Nie wystarczy wybaczyć
Rozmowa z PAULINĄ MŁYNARSKĄ, dziennikarką i pisarką
Ofiary przemocy domowej mają ogromne pokłady napięcia i lęku zatrzymane w ciele. Trzeba się mądrze wybrać na gruzowisko swojego dzieciństwa, bo paruje z niego toksyczny dym.
– Jesteś spokojem? To tytuł twojej nowej książki, która w sprzedaży ukaże się w październiku.
– Bywam spokojem. Do całkowitej równowagi i harmonii jeszcze długa droga. Joga i codzienna medytacja zbliżają mnie do celu.
– Łatwiej być spokojną, gdy z tarasu masz widok na góry i morze, a w ogródku rosną pomarańcze.
– Na Krecie mieszkam od niedawna, ale czuję się tu jak w domu. Zawiązuję przyjaźnie, mam wspaniałych sąsiadów, mogę liczyć na pomoc. Uczę się greckiego, choć nie przychodzi mi to łatwo, bo przecież nie mam już umysłu nastolatki. Do tego wciąż jestem w podróży, jeżdżę do Indii, na Bali, Sri Lankę, gdzie prowadzę warsztaty dla kobiet.
– Joga stała się ostatnio szalenie popularna.
– Joga na Zachodzie jest opacznie rozumiana. To nie jest sport ani forma ćwiczeń fizycznych. Kiedy widzę zdjęcia fitmodelek w asanach, w modnych, kolorowych i obcisłych ciuszkach, a do tego hasła w stylu „Wybierz jogę dla jędrnych pośladków”, robi mi się smutno.
– Nawet brytyjska księżna Meghan Markle pozuje w bikini podczas ćwiczenia jogi.
– Nigdy nie wrzucę na Instagram czy Facebooka własnych zdjęć z nogami na głowie na tle zachodzącego słońca. Z szacunku do jogi. Tu nie chodzi o ciało ani o „piękno”, które w naszej kulturze kojarzy się ze szczupłością, gibkością. Przeciwnie – chodzi o to, żeby się uwolnić od obsesji na punkcie nieustannego osądzania, kategoryzowania ciała. Smukła sylwetka to co najwyżej skutek uboczny ćwiczeń. Podobnie jak siddhi, czyli nadnaturalne moce i zdolności psychiczne, które pojawiają się wskutek zaawansowanej praktyki jogi. Wiadomo, że istnieją, ale nigdy nie powinno się praktykować jogi po to, aby te efekty osiągnąć. Joga jest sposobem życia, drogą, wyborem postępowania, a nie fitnessem. O tym mówią jamy i nijamy. To zbiór moralnych zasad o prawdzie, czystości, umiarze, wolności od chciwości, niekrzywdzeniu innych i oddaniu się Absolutowi. Większość osób, które twierdzą, że „chodzą na jogę”, raczej o nich nie słyszy. – Brzmią jak przykazania kościelne. – To prawda. Jednak joga nie jest religią, choć wywodzi się z hinduizmu i w wielu miejscach spotyka się z buddyzmem. Zaprasza do siebie wszystkie wyznania. To nie przypadek, że gdy w Indiach jestem w aśramie Sivananda, to moje ulubione miejsce jest pod obrazem Matki Boskiej.
– Polski Kościół katolicki nieprzychylnie się wypowiada na temat jogi.
– Tak, słyszałam o bramie otwartej dla szatana. Takie stanowisko wynika albo z ignorancji, albo z obawy przed utratą wiernych owieczek. Chociaż absolutnie się nie zgadzam z takim podejściem, doceniam to, że Kościół przynajmniej zauważa duchowość jogi i jej wielki wpływ na człowieka! Tymczasem komercyjny przemysł wypruł jogę z duchowości i zrobił z niej maszynkę do zarabiania pieniędzy, która spełnia próżne i płytkie pragnienia dyktowane przez popkulturę. Stawia kobietę, zresztą jak zwykle, wyłącznie w roli atrakcyjnego i seksownego ciała.
