty ludzi uważanych za autorytety ze zbrodniarzami hitlerowskimi, zdemaskowała ich bezgraniczną naiwność podczas spotkań z twórcami nazistowskiego reżimu. Dlaczego nie okazali się wystarczająco czujni? Dlaczego przymykali oczy, widząc tyle niegodziwości? Czemu bagatelizowali niebezpieczeństwo, które już niebawem poczuć mieli na własnej skórze?
Z relacji wybitnych dyplomatów, artystów, dziennikarzy i zwykłych turystów wyłania się obraz dość przygnębiający. Beztroska dominuje tam, gdzie należałoby zachować najwyższą nieufność. Pośród tej piramidy dokumentów, listów, relacji prasowych i książek wspomnieniowych autorka nie czuje się nigdy zagubiona. Jej wywody brzmią przekonująco i tylko od czasu do czasu chcielibyśmy coś sprostować. Nie jest na przykład prawdą, że po pierwszej wojnie światowej „gdański port” oddano Polsce. A znów przypadek Martina Heideggera, choć oczywiście jakże godny pożałowania, wydaje się nieco bardziej skomplikowany, niż zostało to przedstawione w jednym bodaj akapicie Wakacji.
Ogólnie rzecz biorąc, są to jednak drobiazgi wymagające oczywistej korekty. Może również należałoby wyraźniej zaznaczyć, że do Niemiec jeździli również ci, których polityka w ogóle nie obchodziła – marzyciele i fantaści, pragnący widzieć nad Renem ojczyznę
Bacha, Beethovena i Goethego. Jednych sprowadzała na ziemię twarda rzeczywistość, inni wyjeżdżali w przekonaniu, że europejskiej kulturze ze strony Niemców nic nie grozi. Kto podróżował do Berlina i Monachium w latach dwudziestych i trzydziestych? Poeta Wystan Hugh Auden, malarz Francis Bacon, powieściopisarka Virginia Woolf, dramaturg George Bernard Shaw, największy filmowiec w tamtych czasach Charlie Chaplin...
Na zagranicznych turystach Niemcy robiły zwykle dość dobre wrażenie. Lata głodu po pierwszej wojnie światowej i kryzysu ekonomicznego należały już do przeszłości. Prawie wszędzie można było stosunkowo szybko dojechać i dobrze zjeść, pochłaniając zwłaszcza ogromne ilości piwa i wina, gorących kiełbasek z kapustą, ciast z bitą śmietaną i lodów. Bawiono się raczej bezmyślnie i nawet palenie książek nie wywoływało naturalnych zdawałoby się protestów.
Wielu przybyszom z daleka Hitler wydawał się „filarem pokoju”, po powrocie przekonywali swoich rozmówców, że wojna zupełnie go nie interesuje. Woli budować najlepsze na świecie autostrady. Faszystowska propaganda umiejętnie podsycała wizerunek kochanego przez tłumy wodza. Stawał się on – mówiąc językiem dzisiejszym – osobowością medialną, skupiał na sobie uwagę cudzoziemców przyzwyczajonych do innego sposobu sprawowania władzy. Budził zainteresowanie, podobał się.
A ponadto stał na czele ruchu, który imponował nie tylko masowym charakterem, żelazną dyscypliną i umiłowaniem porządku, nawet za cenę przemocy. Nazizm był przecież niezwykle malowniczy, rozwiane czerwone sztandary ozdobione swastyką, piaskowe i czarne mundury, nieustanne marsze, demonstracje, festyny – to wszystko, co przeobrażało życie przeciętnych Niemców w jakiś niewyobrażalny spektakl, święto zapowiadające ponurą przyszłość, podboje i wojny, śmierć i zniszczenie.
