Likwidacja domów dziecka – postulat wyborczy!
KSIĄDZ W CYWILU
Przed kilkoma tygodniami wszyscy przeżyliśmy rozczarowanie, że w uroczystych obchodach upamiętniających wybuch największej w dziejach ludzkości tragedii, jaką była druga wojna światowa, zabraknie Donalda Trumpa, przywódcy największego obecnie światowego mocarstwa.
Oficjalny komunikat strony amerykańskiej, iż powodem odwołania tej wizyty stało się zagrożenie potężnym huraganem nadciągającym nad wybrzeże Florydy i prezydent w trosce o swoich obywateli winien być w tym czasie wśród nich, nie wszystkich tak do końca przekonał i dał powód do spekulacji, jaka była prawdziwa przyczyna przełożenia tych odwiedzin. Pewnie już na zawsze pozostanie w tej kwestii znak zapytania i nie powinniśmy próbować dociekać powodów, dlaczego tak się stało.
My na szczęście żyjemy w innym klimacie i na razie pogodowe hekatomby nam nie grożą, choć trzeba zauważyć, że i u nas, szczególnie w jesiennym październiku taka swoista burza nadciąga i – podobnie jak na Florydzie – wraz z upływem czasu pewnie nabierze siły huraganu.
Pozostało dwa tygodnie do wyborów i coraz trudniej będzie nam nie zauważyć w mediach i wszechobecnych billboardach kandydatów do naszego parlamentu, że wszystkie opcje politycznych nadziei zdają się poddawać tej wyjątkowej gorączce, która skutkuje festiwalem (niekiedy wręcz absurdalnych) obietnic, aby pozyskać kolejny krzyżyk na karcie do głosowania, którą do urny wyborczej wrzuci elektorat, czyli my, szarzy zjadacze chleba.
Wszystkie polityczne opcje rozłożyły przed nami życzeniową listę tego, co zrobią, kiedy naród powierzy im władzę i zachowują się niczym jarmarczni kramarze albo domorośli magicy, którzy, zaklinając rzeczywistość, obiecują wszystko i wszystkim. Trzeźwo oceniając ich zaklęcia, możemy chłodno stwierdzić, że przecież ich zapewnienia nigdy się nie spełnią, bo do tego potrzeba by cudu, a w nie nie wszyscy wierzą. Mnie zastanawia postawa Kościoła, który, stojąc nieco z boku tego wszystkiego, zdaje się tylko przyglądać i czekać na sprzyjający rozwój wypadków.
Ktoś pewnie by teraz mi odpowiedział, że realizując założenia konkordatu wymagającego neutralności w kwestiach politycznych, taka postawa jest właściwa, i miałby trochę racji, ale... Mnie razi pasywność hierarchów, którzy pewnie z dozą niepokoju wsłuchują się w głosy tych, którzy na krytycznym stosunku do tej instytucji próbują pozyskać sporą rzeszę podobnych do nich i liczą na to, że tych pro jest więcej i zostanie po staremu.
Pewnie tak będzie, ale? Może teraz jest dobry czas na aktywność ludzi w purpurze, bo to oni wyznaczają kierunek, w którym Kościół winien zmierzać, aby nie tracić swojego „elektoratu”. Może teraz jest dobry czas na aktywność? Myślę tu o dzieciach i to nie tylko o tych, którym niektórzy próbują odebrać prawo do narodzin, ale o 50 tysiącach maluchów, którym los albo dysfunkcyjne rodziny zafundowały dorastanie bez rodzinnego ciepła i skazały na życie w domach opieki potocznie zwanych sierocińcami, lub – jak same dzieci te przybytki nazywają – bidulami.
Ani jeden polityk z żadnej partii politycznej nie umieścił tych dzieci w swoich postulatach programowych pewnie dlatego, że one jeszcze nie mają prawa głosu i szkoda na nie jego aktywności. Marzy mi się to, by na wyborczych billboardach znalazło się takie zapewnienie, że ktoś doprowadzi do sytuacji, że zostaną pozamykane sierocińce, bo zwyczajnie nie będą już potrzebne. I pewnie w takiej sytuacji usłyszałbym głosy krytykujące mój pomysł, że to nierealne, niemożliwe do zrealizowania i trzeba by cudu, by taka idea mogła się ziścić. Polityk miałby trochę racji, odpowiadając mi, że potrzeba by cudu, aby ziścił się ten pomysł. Ale przecież Kościół to instytucja, która swoje nauczanie opiera na przekonaniu, że niewytłumaczalne ludzkim rozumem rzeczy się zdarzają.
O tym „postulacie” chciałbym porozmawiać z czytelnikami przy następnym naszym spotkaniu.