– Same sobie jesteśmy winne. Przecież nikt nam nie każe na Instagramie prężyć piersi i napinać pośladków.
– Nie zgodzę się z tym. Dziewczynkom wciąż urządza się pranie mózgu już od najmłodszych lat, ucząc, że kobiecość i atrakcyjność sprowadza się do jędrnego tyłka i dużych piersi. Wpaja się nam, że musimy skupić się na ciele i wyglądzie zamiast na dążeniu do samodoskonalenia, twórczego życia, do szczęścia i oświecenia. Najbardziej rozpoznawalni w naszej kulturze jogini to mężczyźni: Mahatma Gandhi i Dalajlama. Przy nich pokornieli najtwardsi politycy. Może nie wyzwolili swoich narodów całkowicie, ale ileż dali ludziom nadziei, wolności i spokoju. Co ciekawe, żaden nie wyginał się w popisach przed kamerami. Ale to na marginesie. W naszej kulturze pokutuje proste skojarzenie – jogin mężczyzna to mędrzec, myśliciel, rewolucjonista. Kobieta joginka, choć wolę „jogini”, pręży się jedynie w akrobatycznych pozycjach bez głębszej refleksji.
– I jak tu pokochać swoje niedoskonałe ciało?
– Nieraz kobiety wyznają, że wstydzą się zacząć ćwiczyć, bo przecież nie wyglądają jak modelki na zdjęciach. Wolą nawet nie zaczynać, nie próbować, niż narazić się we własnym mniemaniu na kompromitację. A dopóki nie zaakceptujemy swojego ciała, nie pokochamy ubranka, w którym mieszkamy, to nie będziemy dla niego dobre i czułe. A tylko coś, co jest kochane i zaopiekowane, rozkwita. Jeśli nienawidzimy własnego ciała, ono staje okoniem, negatywnie reaguje na próby ujarzmienia, stawia opór. Każda walka odbywa się jakimś kosztem. A walcząc z własnym ciałem, zwalczamy same siebie. Joga pomaga nam zrozumieć i w ogóle dostrzec własne ciało. To tak, jakbyśmy założyli za ciasne ubranie, które gdzieś uwiera, gdzieś pije, a potem powoli je rozciągali, aby pasowało jak ulał. Z czasem szwy się prują, fastrygi puszczają, a z mankietów wylatują ukryte grypsy, które coś nam mówią o naszym ciele, o nas samych.
– Wiele kobiet jest emocjonalnie odciętych od własnego ciała, nie słucha sygnałów, które ono wysyła.
– Nie tylko kobiety... Gdy w grupie pytam, która z pań na co dzień czuje ból, przynajmniej połowa odpowiada twierdząco. Jednej strzyka w kolanie, drugiej wypada bark, następną nieustannie pobolewa biodro. Wiem, co czują, bo sama przez lata żyłam z bólem kręgosłupa. Były momenty, gdy nie mogłam wstać z łóżka, dosłownie chodziłam po ścianach, nie mogłam zrobić kroku bez podpierania się. Przyzwyczaiłam się do życia w bólu, bo nic ani nikt nie był w stanie mi pomóc. W końcu trafiłam na górala fizjoterapeutę, który pokazał mi kilka ćwiczeń i rzucił mimochodem, że to ćwiczenia z jogi. Zaczęłam ćwiczyć sama w domu. Mija dekada, ja dobiegam pięćdziesiątki i sama uczę kobiety, że wcale nie muszą żyć w bólu. Mogą zrozumieć swoje ciało. Zachęcam je, żeby były dla siebie dobre i czułe. – I jak reagują? – Najczęściej łzami. Po skończonych ćwiczeniach, gdy leżymy wygodnie w pozycji embrionalnej, cytuję im piosenkę Natalii Przybysz „Niebo”.
„Wzięłam do ręki dziś moją rękę/ Myślałam, że to za tobą tęsknię/ Ale się okazało, że jednak nie/ Tak bardzo brakowało mi mnie”.
