Nie stoimy w miejscu
Choć zespół Goya prawie w ogóle nie pojawia się w telewizji, wciąż koncertuje. I wciąż nagrywa
na studio. Siłą rzeczy nie mieliśmy wyboru. W końcu trzeba z czegoś żyć i zarabiać pieniądze.
Zgodnie przyznają, że najważniejsze jest, iż sprawia im to wielką przyjemność. – I z pewnością mobilizuje oraz rozwija. Na pewno nie stoimy w miejscu.
– Magda zawsze marzyła o tym, aby pisać teksty i komponować dla innych – wtrąca Grzegorz. – I teraz te marzenia realizuje. Niedawno podpisała umowę z dużą firmą fonograficzną w sprawie pisania piosenek dla innych wykonawców.
– Tym samym pracy mi nie zabraknie – mówi Magda. – Im więcej, tym lepiej. To bardzo przyjemne. A jak słyszy się swoją piosenkę albo tekst w wykonaniu innego artysty, to nie tylko miłe, ale i satysfakcjonujące.
Zespół powstał w 1995 r. – Aż trudno uwierzyć, że to już tyle czasu – śmieją się. – I do tego w tym samym składzie. Poza tym wspólnie spędzamy wolny czas.
Magda pochodzi z Krasnegostawu. Od dzieciństwa wielokrotnie uczestniczyła w różnych przeglądach piosenki i festiwalach. I została zauważona. Zaraz po maturze trafiła do Warszawy. – Szef jednej z firm fonograficznych zaproponował mi, abym przeniosła się do stolicy i podpisała wieloletni kontrakt. Miałam nagrać płytę, ale wcześniej musiałam znaleźć muzyków. Zaczęłam też chodzić do szkoły muzycznej. Prywatnej. I tam się poznaliśmy, choć chłopcy do tej szkoły nie uczęszczali.
– Szukaliśmy wokalistki do zespołu – opowiada Grzegorz. – A gdzie szuka się wokalistki? W szkole muzycznej.
I tak zaczęli razem grać. Jak mówią, od razu wiedzieli, że będą robić to dłużej. I razem. Nie sądzili jednak, że aż tak długo. Od razu też zespół miał nazwę. Dlaczego Goya? – Przypadek. Nasz perkusista leżał w szpitalu. I jeden z lekarzy tak to sobie wymyślił. Rzucił, że taka nazwa byłaby dobra. No i miał rację – jest dobra.
Zaczęli tworzyć pierwsze piosenki. – Było ich bardzo dużo. Trochę to trwało, bo trzy lata. Firma fonograficzna miała swoją wizję, a my swoją. Nie byliśmy pokorni. Dojście do kompromisu trochę trwało. Przynajmniej na początku była to ciężka walka.
W końcu powstał pierwszy album zespołu Goya. – Utwór „Bo ja” przez chwilę stał się przebojem. Ale przez ten utwór, przez płytę, która była bardzo młodzieżowa, postrzegani byliśmy jako zespolik mało poważny i na jeden szlagier.
Komponowali, grali i uczyli się. Nabierali doświadczenia. Aby nikt nie miał wpływu na ich muzykę, założyli własne studio. Chcieli być niezależni artystycznie. – Zaczynaliśmy od małego pokoiku. Dopiero później rozwijaliśmy się i rozrastaliśmy. Wtedy jednak to wystarczyło, aby realizować swoje pomysły.
Przez kilka lat żyli – jak to określają – w zawieszeniu. – Firma fonograficzna zerwała z nami kontrakt. Ale pracowaliśmy już nad nowymi piosenkami – w nowym stylu i w nowym duchu.
Kolejna płyta zatytułowana „Kawałek po kawałku” ukazała się ponad cztery lata po pierwszej. – Była już zupełnie inna, nowa w 100 procentach. Wróciliśmy zarówno do rozgłośni radiowych, jak i na estradę. Bardzo pomógł nam występ podczas eliminacji do Eurowizji. Znowu zostaliśmy zauważeni. W Programie III Polskiego Radia często prezentowano dwie nasze piosenki: – „Jeśli będę taka” i cover znanego utworu zespołu Nirvana „Smells Like Teen Spirit”.
Po trzech latach powstała kolejna płyta – „Smak słów”. Tytułowa piosenka stała się wielkim przebojem. I do dziś jest chętnie słuchana. – Ta płyta była przełomowa w każdym sensie. To, że ten utwór tak bardzo zaistniał, sprawiło, iż wszystko inne zaczęło działać. Graliśmy bardzo dużo, jeździliśmy z koncertami. Niezależność finansowa dawała nam ogromny komfort. Dzięki temu mogliśmy pozwolić sobie na budowanie naszej niezależności artystycznej, czyli studia. To był z pewnością najlepszy okres w historii zespołu, choć nigdy nie mieliśmy powodów do narzekań.
Ten dobry okres trwał przez kilka lat. Ich popularność podbiła jeszcze piosenka, którą nagrali na potrzeby polskiego filmu „Tylko mnie kochaj”. Jak to się stało, że stworzyli ten tytułowy utwór? – Przyszła do nas ważna osoba z produkcji tego filmu. I powiedziała, że chce mieć do tego obrazu piosenkę w stylu Goi. No to dostała.
