Szlak bałtycki
Sześcioro Polaków zmonopolizowało przemyt obywateli z krajów Azji Środkowej przez Republiki Bałtyckie do zachodniej Europy.
Osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata – taką karę uzgodnił z prokuraturą w Suwałkach Piotr M., który przez trzy lata miał zarabiać duże pieniądze na przemycie do krajów europejskich obywateli z państw Azji Środkowej. Sędzia, do którego trafiła jego sprawa, uznał jednak, że to zbyt łagodne warunki, bo M. uczynił z przestępstw stałe źródło dochodu i mógł na tym zarobić kilkaset tysięcy złotych. Sam M., który wpadł przez głupotę, argumentuje, że tylko dzięki jego zeznaniom udało się zidentyfikować przemytników i zatrzymać przestępczy proceder, a także poznać słabe strony systemów bezpieczeństwa zewnętrznej granicy Unii Europejskiej. W tej ostatniej kwestii trudno odmówić mu racji: śledztwo wykazało, że północno-wschodnia granica Wspólnoty jest rajem dla przemytników ludzi.
Wielka wpadka
Piotra M. zatrzymała rok temu Straż Graniczna. W Prokuraturze Okręgowej w Suwałkach usłyszał zarzuty związane z przemytem ludzi. Głównym dowodem obciążającym M. były nagrania jego rozmów telefonicznych. M. korzystał z aparatu starszego typu i nie mógł na nim zainstalować komunikatora szyfrującego. To ułatwiło założenie mu podsłuchu. Zatrzymany M. odsłuchiwał swoje niedawne rozmowy, z których wynikało, że kontaktował się z Czeczenem – organizatorem przemytu i z kierowcami. Tych ostatnich instruował, kiedy i gdzie podjechać, by zabrać imigrantów. Pełnił też rolę kasjera: przyjmował pieniądze od imigrantów i płacił kierowcom za kursy. Jego rozmowy były nagrywane przez kilka tygodni. M. zgodził się z prokuratorem, że jest to dowód popełnienia co najmniej dwóch przestępstw, czyli udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i przemycania ludzi. Zrozumiał, że sytuacja jest poważna, a on może najbliższe lata spędzić w kryminale. Przystał więc na propozycję prokuratora: brak aresztu i wyrok w zawiasach w zamian za współpracę polegającą na ujawnieniu wszystkiego, co wie o szajce szmuglerów. Jego zeznania pozwoliły odtworzyć lukratywny przemytniczy biznes.
Kaukaski wódz
M. był prawą ręką Umara V. Ten Czeczen z rosyjskim paszportem wysłał wiadomość do wszystkich swoich krewnych i znajomych, że ma możliwość zorganizowania za pieniądze przemytu ludzi do Europy Zachodniej. Każdy, kto otrzymał tę wiadomość, przesyłał ją dalej do kogo mógł i tak w 2014 roku w społecznościach muzułmańskich w kilku krajach pojawiła się atrakcyjna oferta wyjazdu. – Umar mówił mi, że kto chce zaryzykować wyjazd, musi pożyczać pieniądze od wszystkich krewnych – wyjaśniał M. w Prokuraturze Okręgowej w Suwałkach. – Często było więc tak, że cała wioska lub kilkanaście rodzin składało się, aby pokryć koszty wyjazdu jednego człowieka. Spłacał on długi, jak już dotarł do Europy i zarobił pieniądze. Z tej relacji wynika, że zbiórka pieniędzy zajmowała czasem kilka tygodni. Potem kandydat na nielegalnego emigranta kontaktował się telefonicznie z Umarem V., a ten podawał mu specjalne hasło przeznaczone tylko dla jednej osoby i adres człowieka, do którego należało się zgłosić.
Nocą przez rzekę
Aby rozpocząć wędrówkę ku lepszej przyszłości, trzeba było zgromadzić około 2 tysięcy euro i dodatkowo dotrzeć na własną rękę do Pskowa lub Narwi. Te dwa miasta położone są na zachodnich rubieżach Rosji. Stąd tylko krok do granicy z Estonią, która jest zewnętrzną granicą Unii Europejskiej. Od kiedy Estonia została członkiem Wspólnoty, musi prowadzić drobiazgowe kontrole graniczne, m.in. po to, aby zapobiec nielegalnej imigracji. Jest to o tyle trudne, że prawie cała jej granica z Rosją biegnie wzdłuż Narwy i jezior rozdzielających gęste lasy. Wiele lat temu ze środków unijnych dofinansowano specjalny system monitoringu i noktowizorów, który miał umożliwić wychwytywanie osób nielegalnie przekraczających granicę. Jednak nie do końca spełnia on swoje zadanie. W najwęższych miejscach Narwa ma kilkadziesiąt metrów, więc można ją szybko przepłynąć albo wpław, albo łódką lub motorówką. Estońskiej policji (odpowiada za ochronę granic) brakuje funkcjonariuszy, by upilnować całą linię graniczną (ma ponad 300 kilometrów długości). – Umar współpracował z ... (tu nazwiska dwóch obywateli Estonii – przyp. L. Sz.). Oni znali strażników i dowiadywali się, kiedy i gdzie będą rozmieszczone patrole – relacjonował M. w prokuraturze. Dzięki temu przewozili imigrantów przez rzekę w tych miejscach, w których konkretnego dnia lub konkretnej nocy nie było strażników. Kamery rejestrowały grupę ludzi pokonujących rzekę, ale zanim policjanci zdążyli przyjechać na miejsce, nielegalni podróżnicy znikali w lesie i ginęli bez śladu. Po drugiej stronie Narwy czekały już na nich samochody. Koordynacja kierowców była zadaniem Piotra M. Po uchodźców podjeżdżała furgonetka na estońskich numerach rejestracyjnych i zawoziła ich do drogi międzynarodowej E-67 wiodącej wzdłuż wybrzeża Bałtyku i łączącej Pragę i Warszawę z Tallinem. Za kierownicą siedział Polak zaprzyjaźniony z M. Dalej przez Łotwę i Litwę samochód jechał aż do polskiej granicy. – Wszystko było wyliczone w taki sposób, aby przejazd odbył się w czasie największych korków – zeznawał M. – Przy dużym ruchu łatwo było pozostać niezauważonym i uniknąć przypadkowej kontroli policyjnej.