– Jeśli same się nie pokochamy, nie zadbamy o siebie, nie będziemy dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, opiekunkami, nikt za nas tego nie zrobi.
– Dedykujesz swoją książkę „wszystkim dorosłym dzieciom złym”, czyli takim, które czuły się winne, bo w dzieciństwie spotkało je coś złego. W dorosłym życiu walczą o to, żeby zacząć żyć szczęśliwie.
– Traumy zapisują się nie tylko w psychice i pamięci, lecz także w ciele, tkankach, mięśniach. W obliczu zagrożenia życia, podczas gwałtu, ataku przemocy, wypadku samochodowego, w ciele uruchamiają się chemiczne i biologiczne mechanizmy obronne. Dużo można zrobić przez psychoterapię, ale nie wszystko. Ja dopiero dzięki jodze i medytacji dokopałam się do starych emocji i pokładów dziecięcej traumy zapisanych w ciele. I powoli zaczęłam je przepracowywać.
– Jako dziecko bałaś się o własne życie?
– A co może myśleć sześciolatka, którą goni dorosły wielki mężczyzna? Musi przed nim uciekać najszybciej jak się da, jednocześnie szukając nory, żeby się bezpiecznie skryć. Mężczyzna ma obłęd w oczach, 190 cm wzrostu i jest jej ojcem. Uwielbianym. Ukochanym supertatusiem, który teraz, nie wiedzieć czemu, goni ją i krzyczy, że jak ją złapie, to zabije.
– To się zdarzało, gdy twój tata, Wojciech Młynarski, był w manii?
– Tak, ale wtedy tego nie wiedziałam. Nikt nam, dzieciom, nie powiedział, że
tata choruje na chorobę afektywną dwubiegunową. Przez kilkanaście lat myślałam, że mój ojciec z jakiegoś powodu od czasu do czasu bywa naprawdę złym człowiekiem! W stanach remisji choroby, był cudowny, wesoły, opiekuńczy i ciepły. Agresja pojawiała się nagle. Żyliśmy na polu minowym, w strachu o siebie samych i siebie nawzajem.
– Masz za złe dorosłym, że nie zareagowali, nie ochronili ciebie ani rodzeństwa?
– Ojciec miał wysoką pozycję nie tylko społeczną, ale też rodzinną. Był samcem alfa. Trudno się dziwić, że nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za to, co się działo w naszych czterech ścianach. Zwłaszcza że na zewnątrz byliśmy szczęśliwym domem pełnym muzyki, śmiechów i inteligenckich dyskusji. W tamtym czasie dorośli także nie mieli wiedzy ani narzędzi, by skutecznie ogarnąć chorego, a co dopiero zadbać o jego dzieci. Nie było specjalistów, leków, ośrodków. Nikt nie służył radą, jak należy postępować. No bo gdyby wiedziano, co robić, komu przyszłoby do głowy, żeby wysyłać mnie, kilkulatkę, z ojcem w trasę koncertową, żebym pilnowała, żeby nie narozrabiał? Kończyło się tak, że porzucał mnie w hotelowym pokoju bez jedzenia i picia albo zapominał mnie zabrać z jakiejś garderoby i ktoś znajdował mnie zakopaną pod płaszczami. Oczywiście mam żal do dorosłych, bo intuicyjnie powinni nas chronić, izolować, po prostu nas ewakuować, kiedy ojciec miał nawroty choroby. Ale winny był cały system. Jak jest przemoc, trzeba przecież reagować, bronić najsłabszych. Ale w Polsce wciąż panuje dulszczyzna. „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu” – przecież to hasło nadal wyszywa się na makatkach i wiesza nad kuchennym stołem. I ja też grałam w tę grę, jak cała moja rodzina.
– Kiedy się dowiedziałaś, że ojciec cierpi na psychozę maniakalno-depresyjną?
