„I wężykiem, Jasiu, wężykiem”
(...) – Jan Kobuszewski to w polskiej kulturze znana postać. Dziś paparazzi za panem nie ganiają?
– Nie, i bardzo dobrze. Jeśli już któryś chce zrobić mi zdjęcie, to – pewnie ze względu na wiek i przynależne mu poszanowanie – pyta.
– Mawia pan czasem rzeczy w sam raz do kolorowej prasy! Na przykład, że uwielbia kobiety.
– W końcu jestem byłym mężczyzną, muszę je uwielbiać. – Byłym? – Byłym, bo teraz jestem już stary. A w kwestii kobiet – byłem przez nie wychowywany, otrzymałem z ich strony wiele miłości, ciepła, wsparcia. Uwielbiam je więc nie bez powodu. Siostry, żonę, córkę.
– A żona nie denerwuje się na takie wyznania?
– Nie, bo wie, że przez cały czas byłem jej wierny. Nie ma więc powodów, by się denerwowała (...).
– Czy pan czasem surfuje w internecie? – Nie znam tej przestrzeni (...). – Przez te z górą pół wieku pracował pan w kabaretach w różnych politycznych okolicznościach – z cenzurą i gdy minęła. Który czas dla twórców był najłaskawszy?
– Z cenzurą raczej nie mieliśmy problemów, bo ta zatwierdzała teksty autorskie. My pracowaliśmy już na zaakceptowanych fragmentach. A to, że czasem zawierały one niedopowiedzenia i publiczność wiedziała w mig, o co chodzi – to było poza cenzurą. Interpretacja, nawet najbardziej neutralnego tekstu, może być przecież całkiem różna. Wtedy w ogóle był inny czas – dwuznaczników i przemilczeń. Nie waliło się wprost jak dzisiaj, że ty jesteś kretyn, ty głupek, a rząd jest „be”. – Śledzi pan współczesne kabarety? – Niespecjalnie. Jestem już staruszek, co mnie, mam nadzieję, może usprawiedliwiać.
– Mimo wielu dramatycznych ról teatralnych i telewizyjnych jest pan postrzegany raczej jak aktor komediowy. Nie żal panu?
– Nie. Tym bardziej że Andrzej Szczepkowski czy Gucio Holoubek, moi koledzy i przyjaciele, namawiali mnie czasem na role dramatyczne, a wręcz tragiczne. W sumie więc trochę się ich nagrałem. Ale już w szkole teatralnej byłem wychowywany na aktora komediowego i takim głównie byłem. Poza tym, nie chwaląc się, komedia jest bardzo trudną sztuką. Mówią, że łatwiej ludzi zmusić do płaczu, niż rozśmieszyć. Albo dać do myślenia pomiędzy salwami śmiechu. A dobra komedia to nie tylko śmiech i zabawa, musi z niej również płynąć jakiś moralik.
– Ktoś pana ku temu komediowemu repertuarowi pokierował?
– Samo się stało. Nigdy nie miałem amanckich warunków. Zawsze wprawdzie byłem wysoki i szczupły, ale o gębie pociągłej. Tak raczej nie wygląda typ kochasia. W szkole teatralnej uczono mnie scenicznej prawdy, czyli tego, by wierzyć w postać, którą się odgrywa. Tę prawdę musi mieć w sobie również postać komediowa. Nabyłem więc takie umiejętności (...).