Leśne przesiadki
Samochód na estońskich numerach rejestracyjnych mógł w Polsce wzbudzić podejrzenia. Dlatego konieczna była przesiadka. W pobliżu polsko-litewskiego przejścia granicznego w Budzisku ustalono kilka punktów przerzutowych. Wszystkie znajdowały się na leśnych polanach, przy drogach odchodzących do międzynarodowej magistrali. Każdy punkt miał swoją nazwę znaną tylko kierowcom (np. „jedynka”, „dwójka”). Piotr M. kontaktował się z polskimi kierowcami, którzy mieli odwieźć imigrantów aż do Warszawy (niektórzy chcieli stamtąd jechać dalej aż do Berlina). Dawał im znać, że furgonetka za godzinę lub dwie będzie na miejscu. Z akt śledztwa wynika, że kierowcy kontaktowali się między sobą poprzez popularny komunikator. Miało to zabezpieczać ich przed podsłuchem. Ten, który jako pierwszy przyjechał na miejsce, łączył się z pozostałymi i informował ich, czy w pobliżu są patrole policji lub straży granicznej. Gdy okazywało się, że nie, dochodziło do przekazania uchodźców. W umówione miejsce przyjeżdżała furgonetka i imigranci przesiadali się do trzech lub czterech polskich samochodów. Każdy kierowca dojeżdżał do głównej drogi i skręcał w stronę przejścia granicznego, a potem dalej do Warszawy.
Pechowy dzień
Kierowca furgonetki podczas długiej podróży z Estonii rozmawiał ze swoimi pasażerami i typował tych, którzy chcieli jechać do Niemiec. – Z reguły taką wolę deklarowało trzech, czterech imigrantów – zeznawał Piotr M. Ci wsiadali do samochodu należącego do Waldemara S. – piekarza, który dał się zwerbować Piotrowi M. do przemytu. S. jechał z imigrantami do Berlina. Za taki kurs otrzymywał od każdego pasażera 100 euro.
S. wpadł przez przypadek. Na autostradzie prowadzącej do Świecka (polsko-niemieckie przejście graniczne) wyprzedzał go nieoznakowany radiowóz. Jeden z policjantów zauważył, że S. przewozi dziecko bez fotelika. Kazał więc S. zjechać na pobocze i ukarał go 650-złotowym mandatem. Potem postanowił sprawdzić tożsamość pasażerów. Tak wyszło na jaw, że S. przewozi osoby, które nielegalnie przekroczyły polską granicę. Czwórka Azjatów trafiła do ośrodka dla uchodźców, a Waldemar S. do aresztu. Nie przyznał się do zarzutu. Wyjaśnił, że nie wiedział, że jego pasażerowie przebywają w Polsce wbrew prawu. – Prawo karne inaczej traktuje osobę, która miała świadomość, że udziela pomocy nielegalnym imigrantom – mówi adwokat Katarzyna Stopińska, karnistra. – Dlatego regułą jest, że każdy przemytnik, zwłaszcza kierowca samochodu, tłumaczy się, że nie miał takiej wiedzy, a swoich pasażerów poznał przypadkowo, gdy poprosili go o podwiezienie do granicy. Problemy prawne Waldemara S. zapewne skończyłyby się na krótkim pobycie w areszcie, gdyby nie to, że Piotr M. wskazał go jako szofera, który najwięcej zarobił na przerzucie uchodźców z polsko-litewskiej granicy aż do Berlina. A samego Piotra M. policja zidentyfikowała, podsłuchując rozmowy Umara V. (Czeczen tylko z nim nie prowadził rozmów przez komunikator). W tej sprawie najbardziej szokuje to, że przez cztery lata grupa Polaków wspólnie z jednym Czeczenem i przestępcami z Estonii skutecznie przewoziła uchodźców z dalekiej Azji, omijając systemy bezpieczeństwa na rosyjsko-estońskiej granicy. I zapewne trwałoby to nadal, gdyby Piotr M. przypadkowo nie dał podsłuchać swoich rozmów prowadzonych przez telefon bez komunikatora szyfrującego.