Opowiadają, że mieli wolną rękę. – Obejrzeliśmy film. Jedyna wskazówka, jaka się pojawiła, mówiła tylko tyle, że dobrze by było, aby w piosence pojawił się zwrot „tylko mnie kochaj”. Nie było z tym większego problemu.
Utwór stał się także wielkim przebojem, a to sprawiło, że ich muzyczna hossa wciąż trwała. W tym czasie przygotowali i nagrali własną wersję przeboju grupy Dwa Plus Jeden „Chodź, pomaluj mój świat”. Znalazł się on na singlu dla DJ-ów. Grali mnóstwo koncertów, ale także pracowali w studiu. W tym samym roku wydali kolejną, czwartą już, swoją płytę. Zatytułowali ją „Horyzont zdarzeń”. Jak napisano w jednej z recenzji, muzycy sięgnęli po klasyczne dźwięki fortepianu, gitar akustycznych, sekcji smyczkowej i połączyli je z nowoczesnymi dźwiękami. „Udowodnili, że to, co ambitne, może być także pogodne, mądre i piękne”. Piosenka „W zasięgu twojego wzroku” zagościła na listach przebojów. Do dzisiaj grana jest w stacjach radiowych. Być może płyta (a zatem i ich twórczość) zyskała takie uznanie dlatego, że opowiada o szczęśliwej i spełnionej miłości.
W tamtym okresie Magda próbowała już pracy indywidualnej. Zaśpiewała m.in. ze słynnym skrzypkiem Nigelem Kennedym, zespół zaś był gościem specjalnym i wystąpił przed jedynym w Polsce koncertem Petera Gabriela w Poznaniu.
Na przełomie 2009 i 2010 r. sami uznali, że należy coś zmienić. – I zmieniliśmy. Zarówno firmę wydającą nasze krążki, jak i menedżera.
Przystąpili do intensywnej pracy. I nagrali kolejny krążek. Zatytułowali go „Od wschodu do zachodu”, a znalazło się na nim siedemnaście piosenek. Kolejna płyta to solowy album Magdy pt. „Utkane z wyobrażeń”. – To właściwie album solowy. Dał mi ogromnego kopa i dodał pewności siebie – mówi Magda. – Pracowałam z innymi muzykami. Nowe doświadczenie. Poza tym wszystko robiłam sama. Od nagrania wszystkich instrumentów klawiszowych na płycie po aranżacje i podkład. Powstała świetna płyta, ale ambicjonalna, nie komercyjna. Dawała ogromną satysfakcję.
Dwa lata później ukazał się szósty, studyjny, album „Chwile”. – Pojawiło się na nim więcej gitar i więcej brzmień z lat 80. Jest więcej dynamiki i elektroniki. Szukaliśmy nowych kierunków. Ogromnie nas ucieszyło, że ta płyta została dobrze przyjęta. Tytułowy utwór bardzo się spodobał i często grany był w radiu.
Mimo osiągnięcia sukcesu nie czuli go w sensie komercyjnym. – Byliśmy spychani na bok przez nowych artystów i nowe przeboje. Zresztą nigdy się nie ścigaliśmy. I nie zabiegaliśmy o popularność, która nic nie daje. Nie bywaliśmy na ściankach i nie pojawialiśmy się na portalach plotkarskich. Dużo lepiej czujemy się w studiu i na estradzie – to jest nasze naturalne środowisko.
Dodają, że od 19 lat są małżeństwem. – Pobraliśmy się po pięciu latach znajomości. I nie wpisaliśmy się w trend, zgodnie z którym artyści często się rozwodzą. Nas małżeństwo łączy, a nie dzieli.
Cały czas podróżowali po kraju i koncertowali. Dorobili się własnej publiczności. Trudno się jednak temu dziwić, skoro dla wielu to, co robią, jest wyjątkowe. Zawsze doceniano ich za autentyzm, za magiczny klimat i niebanalny liryzm. – Ludzie jechali czasem po kilkaset kilometrów, aby zobaczyć nasze występy.
Przyznają, że przez ostatnie siedem lat, mimo iż pracowali dość intensywnie, poczuli lekką stagnację. – Nam też coś czasem nie wychodzi tak, jak chcielibyśmy, i nie wszystko się udaje. Życie ma różne okresy i nie wygląda tylko tak jak na Instragramie; są wzloty i są upadki. Artyści to też ludzie. A czytanie o normalnym życiu dla wielu osób nie jest ciekawe, a wręcz czasem nudne.
Ale, jak zapewniają, stagnację mają już za sobą. Widać, że naładowani są pozytywną energią. I że są szczęśliwi. – Żyjemy na totalnym luzie. Mamy wolność, fantastyczną pracę i nic nie musimy.
Kończą właśnie pracę nad najnowszą płytą. – To powrót do początkowych piosenek i jednak do tego naszego pierwszego brzmienia. Ludzie chcą Goi, zespołu takiego jak dawniej, w stylu Goi. I zbytnie eksperymentowanie nie jest wskazane. To zostawmy młodym.