– Gdy miałam 14 lat. Przypadkiem podsłuchałam rozmowę dorosłych, gdzie padły słowa „szajba” i „psychiatryk”. Nikt się specjalnie nie kwapił, aby nam wytłumaczyć, co to za choroba i na czym polega. Zaraz po tym zaczęto mnie zabierać w odwiedziny do taty do szpitala psychiatrycznego. Dziś apeluję do wszystkich rodziców, którzy mierzą się z chorobą partnera: zastanówcie się, czy wasze dzieci rzeczywiście są gotowe na wizyty w takim miejscu. Ja nie byłam. Odwiedziny na oddziale były kolejnym traumatycznym przeżyciem.
– Czy nastąpił moment przełomowy w twoich stosunkach z ojcem?
– Szybko wyemigrowałam, a raczej uciekłam w wieku 16 lat za granicę, do Paryża. Tam jako młoda aktorka – miałam 20 lat – grałam małą rolę we francuskiej kampanii społecznej dotyczącej zaburzeń psychicznych. Grałam osobę ze schizofrenią, plan był oczywiście w szpitalu. Wtedy demony wspomnień wróciły. Zwierzyłam się z własnych doświadczeń lekarzowi, który był naszym konsultantem. Dużo mi opowiadał o chorobie taty, o leczeniu, o lekach nowej generacji. Pożyczył mi wiele książek. Wtedy dopiero zaczęłam rozumieć, jak straszna jest to choroba. I zaczęłam współczuć ojcu. Stało się oczywiste, że nie mogę mieć do niego pretensji ani żalu. On przecież też był ofiarą. – Oczekiwałaś od niego przeprosin? – Ojciec zawsze przepraszał, ale odkąd zrozumiałam istotę choroby, już nie musiał. Po ataku szału czuł się zdruzgotany, żałował, chociaż dokładnie nie pamiętał czego.
– Czy kiedyś szczerze o tym porozmawialiście?
– Gdy ja i moja siostra byłyśmy już dorosłe i same zostałyśmy mamami, zaczęłyśmy rozmawiać z ojcem poważnie i szczerze. Na początku nie chciał konfrontacji, urywał rozmowy, było mu wygodniej milczeć. Ale nie ustąpiłyśmy. Gdy zobaczył, że nie chcemy wziąć odwetu, a jedynie o niego zadbać, zaufał nam. Tłumaczyłyśmy, że nie może być tak, że rodzina drży w posadach za każdym razem, gdy choroba wraca. Że ma jeszcze ważną rolę do odegrania – jest dziadkiem, którego wnuczęta kochają i potrzebują. Że są leki nowej generacji, które skutecznie hamują chorobę i tak bardzo nie otępiają umysłu. Od tego czasu nasza rodzina zaczęła pomalutku w pewnych aspektach zdrowieć. Później, gdy mieszkałam w Kościelisku, ojciec przyjeżdżał w odwiedziny i zostawał nawet na kilka miesięcy. Wiele razy opowiadał mi bardzo intymnie o chorobie widzianej z własnej perspektywy. Cieszyłam się, że tak bardzo się otworzył. To był dla nas błogosławiony czas.
– Jakie były twoje relacje z siostrą i bratem? Doświadczenia z dzieciństwa was poróżniły?
– Są między nami duże różnice wieku, więc z bratem takie dożylne rozmowy na ten temat zaczęły się, jak już byliśmy zupełnie dorośli. Ale my z Agatą zawsze opowiadałyśmy sobie o sytuacjach i uczuciach. Tylko my wiemy, co naprawdę nas spotkało. To cementuje. – Nie bałaś się o własną córkę? – Ala była oczkiem w głowie dziadka, zresztą z wzajemnością. Tłumaczyłam jej, że dziadek choruje. Pilnowałam, żeby nie była świadkiem napadów, nie mogłam przecież pozwolić, żeby przeszła przez to, co ja. Bałam się, że z takim bagażem nie będę umiała być dobrą mamą. Wiedziałam, że dom, z którego pochodzę, to trudny adres, i moje doświadczenia mogą mieć wpływ także na moje dziecko. I zapewne miały, bo przecież miały wpływ na całe moje życie. Dlatego gdy tylko się urodziła, obstawiłam się naukowymi książkami i poszłam do terapeuty. Mam za sobą wiele lat psychoterapii indywidualnej i grupowej. Namawiam i zachęcam każdą osobę z takiego domu jak mój, by z kimś mądrym wybrała się na gruzowisko swojego dzieciństwa. Bo ono tam jest i paruje z niego toksyczny dym.
