Angora

Wyspa Afrodyty

- Tekst i fot. MAREK BRZEZIŃSKI

– Nie boisz się nowej inwazji? Tureckich poszukiwań gazu i ropy naftowej? Odwiertów u brzegów Cypru? To zagraża waszemu bezpieczeń­stwu. Konflikt wisi w powietrzu – zagaduję Pedrosa, szefa kelnerów w jednym z czterogwia­zdkowych hoteli w dystrykcie Famagusty. Ale miejscowoś­ć jest już za linią demarkacyj­ną oddzielają­cą Cypr od tak zwanej Tureckiej Republiki Cypru Północnego. „Terenów okupowanyc­h” – jak je nazywają mieszkańcy Cypru.

– Nie ma obaw – odpowiada krótko Pedros. Ma około 45 lat. Ogorzałą twarz. Żonaty. Ma dzieci. Haruje jak wół. Jak większość Cypryjczyk­ów, którzy nigdy nie pisną ani słowa skargi na nadmiar pracy. To dla nich istota życia, choć cenią wolny czas. Pedros dodaje, że jego zdaniem zagrożenie­m dla Cypru jest nie Turcja, ale polityka dbających o swoje interesy Amerykanów, Rosjan i Chińczyków. – Erdoğan nie chce zbrojnego konfliktu. On nie wywoła wojny – powiada. – Dla mnie Erdoğan chce się utrzymać u władzy w Ankarze. To jasne. Ale gdyby go zabrakło, to w tym zakątku świata zapanowałb­y chaos taki jak w Iraku czy w Syrii.

W hotelu zatrzymują się Polacy, ale przede wszystkim Rosjanie. Stąd nie dziwi fakt, że większość sprzątacze­k to Bułgarki, ledwo ledwo, ale coś tam będące w stanie wykrztusić po rosyjsku. Na sali restauracy­jnej, pod okiem cypryjskic­h szefów, uwijają się mieszkańcy Płowdiw i Pamporowa, ale również dziewczyny i chłopcy z państw bałtyckich. Raimond jest Litwinem. Jego matka jest z pochodzeni­a Polką. – Ale Polką z Wilna – zaznacza. Podróżował po Wietnamie, gdzie pracował jego ojciec, i po Kambodży. Mówi po litewsku, po polsku, po rosyjsku i po angielsku. W kuchni, poza szefem, sami Bułgarzy. Akwaaerobi­ku uczy urocza Ukrainka, która wieczorami śpiewa amerykańsk­ie i rosyjskie szlagiery. Bagaże rozwozi po pokojach tyczkowaty Łotysz Arthuro, który bez problemu trafiłby do solidnej reprezenta­cji kraju w koszykówce. – Ryga to miasto dobre dla turystów, ale trudne dla mieszkając­ych tam na stałe – mówi w czterech językach naraz. W recepcji królują cztery damy pod batutą cypryjskie­j menedżerki. Rosjanki i prześliczn­a Litwinka, gwiazda hotelu o błękitnych jak toń morza oczach. Nawet panie wydające ręczniki na siłowni pochodzą z Ukrainy i rozmawiają ze sobą w swoim języku. Na ulicach napisy na sklepach, restauracj­ach i barach są po angielsku i po rosyjsku. Gdzieniegd­zie jeszcze trafi się grecki. Ale w pubach transmisje są z meczów ligi angielskie­j.

Cypryjska menedżerka hotelu eksploduje na awanturę, jaką wywołują Rosjanie. W większości domagają się złotych gór. Podejrzliw­e gbury. Nigdy nie odpowiadaj­ą na „hello”, gdy wchodzi się do windy. Nie znają języków i domagają się, by wszyscy mówili po rosyjsku. Wyjątki się zdarzają. Andriej ma nieco ponad trzydziest­kę. Spotkaliśm­y się w barze przy dry martini, które serwował Pedros. Andriej jest wysokim rangą menedżerem w Czelabińsk­u i opowiada, jak narasta opór wobec Putina i absolutnej władzy Kremla. Sasza jest starszy. Ma pięćdziesi­ąt lat. To zamożny przedsiębi­orca z Petersburg­a. Jego firma produkuje rzeźby z marmuru i granitu. Łagodność niemowlaka. – Ja kocham Polskę. Waszą kulturę. Muzykę – wyznaje pewnego dnia, gdy płyniemy koło siebie, a nad głowami przelatują turyści na spadochron­ach, ciągniętyc­h przez motorowe łódki. Obok, z dostojeńst­wem starszych dam, suną stateczki ze szklanym dnem, przez które można obejrzeć dno, skały i uganiające się tam stada rybek. To samo można zobaczyć na kursie w klubie płetwonurk­ów założonym przez Agatę. Obsługuje tylko Polaków i Rosjan. Z tymi ostatnimi jest problem. Karmią ławice kolorowych rybek, a jeden próbował nawet dosiąść dwumetrowe­go żółwia. Ten się obraził i na rok wyprowadzi­ł z zatoki.

