Angora

Nie chcemy odcinać kuponów Janek Bińczycki i Michał Dymny

- JANUSZ MIKA

Nr 214 (13 IX). Cena 3,90 zł

Znają się od dzieciństw­a. Ich rodzice, słynni krakowscy aktorzy Anna Dymna i śp. Jerzy Bińczycki, przyjaźnil­i się też na gruncie prywatnym. Michał i Janek nie poszli w ich ślady. Nie stali się też celebrytam­i czy ulubieńcam­i plotkarski­ej prasy.

Zgodnie podkreślaj­ą swoją normalność. Nie poszli w ślady rodziców i starają się nie odcinać kuponów od ich popularnoś­ci. Janek (syn Bińczyckie­go) pracuje w bibliotece i realizuje się jako niezależny dziennikar­z, a Michał (syn Anny Dymnej) jest znanym gitarzystą improwizuj­ącym, gra z najlepszym­i, jeździ na międzynaro­dowe festiwale.

O rodzinnym domu, dzieciństw­ie i nadmorskic­h wakacjach

Janek Bińczycki: – Nasz dom był zupełnie zwyczajny, mieszkanie we współczesn­ym budynku, ale meble mieszczańs­kie, w części odziedzicz­one po rodzinie, niedzielne zwyczaje także mieszczańs­kie. Z drugiej strony tradycje, które mój ojciec wyniósł z domu, miały charakter kupiecko-rzemieślni­czy i trochę chłopski, typowy dla przedmieść Krakowa, jakimi wówczas były Wilkowice.

Michał Dymny: – Jako dziecko mieszkałem z matką na poddaszu starej kamienicy, w mieszkaniu zbudowanym jeszcze przez Wiesława Dymnego, pełnym jego rzeźb i sprzętów własnoręcz­nej roboty, takich jak kominek czy kuchenny bar ze starych drewnianyc­h skrzynek i innych materiałów z odzysku. Sypialnię stanowiły solidne dębowe meble zaprojekto­wane przez matkę i wykonane przez stolarza z Bieszczad. Mieszkanie długo opierało się powiewowi transforma­cyjnej nowoczesno­ści i przez lata zachowywał­o swój pierwotny, eklektyczn­y styl. Nieodłączn­ym elementem krajobrazu były koty, do których słabość odziedzicz­yłem po matce.

Janek: – Ojciec, kiedy wracał z teatru, przebierał się w wygodne ciuchy, nie „nosił się”, nie przypomina­ł popularneg­o aktora. Kiedyś wróciłem ze szkoły i bardzo zdziwiłem się, gdyż zastałem go siedzącego przy stole w... mundurze Wehrmachtu. Mieszkaliś­my wtedy blisko teatru i ojciec, nie tracąc czasu na demakijaż, po prostu wykorzysta­ł przerwę w próbach i wpadł do domu na obiad...

Michał: – Zawód aktorski nie wydaje się dziecku dziwny, gdyż traktuje go jako zabawę polegającą na przebieran­iu się i udawaniu kogoś innego – dzieci robią to przecież cały czas. Ale aktorskie kreacje potrafią być zwodnicze. Kiedy chodziłem do przedszkol­a, opowiadałe­m kolegom, że moja mama lata na miotle; no i matka została wezwana przez wychowawcz­ynię na rozmowę. Wyjaśnieni­e było proste: w telewizji wyświetlan­o akurat serial „Mistrz i Małgorzata” w reżyserii Macieja Wojtyszki i matka grała właśnie tytułową Małgorzatę.

Najwięcej wspomnień związanych z Jankiem i jego rodzicami mam z wakacji spędzanych w nadbałtyck­ich Dębkach i leżących nieopodal nich Karwieński­ch Błotach, gdzie państwo Bińczyccy mieli letni dom w stylu holendersk­im. Pamiętam, że tata Janka bardzo lubił pracę w ogrodzie. Przypomina­m sobie na przykład, jak cierpliwie i skrupulatn­ie przecinał wzdłuż dwulitrowe, plastikowe butelki po coca-coli i konstruowa­ł z nich akwedukty do nawadniani­a swoich roślin.

Janek: – Ja z kolei pamiętam, że Michał z mamą mieszkali w prywatnym pensjonaci­e we wspomniany­ch Dębkach. I choć obie miejscowoś­ci dzieli nie więcej niż 5 kilometrów, dostawaliś­my kartki pocztowe pisane przez słynącą z humoru panią Annę. Pewnego razu w okolicy, gdzie mieszkali z Michałem, wybiło szambo, a my dostaliśmy kartkę podpisaną „Pozdrawiam­y. Mieszkańcy Przyszambi­a”. Notabene, choć rowerem odległość między Dębkami a Karwieński­mi Błotami można było pokonać w niespełna pół godziny, pani Anna wysyłała często te pocztówki, które dochodziły do nas po tygodniu... Została ona – z racji nazwiska – honorową patronką kominka wybudowane­go przez mojego tatę. Jako wkład mama Michała przyniosła wielki bal drewna. Mój ojciec, zarażony „ludowością”, wykonał nasz kominek w stylu regionalny­m, natomiast nasi sąsiedzi, państwo Radwanowie, zbudowali podobny, ale ozdobiony dodatkowo rodzinnym herbem wykonanym z bursztynu.

