Sabai sabai
Dookoła świata
Motocyklistka Orathai Chanhom umarła na drodze, gdy w jej pojazd wjechał samochód. Kierowcą auta był wysoki funkcjonariusz policji. Prowadził po pijanemu, ale nie stracił pracy, zachował prawo jazdy, a sąd odmówił skazania go na więzienie. W Tajlandii istnieją jedne z największych nierówności społecznych i widoczne są one również na szosach. Zamożni i ustosunkowani o wiele rzadziej padają ofiarą wypadków, a jeśli są sprawcami, unikają konsekwencji. Raport WHO umieścił Tajlandię na drugim miejscu na świecie pod względem liczby śmiertelnych kolizji drogowych. W tym niechlubnym rankingu wyprzedza ją tylko zdewastowana wojną Libia. Lecz jeśli chodzi o kraksy z udziałem motocykli, Tajlandczycy są pierwsi. Nic dziwnego, transport publiczny poza dużymi miastami właściwie nie istnieje, a większość rodzin stać najwyżej na skuter czy motocykl, którym jeździ po kilka osób naraz. Na zatłoczonych drogach w starciu z samochodami nie mają szans. Zakrwawione buty, strzępy podartych opon i porozrzucane części dwukołowców to codzienny widok na tutejszych szosach. Drugie miejsce pod względem śmiertelności zajmują piesi. Szerokie chodniki to rzadki luksus, a jeśli już są, zapełniają je stragany spychające pieszych na jezdnie. Budowa chodników nie jest priorytetem dla władz, bogaci nie lubią chodzić. Nie lubią też być karani. Przepisy drogowe nie mają wobec nich zastosowania. Gdy siedem lat temu młody spadkobierca producenta napojów energetycznych w pijanym widzie przejechał szeregowego policjanta, wszczęto śledztwo, ale do dziś sprawca nie stanął przed sądem. Funkcjonariusze bronią się, twierdząc, że wypadki wynikają z kultury „sabai sabai”. Ten nieprzetłumaczalny zwrot oznacza rodzaj zrelaksowanego zadowolenia. – Jeśli egzekwujemy prawo, Tajowie są niezadowoleni i narzekają, że to nie „sabai sabai” – tłumaczy zastępca komisarza policji w Bangkoku. Jednak główną przyczyną bezradności drogówki jest korupcja. Trzy tysiące stołecznych policjantów ze służby drogowej zarabia średnio niecałe 19 tys. batów miesięcznie, czyli ok. 2400 zł, za pracę w morderczym upale, duszącym smogu i monsunowych deszczach. Są więc podatni na finansowe perswazje i niechętni do działania. Tylko dwa razy, w styczniu i kwietniu, z okazji zachodniego i tajskiego Nowego Roku, organizują kampanie, rozwieszając billboardy z krwawymi zdjęciami oraz prowadzą akcje aresztowań pijanych kierowców, które po świętach natychmiast odchodzą w zapomnienie. (EW)