Prawdziwym triumfem nie tylko woli, lecz i organizacji, stały się igrzyska olimpijskie w 1936 roku. Zimą sportowcy z całego świata spotkali się w Garmisch-Partenkirchen, latem w Berlinie. Była to, jak się zdaje, najbardziej upolityczniona olimpiada w historii sportu, a w opinii wielu znawców koniec niewinności ruchu olimpijskiego. Oczywiście, zadbano o pozory, dzięki czemu wielu cudzoziemców wyjechało z przekonaniem, że w Niemczech hitlerowskich swobody obywatelskie nie są zagrożone. Na oczy przejrzeli raczej nieliczni...
Szukanie normalności w nienormalnym kraju
Ówczesna Europa potrzebowała ładu i była nawet gotowa zaakceptować go w postaci proponowanej przez faszystowską ideologię. Słowa „Ordnung” nie wymawiano jeszcze z odrazą, nie kojarzyło się z obozami koncentracyjnymi ani masowymi egzekucjami. Anglosascy czy skandynawscy turyści poszukiwali normalności w nienormalnym kraju. Czy to dziwne, że byli wśród nich także pisarze? Amerykanin Thomas Wolfe, który niezupełnie dał się nabrać, mniej ostrożny Szwajcar Denis de Rougemont, ceniony u nas jako znakomity eseista, wreszcie przyszły noblista, Irlandczyk Samuel Beckett, który przyjechał do Niemiec w 1936 roku i zajmował się głównie zbiorami najnowszej sztuki. Z otaczającej go atmosfery więcej powinien był zrozumieć Francuz Jean-Paul Sartre, którego pochłonęły chyba do reszty studia nad fenomenologią. Duńska pisarka Karen Blixen, autorka Pożegnania z Afryką, podróżowała już po wybuchu wojny, w 1940 roku. Na szczęście nie popełniła tylu gaf co jej kolega po piórze Knut Hamsun, który – jak deklarował otwarcie – czuł się „Norwegiem i Niemcem jednocześnie”. Zanim uznano go za kolaboranta i postawiono przed sądem, zdążył wysłać Goebbelsowi swój noblowski medal z zawstydzającym, wiernopoddańczym komentarzem!
Trudno powiedzieć, by literaci odwiedzający hitlerowskie imperium zła wykazali się jakąś szczególną przenikliwością. A przecież – jak zapewnia autorka Wakacji w Trzeciej Rzeszy – już w 1936 roku niewiedza na temat brutalności nazistów była mitem. Istniało wystarczająco wiele dostępnych powszechnie relacji i artykułów pozwalających przewidzieć narastający konflikt i nadzieje na utrzymanie pokoju uznać za niebezpieczną iluzję. W odróżnieniu od większości historyków Julia Boyd nie przerzuca odpowiedzialności wyłącznie na rządy, lecz odsłania również niefrasobliwość ówczesnych wpływowych osobistości i zwykłych turystów. Ma również coś do zakomunikowania dzisiejszym zjednoczonym (i skłóconym) Europejczykom. Na przykład ideę, że fascynacja techniką, umiłowanie porządku, skuteczności i użyteczności w połączeniu z kultem siły i przekonaniem o wyższości własnej rasy, narodu, grupy społecznej, to zapowiedź uwolnienia najgorszych instynktów każdej zbiorowości gardzącej samotną jednostką. Zapowiedź faszyzmu i odrodzenia totalitaryzmu? Być może.
Hannah Arendt, kończąc przed laty fundamentalne dzieło na temat totalitaryzmu, wyraziła opinię, że nigdy nie powinniśmy czuć się bezpiecznie. Wciąż zagrażają nam upiory nazizmu, faszyzmu, dyktatury politycznej, autokratycznej władzy, zbiorowego szaleństwa. Widma z przeszłości nie dają nam spokoju i chyba tak właśnie być powinno. JAN TOMKOWSKI
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.
Straszny staruszek
We Francji, w małym spokojnym miasteczku mieszka 83-letni Ferdinand Brun. Okrutny staruszek, który jest postrachem i kulą u nogi całej kamienicy. Przy rue Bonaparte 8 żyją właściwie same wdowy – są to jednak kobietki świetnie zorganizowane, mające szczelnie wypełniony dzień i własny mikroświat. Jedynym zajęciem pana Bruna jest uprzykrzanie im życia. Nigdy nie był specjalnie życzliwy – ani wobec żony, ani wobec jedynej córki, dlatego pierwsza rozwiodła się z nim, a druga wyemigrowała. Panie z sąsiedztwa Ferdinand zwie wprost babami i jędzami z IQ kury. Nie wita się, nie żegna, nie przestrzega żadnych zasad życia lokatorskiego. Nie sprząta, je przeterminowane konserwy, nie leczy się, nikogo nie przyjmuje. Twierdzi, że przyczyną wszystkiego jest to, że urodził się w piątek 13 i trafiał na niewłaściwe kobiety. Jedynym towarzyszem jego samotności jest suczka Daisy, którą dostał od żony w ostatnie wspólne Boże Narodzenie. Pewnego dnia Daisy znika, po kilku dniach okazuje się, że zginęła w wypadku – a pan Brun postanawia popełnić samobójstwo, rzucając się pod autobus…
Książka Aurélie Valognes jest komedią ludzką. Zdarzy się w niej jeszcze wiele tragikomicznych sytuacji. Zdystansowany do świata staruszek zakocha się w 90-letniej pani Claudel, a przede wszystkim do jego drzwi zapuka któregoś dnia rezolutna, rozgadana dziewczynka…
„Przegwizdane” to lekka pod każdym względem książeczka na lato, dająca uśmiech i otuchę.
AGNIESZKA FREUS AURÉLIE VALOGNES. PRZEGWIZDANE. Przeł. Agnieszka Rasińska-Bóbr. Wydawnictwo SONIA DRAGA, Katowice 2019. Cena 38 zł.
Wyprawa wokół Rosji
„Przekraczanie granicy jest czymś bez miary fascynującym. Z punktu widzenia geografii fizycznej to ruch minimalny, niemal mikroskopijny. Człowiek przemieszcza się zaledwie kilka metrów i raptem znajduje się w zupełnie innym uniwersum. Czasami odmienne jest absolutnie wszystko – od alfabetu i waluty do rysów twarzy, kolorów, smaków, dat, które coś znaczą, i nazwisk, które wywołują skinienie aprobaty” – pisze norweska antropolożka, podróżniczka i dziennikarka. I wie, o czym mówi, bo jej najnowsza książka jest uwieńczeniem szalonego planu – odwiedzenia wszystkich krajów, które graniczą z Rosją! Będzie więc najpierw groteskowa wycieczka do Korei Północnej pod ścisłą kontrolą miejscowych przewodników i służby bezpieczeństwa, podróż przez Chiny do Mongolii, a później reporterka przemieści się do Kazachstanu. Co będzie dalej, wiadomo od samego początku, bo Rosja graniczy też z Azerbejdżanem, Gruzją, Ukrainą, Białorusią, Litwą, Polską, Estonią, Finlandią i Norwegią...
Erika Fatland w ciągu roku musiała przejechać ponad 20 tysięcy kilometrów, korzystając z północnokoreańskich samolotów, chińskich pociągów, kazachskich bummelzugów, postsowieckich marszrutek, barek towarowych, a także z kajaków. Nie jest to jednak wyłącznie książka podróżnicza, bo autorka przeplata swoje geograficzno-krajobrazowe impresje miniesejami historycznymi, a nade wszystko wsłuchuje się w opowieści mieszkańców krajów, które miały i wciąż mają jakieś rany i blizny wynikające z sąsiedztwa z Rosją. Szkoda tylko, że z prawie siedmiuset stron zaledwie kilka poświęciła Polsce i Polakom. JACEK BINKOWSKI ERIKA FATLAND. GRANICA. PODRÓŻ WOKÓŁ ROSJI (GRENSEN. EN REISE RUSSLAND GJENNOM). Przeł. Maria Gołębiewska-Bijak. Wydawnictwo SONIA DRAGA, Katowice 2019. Cena 49,90 zł.