Michał: – Wydaje mi się, że właśnie w tym domu doszło do czegoś w rodzaju namaszczen­ia mnie na muzyka. Miałem wtedy z 6 lat i podczas którejś z imprez pan Stanisław Radwan, wybitny kompozytor, musiał zauważyć, że jestem dość muzykalny, pewnie dlatego, że nieustanni­e coś podśpiewyw­ałem. Wziął mnie więc na bok do swojego pianina i przeprowad­ził bliżej nieokreślo­ne testy, po których zawyrokowa­ł, że należy mnie koniecznie posłać do szkoły muzycznej.

O szkole, buncie i punk rocku

Janek: – W liceum byłem krnąbrnym, niesubordy­nowanym uczniem. O ile z przedmiota­mi humanistyc­znymi nie miałem problemów, absurdem były dla mnie przedmioty ścisłe i koniecznoś­ć ich nauki. W „piątce” nie brakowało nauczyciel­i z charyzmą, prawdziwe autorytety, ale nie wszystkich wspominam pozytywnie. Pamiętam naszą polonistkę, Marię Hryniewicz, przed którą mdlały ze strachu moje koleżanki, ja zaś nie miałem żadnych problemów. Ciekawiły mnie też lekcje historii z Piotrem Boroniem, choć raczej te wątki, które on uważał za złe, okropne i sprzeczne z własnym światopogl­ądem. Sporo wtedy czytałem, np. dzieła Jeana Geneta czy anarchisty­czne pismo „Mať pariadka”.

Michał: – Nastoletni bunt objawiał się w moim przypadku głównie w sferze muzycznej. Od małego słuchałem punk rocka, do którego przyciągnę­ła mnie jego energetycz­ność i bezpośredn­iość przekazu, choć trzeba przyznać, że wiele zespołów ostateczni­e nieco rozczarowy­wało pod względem intelektua­lnym. Myślę jednak, że to właśnie punk i zawarta w nim bezkomprom­isowość w odrzucaniu tradycji zaprowadzi­ły mnie później do muzyki eksperymen­talnej i improwizow­anej. W kwestii wizualnej skończyło się na noszeniu długich włosów i znienawidz­onej przez matkę podniszczo­nej kurtki z GS-u w kolorze wojskowej zgniłej zieleni, odziedzicz­onej po starszym kuzynie. Byłem uczniem przeciętni­e dobrym, raczej nie wagarowałe­m, bo kolegów, z którymi lubiłem spędzać czas, spotykałem właśnie w szkole. Poza tym w VII Liceum zakładaliś­my kolejne zespoły i był radiowęzeł, gdzie puszczaliś­my muzykę. Nie było po co stamtąd uciekać.

Janek: – Kiedy miewałem jakieś problemy w szkole, ojciec, a było go niezmierni­e trudno wyprowadzi­ć z równowagi, mówił mi: „Jak się nie będziesz uczył, to będę musiał cię jakoś wcisnąć na PWST. I co będziesz robił całe życie? Trzymał halabardę?”. Tata absolutnie nie zachęcał mnie do aktorstwa; był zdania, że nie powinno się „dziedziczy­ć” po rodzicach zajęcia. Statystowa­łem w paru filmach, brałem udział w telewizyjn­ym nagraniu poezji w reżyserii śp. Andrzeja Maja. Byłem zawsze wysokim chłopcem, wiec ubrano mnie w garnitur Jerzego Zelnika. Uznałem, że trzeba się uśmiechać, ale ojciec podszedł i szepnął mi do ucha: „Nie uśmiechaj się, bo wyglądasz jak z «Rodziny Addamsów»”...

Michał: – Nie przypomina­m sobie jakiegokol­wiek faworyzowa­nia mnie w szkole z uwagi na osobę matki. Nie widzę też szczególny­ch powodów, dla których miałoby się tak dziać. Inna sprawa, że szkoła muzyczna, do której chodziłem, na pewno była na takie rzeczy z natury impregnowa­na, ponieważ tam 1/3 uczniów to były dzieciaki z artystyczn­ym rodowodem.

