Dwie miłości
Rozmowa z doktorem ANDRZEJEM FRACHEM
– Znam osoby, które twierdzą, że cierpi pan na dwie „nieuleczalne choroby”...
– Miłość do Widzewa to choroba, która dotknęła mnie w dzieciństwie. Miłość do klubu z największej łódzkiej dzielnicy zaszczepił mi tata, który był wiernym kibicem... ŁKS-u. Mnie i brata, jesienią 1977 roku zabrał po raz pierwszy na wyjątkowy mecz – derby Łodzi Widzew – ŁKS. Miałem 5 lat, nie wszystko dokładnie pamiętam, ale Widzew wygrał 2:1. Tata chyba nie przypuszczał, że moja miłość rozminie się z jego. Zakochałem się w drużynie osiedlowej i jestem jej wierny do dzisiaj. Widzew ma coś z magii. Historia drużyny, jej piłkarzy przypomina bajkę o Kopciuszku, który potrafi zawojować salony. Koncepcja budowy zespołu zrodziła się w głowie legendarnego prezesa Ludwika Sobolewskiego.
– Chciał stworzyć pierwszy profesjonalny klub piłkarski w Polsce.
– To były nowatorskie wizje. Drużyna oparta została na niechcianych gdzie indziej ludziach. Nie tylko piłkarzach, również trenerach. Przecież zwolniony w Łódzkim Klubie Sportowym Leszek Jezierski został szkoleniowcem Widzewa i zbudował z „odpadów” świetny zespół. Po latach doszli nowi gracze, ale też niechciani w poprzednich klubach. Była to także koncepcja stworzenia zespołu z ludzi do siebie pasujących. – Miłość do Widzewa stale się powiększała? – Stawałem się coraz bardziej świadomym kibicem, a miałem szczęście, bo przyszły pucharowe sukcesy Widzewa. Skazany na pożarcie dawał sobie radę w Europie. Przypomnę, że żadna drużyna angielska nie strzeliła Widzewowi gola w Łodzi, a przecież grały tutaj dwa kluby z Manchesteru i wielki Liverpool. I co ciekawe, zmieniał się szkielet zespołu, a widzewski charakter pozostawał. Do dzisiaj na słowo Widzew, o, proszę popatrzeć, dostaję gęsiej skórki. Należy pamiętać, że nie byłoby Widzewa, tego wielkiego zespołu, gdyby nie fundament, czyli tacy zawodnicy jak m.in. Wiesław Chodakowski, Zdzisław Kostrzewiński, Andrzej Możejko. Przecież młokos Zbigniew Boniek też wiele się nauczył przy tych piłkarzach.
– Widzę wypieki na pana policzkach, kiedy opowiada pan o ukochanym klubie.
– Były takie sezony, że nie opuszczałem żadnego meczu Widzewa, nawet w czasie, kiedy przygotowywałem się do trudnych egzaminów na medycynę. Mieszkałem w Ozorkowie, tramwajem trzeba było jechać ponad półtorej godziny, ale obserwacja meczu była ogromnym przeżyciem. Widzew pokazywał charakter, nie było odpuszczania, tylko nieustępliwość i walka. Za to, nie tylko ja, pokochałem na całe życie tę drużynę. Siedząc na trybunach niezwykłego stadionu na Widzewie, widziało się ogromne zaangażowanie zawodników, a słyszało, jak piłkarski but głaszcze nie tylko trawę. Chłonęło się tę atmosferę, wizyta na stadionie była najlepszym odpoczynkiem.
– Drugą pana „nieuleczalną chorobą” stała się medycyna.
– Z tą chorobą trzeba się urodzić, jeśli chce się wykonywać właściwie zawód lekarza. Nic nie jest ważne, kiedy waży się zdrowie i życie pacjenta – tylko właśnie on. – Jest pan... – ... kardiologiem zabiegowym. Leczę choroby wieńcowe, udrażniając tętnice, poprawiam ukrwienie serca, bardzo często w stanach nagłych. Liczą się wtedy minuty, by przy zawale otworzyć tętnicę i zoptymalizować dopływ krwi do serca, po to by pacjentowi dać szansę na przeżycie. Szybka interwencja we właściwym momencie może spowodować, że zawał dosłownie i w przenośni nie pozostawi blizny w sercu. Blizna może mieć przykre konsekwencje, niewydolność serca wpływa na długość naszego życia. – Od razu chciał pan zostać kardiologiem? – Zbiegło się to z chorobą taty. W czasie mojego pierwszego zaliczenia na studiach medycznych, tata miał zawał serca. Po latach choroba wieńcowa, niestety, powróciła i potrzebna już była interwencja chirurgiczna. Kończyłem wtedy staż i zdrowotne kłopoty taty mnie ukierunkowały – kardiologia i jej rozwój stała mi się bliska. – Bo namacalnie można pomóc pacjentowi? – Można go wręcz ożywić. Wdrożona szybko pomoc powoduje, że powraca dobre samopoczucie, choć śmierć była już bardzo blisko. Z powodu zawału umiera rocznie 50 tysięcy Polaków, a dobrze przeprowadzony zabieg może ocalić kolejną tak liczną grupę. Trzeba tylko szybko dotrzeć do ośrodka kardiologii, tam można uratować życie i usunąć chorobę. – Odpowiedzialna praca. – Zdarzało się, że nie mogłem iść na mecz ukochanego Widzewa, bo musiałem pozostać w szpitalu. Lekarz musi odrzucić wszystko to, co może negatywnie wpłynąć na jego skupienie, bo zabieg bez względu na porę dnia czy nocy musi być zawsze wykonany perfekcyjnie. Tętnica ma średnicę 3,5 mm, od powodzenia do pełnego sukcesu decydują takie wielkości, dlatego trzeba być bardzo skoncentrowanym. – Leczył pan piłkarzy Widzewa? – Tak, traktuję to jako spłatę mojego długu wdzięczności. O tych pacjentach mówię – „moi widzewiacy”. Wiedzą, że o każdej porze mogą do mnie zadzwonić. Śmieję się, że nawet jak nie jestem w szpitalu, to i tak pełnię całodobowy widzewski dyżur. Dzisiaj rano dzwonił Zdzisiu Kostrzewiński, czeka w szpitalu na ablację.