– Czy śmierć taty była dla ciebie kolejną traumą?
– Tata umierał w strasznym cierpieniu, ale paradoksalnie ostatnie tygodnie jego życia były w jakiś sposób harmonijne dla nas wszystkich. Nigdy w naszej rodzinie nie było tak łagodnie. Tata był w swoim mieszkaniu na Lwowskiej w centrum Warszawy. Pomimo że miał opiekę prywatną i z hospicjum, ktoś z nas prawie zawsze przy nim był. Wpadaliśmy po drodze z pracy czy do pracy, Ala przychodziła z uniwerku pouczyć się u dziadka. Lubiliśmy tam być. Pani psycholog z hospicjum powiedziała nam, że dawno nie widziała rodziny, która tak świadomie żegna się z bliskim. Byłam pogodzona, że nadszedł taty czas, i drażniło mnie, gdy ktoś wpadał i mówił: „Wojtek, zobaczysz, jeszcze zabalujemy na sylwestra”. Przeczytałam książkę Lama Ole Nydahl „O śmierci i odrodzeniu, czyli jak umrzeć bez lęku” i ta lektura przyniosła mi zrozumienie i spokój. Wiele rad tam zawartych wprowadziłam w życie. Oczywiście trudno mówić o happy endzie, bo ostatecznie tata zmarł, ale dla naszej rodziny był to czas dobrze i mądrze przeżyty. Wyszliśmy z tego obronną ręką.
– Skoro wybaczyłaś ojcu, przepracowałaś na terapii trudne doświadczenia, dlaczego piszesz, że dopiero teraz wydobyłaś się z mroku?
– Bo nie wystarczy tylko zrozumieć i wybaczyć. Ofiary przemocy domowej mają ogromne pokłady napięcia i lęku zatrzymane w ciele. Trzeba się do nich dobrać, wyciągnąć na światło dzienne albo włożyć do środka lampę i oświetlić wszystkie ciemne zakamarki. To jest robota do zrobienia, od której nie da się uciec. Nikt za ciebie tego nie zrobi. Dlatego praca z ciałem, joga, taniec, dobrze wykonywane masaże, wszystko, co pomaga nam wrócić do ciała, do czucia i ożywić tę zesztywniałą z bólu materię, przynosi tak wspaniałe efekty. – Twoim orężem jest joga? – Tak. Ale żeby było jasne, joga i medytacja nie zastępują psychoterapii ani leczenia farmakologicznego. Oczywiście wiele osób z kręgu jogi się tu ze mną nie zgodzi. Jednak takie jest na dziś moje zdanie. Gdy piszą do mnie kobiety, że na przykład chcą samodzielnie odstawić leki psychotropowe i przyjechać na kurs jogi, odradzam taki wybór. Dla mnie psychoterapia była trzonem i podstawą do wyzdrowienia. Ale to joga pomogła mi zrozumieć, że nie muszę ciągle walczyć z demonami przeszłości, żeby żyć szczęśliwie. Nie muszę wcale grać w tę grę. Jestem ponad tym, daleko mądrzejsza, daleko dojrzalsza. Dzięki medytacji mogę spojrzeć na własne myśli z perspektywy świadka jako na produkty własnego umysłu. Mogę odpuścić, zamiast wciąż brać się z życiem za rogi. A własne demony mogę po prostu oswoić, spojrzeć im w oczy ze współczuciem.