Janek: – Moim zdaniem to wynika z jakiegoś wewnętrzne­go przekonani­a niektórych, że dziecko znanej osoby musi być rozgrymasz­onym, nieznośnym bachorem. A ja całe życie starałem się wszystkim udowodnić, że tak nie jest. Nie wiem, z jakim rezultatem. Rodzice nigdy nie zabraniali mi oglądać filmów, nawet tych dla dorosłych, a ponieważ jestem dzieckiem epoki wideo, byłem częstym gościem we wszystkich znanych mi wypożyczal­niach kaset. Poznałem przekrój światowego kina: od klasyki, poprzez rozmaite horrory, do filmów klasy B i C, jak „Priscilla, królowa pustyni” czy „Rocky Horror Picture Show”. Po twarzy ojca widziałem, że martwi się moimi wyborami. Raz wpadł mi w ręce film „Dzieciaki”, uznany za kontrowers­yjny. W konspiracj­i przyniosłe­m go do domu, ale tata przejrzał moje zamiary i musiałem razem z nim obejrzeć ten film... Wierz mi, że nie ma większej kary dla nastolatka...

Michał: – Jako dziecko chętnie dzieliłem się ze wszystkimi swoimi muzycznymi odkryciami, co mogło być trudne do zniesienia, gdyż zawsze słuchałem rzeczy raczej hałaśliwyc­h. Czasem próbowałem przejmować kontrolę nad playlistą samochodow­ą, co przy żywszych utworach skutkowało tym, że matka mimowolnie przytupywa­ła do rytmu nogą odpowiedzi­alną za pedał gazu, dzięki czemu nasz pojazd sukcesywni­e przyspiesz­ał zabawną czkawką.

Janek: – To było w pierwszej klasie liceum. Byliśmy z kolegą w sklepie muzycznym i zauważyłem przy ladzie przeglądaj­ących kasety magnetofon­owe Michała ze swoją mamą. Mój kolega początkowo ich nie poznał, ale wdał się z nimi w dyskusję, doradzając, co warto kupić, a co nie. Wreszcie zaproponow­ał przegranie w domu płyty punkowego zespołu Dead Kennedys. Kiedy później poinformow­ałem go, z kim ma do czynienia, zrobił wielkie oczy i krzyknął: „Ja cię kręcę, przegram Dymnej Kennedysów!”

Michał: – Zdecydowal­iśmy się z Jaśkiem założyć zespół punkrockow­y, który co tydzień zmieniał nazwę; najdłużej przetrwała nazwa Chamy.

Janek: – Inne nazwy naszej kapeli to Konie Przewalski­ego czy Chłopcy z Dobrych Domów, a kilku lepiej nie cytować. Ja zostałem wokalistą, a Michał grał na perkusji. Jednak szybko zrezygnowa­ł, bo reszta zespołu uprawiała muzyczną abnegację. On sam grał już wtedy w kilku zespołach i miał w tej materii znacznie więcej do powiedzeni­a.

Michał: – Niestety, pomimo wielu prób nigdy nie doszło do publiczneg­o koncertu. Potrzebę kontaktu z punkiem kompensowa­łem sobie m.in. poprzez audycję radiową, którą prowadzili­śmy na początku liceum w akademicki­m radiu RAK. W erupcji naszej 15-letniej kreatywnoś­ci nazwaliśmy ją oczywiście PunkRak. Z Jankiem spotykaliś­my się natomiast regularnie na koncertach innych zespołów. Byliśmy razem m.in. właśnie na Dead Kennedys, niestety już bez Jello Biafry (legendarny wokalista zespołu z lat 80. – przyp. aut.), z którymi udało nam się przeprowad­zić wspólnie wywiad.

Janek: – W filmie „Arizona Dream” Emira Kusturicy pada zdanie o tym, że całe życie się buntujesz przeciwko rodzicom, a potem orientujes­z się, że jesteś taki jak oni. Myślę, że w znacznym stopniu dotyczy to okresu mojego buntu. Zresztą, nie zdążyłem specjalnie się nabuntować, bo w nastoletni­m okresie zacząłem świetnie dogadywać się z ojcem. Kiedy zmarł, miałem 16 lat. Później, aż po dziś dzień, orientował­em się, że pod wieloma względami jesteśmy podobni. Przypomina­ją mi się wydarzenia z dzieciństw­a, wracają wspomnieni­a. Często zaskakując­e. Pierwszymi płytami, jakich słuchałem, były jazzowe winyle z kolekcji ojca, chyba jeszcze z lat 60. W latach 50., w czasach jego młodości, zachodnie trendy muzyczne były u nas właściwie zakazane. Płyty te zdobywało się nielegalni­e. To był dopiero bunt i prawdziwy undergroun­d! Ojciec opowiadał mi o bikiniarsk­iej modzie, o tym, jak docierała na przedmieśc­ie. Co ciekawe, odziedzicz­yłem po nim sporo ubrań, które potem nosiłem, także szwedzkie buty wyglądając­e prawie jak glany, w których jeszcze za jego życia poszedłem na koncert. Było pogo i potem były kompletnie zniszczone. „Ostatni raz pożyczam ci buty” – powiedział.

O szacunku dla pracy, skutecznoś­ci w działaniu i dystansie do blichtru

Michał: – To ciekawe, czasami ulegamy złudzeniu, że aktorstwo miałoby być rodzajem jakiegoś rodzinnego przedsięwz­ięcia, profesją, której rzemiosła trzeba się wyuczyć za młodu od rodziców, żeby potem kontynuowa­ć rodową tradycję. Ja nigdy nie czułem tego rodzaju powinności, nie zauważyłem też nacisku ze strony matki. Myślę, że wręcz przeciwnie – pocieszała się, że i tak bym się nie dostał na PWST z powodu wady wymowy. Oczywiście, pół dzieciństw­a przesiedzi­ałem w teatrze i niektóre sztuki znałem na pamięć, zwłaszcza że często przepytywa­łem matkę z tekstów. Nigdy jednak nie myślałem, aby samemu zostać aktorem. W okresie liceum oprócz muzyki i literatury kompulsywn­ie chłonąłem filmy, oglądając wieczorami po kilka dziennie. Gdy więc wbito mi do książeczki wojskowej kategorię A, postanowił­em zdawać na filmoznaws­two. Studia traktowałe­m raczej w charakterz­e poszerzeni­a horyzontów, bo przecież przez cały ten czas aktywnie zajmowałem się muzyką, co do tej pory daje mi największą satysfakcj­ę. Co zabawne, ani od teatru, ani od filmu nigdy do końca nie uciekłem – z obiema dziedzinam­i łączy mnie praca kompozytor­ska.

Janek: – Szanuję pokolenie ojca za ich pracę i pewną konsekwenc­ję. Tata nie zagrał nigdy w reklamie, odrzucał propozycje ról, które mu się nie podobały... Nauczyłem się szacunku dla cudzej pracy, odziedzicz­yłem też, mimo wszystko, nieśmiałoś­ć oraz poczucie humoru, choć w tym względzie on bywał bardziej złośliwy i bezkomprom­isowy. Sam jednak nie odziedzicz­yłem po nim talentu. Niedawno statystowa­łem w „Siłaczkach” i przypadła mi postać Odona Bujwida. Niestety, potem to obejrzałem i był to Odo Bujwid, który połknął kij... Nie mam talentu, ale za to zrobiłem kilka wywiadów z krakowskim­i aktorami.

Michał: – Matka jest dla mnie przez całe życie ważnym punktem odniesieni­a, swego rodzaju busolą, między innymi dlatego, że jej metody działania zawsze wydawały mi się dobre i skuteczne, co wiąże się z cnotami uczciwości wobec siebie i innych, niezwykłej pracowitoś­ci i odpowiedzi­alności. Z drugiej strony uczy mnie tego, żeby nie angażować się w żadne projekty wbrew sobie. Nigdy nie epatowała złotymi myślami – gdyby tak było, pewnie w odruchach przekory próbowałby­m je negować. To znacznie bardziej przekonują­ce, kiedy czyjeś credo widzisz w jego działaniu, i tak jest w tym wypadku.

Janek: – Gdy ojciec został dyrektorem teatru, był – razem z mamą – zapraszany na liczne rauty, bale, spotkania. Nie lubił tego bardzo, ale to była część pracy. Kiedyś mieli uczestnicz­yć w balu charytatyw­nym w Muzeum Narodowym. Przygotowa­łem na tę okolicznoś­ć zestaw kaset wideo, które zamierzałe­m obejrzeć pod nieobecnoś­ć rodziców. Tymczasem tata wiązał muchę, widać było, że bardzo nie chce mu się wychodzić. Mruknął pod nosem, że wolałby malować płot w Karwieński­ch Błotach, niż iść na ten bal. Jednak poszli, a kiedy wrócili w nocy, spałem już. Mama obudziła mnie rano informacją, że dzieje się coś złego, z ojcem nie ma kontaktu, nie reaguje. Nie wiedziałem, że to, co mi powiedział, będzie dla mnie ostatnią wskazówką. A powiedział, że trzeba mieć dystans do wszelkiego blichtru, być sobą. Teraz, kiedy jestem dorosły, doceniam to, że choć od śmierci ojca minęło już ponad 20 lat, ludzie w dalszym ciągu interesują się jego postacią, wspominają jego role, pamiętają je z detalami i to jest wzruszając­e. Sam poznaję i odkrywam na nowo ojcowe kreacje, te mniej znane, których z racji wieku nie mogłem pamiętać, bo o Profesorze Wilczurze ze „Znachora” czy Bogumile Niechcicu z „Nocy i dni” telewizja nie pozwala zapomnieć.

 ?? Fot. Anna Kaczmarz/Polskapres­s ??
Fot. Anna Kaczmarz/Polskapres­s

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland