Pechowy start
Przyjechał do Warszawy w nie najlepszej formie, bo przed wylotem z USA się rozchorował. Do tego podczas koncertu natrafiał na różne przeszkody. Dwa razy mikrofon odmówił mu posłuszeństwa, a do tego potknął się na scenie i przewrócił. Tak Michael Bolton – bo to on koncertował niedawno na Torwarze – rozpoczął swoje europejskie tournée.
Jednak poza złym stanem zdrowia i paroma niefortunnymi niespodziankami wszystko było jak należy. Kiedy na otwarcie koncertu śpiewał utwór „Stand By Me” rozsławiony przez Bena E. Kinga, można było wyczuć, że nie czuje się najlepiej, ale już podczas następnych utworów stopniowo się rozkręcał, osiągając powoli pełnię wykonawczej mocy. Tej ostatniej trudno 66-letniemu Boltonowi odmówić. Jego silny, świetnie postawiony (do tego operujący w czterech oktawach) i ozdobiony uroczą chrypką głos może zachwycić. Doskonale nadaje się do miłosnych ballad, a i w utworach innego typu świetnie się sprawdza, czarując urokiem.
„Śpiewajcie razem ze mną – powiedział przed drugim utworem. – Wykonam hity, które dobrze znacie, więc nie wstydźcie się”. Następnie zapowiedział kompozycję „To Love Somebody”, która – jak podkreślił – znalazła się na jego wspominkowym albumie ze standardami zatytułowanym „Timeless. The Classics” (1992). Płyta dotarła na sam szczyt zestawienia bestsellerów „Billboard 200”. To nie jedyny longplay Boltona, który doczekał się światowego uznania. Aż 10 krążków wykonawcy dotarło do pierwszej dziesiątki amerykańskiej listy i cieszyło się powodzeniem również w innych krajach. Płyty Boltona rozeszły się w nakładzie ponad 75 milionów egzemplarzy. Od 1975 roku – kiedy trafił do sklepów jego debiutancki longplay – Bolton wydał ich 24. Za swoje piosenkarskie osiągnięcia był wielokrotnie wyróżniany. Zdobył dwie nagrody Grammy (za wykonanie kompozycji „How Am I Supposed to Live Without You” i „When a Man Loves a Woman)” oraz ma na koncie sześć statuetek American Music Awards.
Najnowszy krążek piosenkarza, wydany w tym roku, nosi tytuł „A Symphony Of Hits”. Znalazło się na nim 12 jego przebojów nagranych na nowo z udziałem orkiestry symfonicznej. W Warszawie orkiestry nie było, ale towarzyszył Boltonowi świetnie grający 5-osobowy zespół oraz dwie wokalistki. Każdy z muzyków miał okazję popisać się instrumentalną solówką i wszyscy pokazali klasę. Miło było posłuchać lekkiego – podanego przez muzyków z uśmiechami na twarzach – a jednocześnie wirtuozerskiego grania. Mistrzowscy akompaniatorzy tworzyli solidny podkład dla wokalu lidera. Kulturalna muzyczna rozrywka na najwyższym poziomie. Nie gorzej spisała się jedna z chórzystek, Becca Kotte. Bolton zaprosił ją do dwóch wokalnych duetów. Piosenkarka ma tak wystrzałowy głos, że mogłaby sama wystąpić w roli gwiazdy i nikt by nie żałował. Po każdej piosence głównie jej publiczność biła brawo. „Dziękuję – powiedział z uśmiechem na twarzy Bolton, kiedy gromkie brawa nagrodziły śpiewającą parę. – Becca też była niezła”. Po czym dodał: „Oczywiście żartuję”, rozumiejąc, że publiczność gromkimi brawami nie jego, a właśnie ją za wokalne umiejętności pragnęła nagrodzić.
Bolton szybko zapomniał o dręczących go kłopotach zdrowotnych, bo po początkowym odrętwieniu śpiewał już do końca pełną parą. Po hicie Bee Geesów przypomniał widzom, żeby z nim śpiewali i zapowiedział kolejny światowy standard zatytułowany „Sitting on the Dock of the Bay”. Po nim była piosenka „Said I Loved You... But I Lied” skomponowana przez Boltona razem z Robertem Langem, znanym ze współpracy z tak znanymi wykonawcami, jak Céline Dion, AC/DC, Britney Spears, Def Leppard, The Boomtown Rats czy Bryan Adams.
Później Bolton zrobił dłuższą przerwę między piosenkami, aby powspominać. Wrócił do czasów estradowego debiutu, które nie były dla niego łatwe. Żartował, że jego solowa kariera nie rozwijała się szybko, a jego dzieci lubiły jeść, więc zaczął pisać piosenki dla innych wykonawców. Jedną z nich jest utwór, który Laura Branigan nagrała w 1983 roku, zatytułowany „How Am I Supposed To Live Without You”. Kontynuując humorystyczną konferansjerkę, powiedział, że chciałby utwór zaprezentować w duecie, a że nie lubi sam w duecie śpiewać, to będzie miał do pomocy wspomnianą chórzystkę. Wtedy właśnie po raz pierwszy zaśpiewała z nim Kotte.
„Miło, że dołączyliście do nas w tej wędrówce po różnych gatunkach muzycznych – podziękował widzom za obecność. – Kiedy byłem dzieckiem, rodzice zachęcali mnie do słuchania rozmaitych muzycznych stylów (...). Teraz wykonam coś, co fascynowało mnie jako nastolatka. Chodzi o blues, a utwór nosi tytuł „«Sweet Home Chicago»”.
Zanim Bolton zalał estrady miłosnymi balladami, grał nawet utwory hardrockowe. Mimo to elektryczna gitara, którą założył na ramię do bluesa, trochę kłóciła się z jego estradowym wizerunkiem. Kiedy jednak zaintonował na niej bluesowy riff, a nawet po partii wokalnej pozwolił sobie na efektowną solówkę, to wszystko wydało się całkiem na miejscu. Nawet jego melodyjny głos złapał inny ton i dopasował się do wymogów bluesowego śpiewania.
Później Bolton wyszedł na chwilę za kulisy, a zespół wykonał utwór instrumentalny. Następnie wróciła Kotte i tym razem sama zaśpiewała dwa utwory z jego repertuaru („Missing You Now” i „When I’m Back on My Feet Again”). Nie zabrakło niespodzianki. Kiedy zespół zagrał wstęp do przeboju „When A Man Loves A Woman”, Boltona na scenie nie było. Pojawił się za to wśród widzów i tam zaczął śpiewać. Niestety, właśnie wtedy po raz pierwszy padł mikrofon i tylko urywki wokalu dochodziły z głośników. Piosenkarz wówczas szybko wrócił na scenę i z innym mikrofonem – sprawnym – dokończył piosenkę.
Pod koniec występu problem z mikrofonem się powtórzył, jakby tego było mało, to jeszcze zdarzył się artyście niefortunny upadek. Bolton jednak szybko wstał i – jak gdyby nigdy nic – kontynuował piosenkę. Na finał części zasadniczej usłyszeliśmy „Time, Love and Tenderness”, a po długich oklaskach bis. W sumie udany, choć krótki – bo trwający niewiele ponad półtorej godziny – wieczór ze słynnym wokalistą.