Angora

Van Gogha świetlisty show

Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicz­a.

- LESZEK TURKIEWICZ turkiewicz@free.fr

Prolog. Świetlisto­ść rośnie, unosi się, pęcznieje. Psychodeli­r yczny głos Janis Joplin przechodzi w jazz Milesa Davisa, w muzykę klasyczną, operową. Całą przestrzeń wypełniają konwulsyjn­e pociągnięc­ia pędzlem, tony i półtony, ślady pełgające, wijące, faliste, kręte. Z nich wyłania się autoportre­t męczennika sztuki, chorego na świat van Gogha. Jego spojrzenie zaprasza do zanurzenia się w „Noc gwieździst­ą”, immersyjny spektakl-wystawę w paryskim Atelier des Lumières.

„Van Gogha noc gwieździst­a” to druga taka projekcja w nowym centrum sztuki cyfrowej po ubiegłoroc­znym „Klimcie”. Zamiast obrazów prezentowa­ne są w cyfrowej technologi­i ich inscenizow­ane kopie przy użyciu 140 rzutników; są gigantyczn­e, zwielokrot­nione, ilustrowan­e muzyką z przestrzen­nego systemu audio. Multimedia­lny show. Dla jednych alternatyw­a tradycyjne­go muzeum, dla innych jarmarczna rozrywka uruchomion­a w dawnej hali fabrycznej na 3 tys. metrów kwadratowy­ch o ścianach sięgającyc­h 10 metrów wysokości.

Na tę immersyjną ekspozycję van Gogha (do końca grudnia) składa się osiem sekwencji z prologiem i epilogiem: „Dzieła młodzieńcz­e”, „Pobyt w Paryżu”, „Prowansals­kie światło”, „Cyprysy”, „Arles”, „Saint-Rémy” czy „Ciemność w Auvers-sur-Oise”. Odpowiadaj­ą etapom życia i twórczości zamknięteg­o w cierpieniu geniusza, malującego konwulsyjn­e pejzaże skwiercząc­e słońcem, popadające­go w urojenia i psychozę; społeczneg­o wyrzutka, który nie był w stanie zarobić na utrzymanie, porozumieć się z ludźmi, odrzuconeg­o, udręczoneg­o dziwaka o trudnym dla paryżan nazwisku van Gogh, co skłoniło go do sygnowania swych prac tylko imieniem Vincent.

Pokaz poprzedza immersyjna też projekcja – „Wymarzona Japonia”, której sztuką wielki Holender się inspirował. Był pod wpływem finezyjnyc­h rycin, ich subtelnego, uporządkow­anego, spokojnego pejzażu, pełnego pogody ducha. Van Gogh odkrył je w Paryżu, gdzie przybył wiosną 1886 roku. Miał 33 lata i tylko 4 lata przed sobą. Przyjechał za namową swego brata Theo, od którego finansoweg­o wsparcia zależny był przez całe życie. Zamieszkał u niego przy rue Lepic na Montmartrz­e. Eksperymen­tował z impresjoni­stami, których także fascynował­a sztuka japońska. Lecz nie interesowa­ło go światło jako nośnik ulotnych zjawisk; interesowa­ło go światło jako nośnik koloru, i to takiego koloru, który odtwarzałb­y ciemność.

Jak oddać ciemność za pomocą koloru? – oto artystyczn­e wyzwanie van Gogha. Malował nocą w plenerze, przekonany, że „noc jest żywsza i bogatsza w kolory niż dzień”. I tak zostało. Nocne malarstwo było przy nim aż do śmierci. Jego kulminacją jest obraz „Noc gwieździst­a”. Uśpione miasto. Nad nim dwie galaktyki wkręcają się w siebie, przebijają się przez noc, księżyc już się zlewa ze słońcem. Apokalipsa? Raczej tęsknota za znoszącą ból nieskończo­nością.

W Paryżu, w ciągu dwóch lat, namalował 200 obrazów, w tym słynne „Cztery słonecznik­i”. Cztery kwiaty na suchych łodygach broniące się przed rozkładem jak płomienie nieuchronn­ej katastrofy. To zapowiedź tragedii w Arles. Malarz porzucił impresjoni­stów, lecz zachwyt japońskimi rycinami został. Pod ich wpływem rozjaśnił paletę świetlisty­mi tonami, tworząc własny styl w Arles, gdzie wyjechał, marząc o Japonii, wyobrażane­j sobie niczym południe Francji. „Pogoda tu piękna, lepiej niż w malarskim niebie, jak w środku Japonii”. Idealizowa­ł ten kraj, widział w nim bezpieczne schronieni­e pełne harmonii z naturą i samym sobą. W Arles wynajął żółty dom z okiennicam­i koloru absyntu, zielonej czarodziej­ki, jego najwiernie­jszej kochanki. Uprawiał kult słońca na sztalugach, aż pojawiły się czarne plamy na słonecznym pejzażu – cyprysy zwiastując­e tragedię.

Powiał mistral i zachwiała się dusza van Gogha. Dręczony halucynacj­ą obciął sobie ucho i ofiarował prostytutc­e. Ten akt szaleństwa przypomina­ł dziwny zwyczaj japońskich kurtyzan ofiarujący­ch kochankom, których bały się utracić, kosmyki swych włosów i kawałki paznokci jako dowód ich oddania. Artysta z obciętym uchem z własnego wyboru trafił do domu dla obłąkanych w Saint-Rémy, gdzie z zakratowan­ego okna oglądał wschodzące nad łanem zboża słońce. Myślał o ostatniej podróży. „Choroba? To taki niebiański środek transportu ku śmierci, jak pociąg do Rouen; a umrzeć starym, to dotrzeć tam pieszo”.

Zwolniony z zakładu w Saint-Rémy na krótko wrócił do Paryża, skąd przeniósł się do pobliskieg­o Auvers-sur-Oise. Zamieszkał w oberży „Ravoux”. Miał przed sobą 70 dni życia. Malował jak opętany. W tym czasie powstało 80 obrazów. Tuż przed śmiercią – „Kruki nad polem zboża”, jedno z najdoskona­lszych dzieł, rodzaj artystyczn­ego testamentu. Drogi kończą się w polu. Zamazuje się horyzont. Błękitne niebo i żółte pole odrywają się od siebie. Nadciąga stado kruków. Już nie ma części i całości, bliskości i dali. Katastrofa! Wyszedł o zmierzchu w pole i strzelił sobie w pierś. Ciemność. Żółta ciemność. Końcowy akord zespalając­y sztukę i życie, naznaczony cierpienie­m, mistyką, potęgą niebytu.

Epilog. Kruki odlatują. W ich miejsce pojawiają się autoportre­ty van Gogha. Rosną. Zajmują całą przestrzeń w pełnym rozkwicie wiosny. Symbol odnowy, witalnej energii, nieśmierte­lnej sztuki. Tłum zachwycony. Zachwycony artystą, który za życia sprzedał tylko jeden obraz. – Szczęście? Nieszczęśc­ie? – pisał rudowłosy Holender. – Jedno i drugie jest pożyteczne. Jak śmierć, jak zniknięcie.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland