Dbajmy o poślady
Karnawał 2001 roku. Na charytatywnym balu wylosowałem tygodniowy pobyt nad polskim morzem. Termin co prawda mało atrakcyjny, ponieważ poza sezonem, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. W tamtym czasie pracowałem na kierowniczym stanowisku w dużej firmie (spółka SP). Do dyspozycji biuro, komóra i wypasiona fura do wyłącznej dyspozycji. Krótko po tym – w wyniku wewnętrznej reorganizacji – zostałem zaszeregowany na kierownicze stanowisko niższego szczebla. Nadal do dyspozycji biuro, komóra i fura – ta sama, lecz już jedynie do użytku służbowego. Wcześniejszy przywilej spowodował, że nie posiadałem samochodu prywatnego, bo niby po co miał mi stać bezczynnie w garażu. Jednak w tej sytuacji, aby wykorzystać wygraną, musiałbym mieć własny samochód.
W firmie nikt by zapewne nie zauważył, gdybym skorzystał z okazji i cichaczem nad morze wraz z małżonką na pokładzie służbowego samochodu się wybrał. Wtedy jednak nawet o tym nie pomyślałem. Na zakup samochodu prywatnego zabrakło mi czasu. Pryncypialnie wystosowałem wniosek do mojego szefa o wynajem samochodu do celów prywatnych. Bez zwłoki uzyskałem zgodę.
Po powrocie zatankowałem samochód do pełna, opłaciłem wyliczone mi koszty wynajmu i pełną dokumentację przedłożyłem w firmie. Tak sprawa się zakończyła. Pamiętam, że rachunek opiewał na kwotę ok. 1100 zł, czyli tyle, co obecnie przelot dla dwóch osób z Warszawy do Rzeszowa według standardów sejmowych.
I tym sposobem firma i ja zachowaliśmy się względem siebie przyzwoicie.
Słuchając doniesień medialnych o wykorzystywaniu rządowego samolotu do celów prywatnych przez marszałka Kuchcińskiego i jego rodzinę, wyobraziłem sobie, że oto ja, wykorzystując panujący w firmie zamęt (reorganizacja), dopuściłbym się samowolnego wykorzystania samochodu. Jako że wcześniej byłem na stanowisku dyrektorskim, miałem również wrogów. Z pewnością zadbaliby o to, aby mój szef dowiedział się o sprawie. I co by się wtedy stało? Po walnięciu sabotem w poślady, jakie bym otrzymał od niego, uderzyłbym w zieloną trawkę z taką mocą, że do dzisiaj wystawałaby mi ona z nosa. A teraz zakładam, że mój szef byłby bardziej wyrozumiały i zobowiązał mnie jedynie do pokrycia kosztów związanych z podróżą. A ja mu na to z bańki, że owszem, zapłacę, ale nie do kasy firmy, lecz na cele charytatywne. Podejrzewam, że nie tylko wystawałaby mi trawa z nosa, ale do dzisiaj czułbym jej zapach, a numer obuwia szefa byłby czytelny na moich pośladach jeszcze teraz.
Oczywiście, takie scenariusze podsunęła mi moja sarkastyczna wyobraźnia. Szef był moim dobrym znajomym i wiedziałem, jakimi zasadami się kieruje, oraz to że – pomimo wzajemnej sympatii – nie odpuściłby mi. Kto zatem odpuszcza marszałkowi Kuchcińskiemu? MY!
Szef był pełnomocnikiem właściciela i dbał o jego interesy. Ja zaś, wykorzystując samochód bez zezwolenia, dopuściłbym się nie tylko samowoli, lecz – co najistotniejsze – uszczupliłbym majątek firmy, czyli okradł właściciela!
Czym jest Polska? Dla wielu z nas dbałość o jej dobro to podstawowe pryncypium. To MY, Polacy, jesteśmy jej właścicielami. Posłowie to też MY czasowo pełniący rolę naszych przedstawicieli w organie ustawodawczym, jakim jest Sejm. Wybierając ich, mamy nadzieję, że nie dopuszczą się nikczemności zasługujących na pogardę. Tylko że w przypadku Marszałka mamy do czynienia z pogardą w odniesieniu do NAS. Została zbrukana nadzieja tych, którzy na niego głosowali. Przynajmniej ja mam takie przekonanie.
Można by przyjąć i taką postawę, że chłop zapłacił, co prawda, na cele charytatywne, więc nie ma sprawy. Byłoby tak wtedy, gdybyśmy to MY byli właścicielami tych instytucji pożytku publicznego, na które Marszałek pieniądze wpłacił. Ale nie jesteśmy. Wzmiankowane loty nie odbywały się na koszt tych instytucji, lecz na koszt Skarbu Państwa, czyli NASZ. Chciałbym zatem, aby to NAM zostały zwrócone pieniądze. Podobnie jak do dzisiaj czekam na zwrot wypłaconych przez byłą Premier nagród tym, którym to podobno one się słusznie należały.
Bilety na czteroletni „bal karnawałowy” w Sejmie wykupujemy NASZYM reprezentantom w wyborach swoimi głosami. Głos to bardzo rzadka, twarda i cenna „waluta”. Musi być cenny, skoro w kampanii wyborczej wzorem Onufrego Zagłoby kandydujący obiecują nam za jego oddanie Niderlandy. Swój głos w nadchodzących wyborach postaram się zagospodarować tak, aby po skończonej kadencji nie okazało się, że mój kandydat, reprezentując mnie w Sejmie, hulaszczo się bawił, a mnie pozostał kac, niezapłacone przez niego rachunki i ślad jego obuwia na moim pośladzie.
Z poważaniem