– O którym z piłkarzy Widzewa można powiedzieć, że miał końskie zdrowie?
– Wielu takich było. Okazem zdrowia był Tadeusz Gapiński, także Wiesław Wraga. – On jednak do pewnego momentu... – Wydawało się, że Wiesiu miał niespożyte siły. W jednym z legendarnych spotkań Widzewa z Borussią Mönchengladbach grał z ciężką chorobą zakaźną – grypą. Miał gorączkę, ale w rewanżowym meczu z niemiecką drużyną, to Wraga przeprowadził decydującą akcję. Młody, niezwykle ambitny piłkarz o końskim zdrowiu jak zawsze pokazywał 200 procent swych umiejętności. Wraga to żywe srebro, błyskotliwy, szybki, heros, walczak. Prawie 40 lat temu był takim polskim Messim. Widzew wyeliminował Borussię, Wragę koledzy znosili z boiska na ramionach. – Kilka tygodni później przestał grać. – Okazało się, że serce też zostało objęte infekcją, doszło do ostrego zapalenia mięśnia sercowego. Konieczne było bardzo długie leczenie szpitalne. Przez wiele miesięcy walczył o zdrowie i powrót na boisko. Choroba miała wpływ na dalszą karierę Wiesia. – Leczył go pan? – W 2004 roku przyjmowałem Wragę do jednego z łódzkich szpitali. Pełniłem dyżur, gdy późnym wieczorem zgłosił się z arytmią serca, która, jak się okazało, była następstwem choroby sprzed 20 lat. To był dla mnie szczególny dyżur, lekarskie spotkanie z osobą, która wszczepiła mi pasję, pogłębiła miłość do Widzewa. Przyjaźnimy się do dzisiaj. – Działa pan w Widzewie? – Pracuję aktywnie w stowarzyszeniu byłych zawodników, które założył nieodżałowany Marek Pięta. Dla mnie to zaszczyt, honor i przyjemność uczestniczyć w spotkaniach widzewskich bohaterów. Zagrałem w drużynie oldboyów, nawet strzeliłem dwa gole, po tym meczu nie spałem całą noc, tak jak po radiowej relacji ze spotkania Broendby – Widzew. – Widzew i medycynę łączy zapaść? – Trafnie skomentowane. Mnie – człowieka z bezgraniczną, bezwarunkową miłością do klubu – smucił najbardziej brak poszanowania dla legendarnych postaci Widzewa. Nie wpuszczano ich na stadion, reglamentowano miejsca na trybunach, kierowano nieuzasadnione pretensje. Na całym świecie byłych piłkarzy się szanuje, w Widzewie przez jakiś czas o tym zapomniano. Nastąpiła nie tylko sportowa, ale i organizacyjna zapaść. Doprowadziło to do upadku w 2015 roku i wydawało się nawet, że Widzew może zniknąć, przestać działać. – Nastąpiła i ciągle trwa reaktywacja. – Chciałbym dożyć czasów znowu wielkiego Widzewa, marzę, by na polskich stadionach zniknęło kibolstwo, by nie było zadym jak kilka dni temu w czasie pucharowego meczu Widzew – Śląsk. Chciałbym oglądać mecze razem z siedzącymi obok mnie sympatykami Legii czy ŁKS-u. Na boisku muszą być dwie drużyny, nie wszyscy muszą kibicować wyłącznie jednej. To kwintesencja sportu. Bardzo proste, a okazuje się, że bardzo trudne do zrozumienia dla wielu z tych, co przychodzą na stadiony piłkarskie w Polsce. – A służba zdrowia? – Też cierpi na pewne nieuleczalne choroby, które tak jak kibolstwo w piłce nie wiadomo dlaczego nie są zwalczane. Wydaje się nawet, że nie do końca ktoś chce włączyć skuteczną terapię, a służba zdrowia naprawdę wisi u nas na kilku włoskach.