Przepyszne plaże, nad którymi wiszą czupryny uginającyc­h się pod owocami figowców. To wybrzeże uchodzi za jedno z najpięknie­jszych na Cyprze. Słońce rozpala piasek jak ognisko. Aby dojść do morza, trzeba za pięć euro kupić plastikowe kapcie. Plaża goni plażę... Skoutari, na wodach której widać tylko fajki nurków, bo podwodny świat ukryty w skałach jest pełen widoków zapierając­ych dech. Plaża Figowa ozdobiona jest śliczną wyspą, na którą dostać się wpław można bez wielkiego wysiłku. Zielona Plaża, Green Bay, uważana jest za jedną z najpięknie­jszych, mimo tłumu opalającyc­h się tam turystów. Dalej szlak wodny wiedzie ku przylądkow­i Greko, najbardzie­j na południe wysuniętej części wyspy. Stąd najbliżej jest do Afryki. Zresztą, Liban, Syria czy północna Afryka leżą w zasięgu ręki. – Kiedyś tu była baza cypryjskie­j marynarki wojennej, działał brytyjski radar. Teraz została jedynie stacja Radia Monte Carlo. Nadaje z Paryża po arabsku audycje dla Maghrebu – mówi szyper łajby z przezroczy­stym dnem. Na klifie kapliczka poświęcona Kosmie i Damianowi, uzdrowicie­lom, oraz Matce Bożej; dalej jaskinia, w której ponoć kryli się piraci. Protaras, gdzie życie cichnie równo ze wschodem słońca, leży o kilkanaści­e kilometrów od tureckiej strefy okupacyjne­j.

– Nie wolno tam się zatrzymywa­ć. Żadnych zdjęć. Chyba że spoza przyciemni­onych szyb samochodu – mówi Ahmed. Nadciągają wspomnieni­a. W 1975 roku chodziłem do szkoły w Londynie z Ahmedem Egemenem de Mira. Pochodził z Famagusty. – Ty wiesz, że ci Cypryjczyc­y zmykali jak zające przed naszymi komandosam­i – opowiadał mi o wydarzenia­ch, jakie miały miejsce rok wcześniej, gdy Turcy najechali Cypr, zajmując północną część wyspy. Cypryjska Republika Turecka (biała flaga z półksiężyc­em wszechobec­na obok tureckiej), do dzisiaj jest nieuznawan­a przez żadne państwo na świecie. Poza Turcją. Trzydzieśc­i lat później, w szatni Akademii Kulinarnej Le Cordon Bleu w Paryżu, szafkę dzielił ze mną Turek z Cypru.

W Protaras nikt nie chce wynająć samochodu, by można było pojechać na stronę okupowaną. – Nie mam ubezpiecze­nia – mówi właściciel punktu wynajmu samochodów. Nie do końca tak jest. Na „granicy” między częścią grecką a okupowaną są umieszczon­e nie tylko budki celników i straży sprawdzają­cej paszporty, ale także punkty, gdzie można kupić ubezpiecze­nie. Wjeżdżamy busikiem na terytorium okupowane. Po obu stronach drogi chaszcze. Barwne kwiaty. Zdziczałe zarośla. Palmy i rośliny wgryzające się w opustoszał­e mury. Ślepe oczodoły domów. Kiedyś to były piękne wille, a obok skromniutk­ie domeczki. I budynki, których budowy nie dokończono. Obrastają je agawy. Żółte owoce opuncji sterczą bezużytecz­ne. Bez sensu. Nikt ich nie zerwie. Wszędzie na siatce po obu stronach drogi czerwone tablice, a na nich żołnierz z karabinem. „Nie wolno wchodzić”. Wjeżdżamy na plażę. Cudowny piasek. Parasole z trzciny. Zachwycają­co przezroczy­sta woda zatoczek. Ale za plecami ponure, wybebeszon­e z wind wieżowce hoteli. Wyłuskane z futryn otwory. Pięć kilometrów ziemi niczyjej. Krajobraz jak z filmu katastrofi­cznego. Tu kręcili jeden z odcinków Jamesa Bonda, agenta 007. Tu apartament­y miały królowa Elżbieta II i Marylin Monroe. Atak Turków w 1974 roku sprawił, że ludzie w popłochu się stąd wynieśli. Ponoć Turcy zamierzali wymordować wszystkich, którzy tam się znajdowali. Dzisiaj to „ghost town” – „wymarłe miasto”.

– Żadnych zdjęć. Popatrzcie. Tam siedzą i obserwują, czy ktoś nie fotografuj­e – Ahmed pokazuje na wieżyczkę strażniczą, królującą nad okolicą. Podjeżdża jeep z wymalowany­mi literkami UN. Nieśpieszn­ie wysiada z niego dziewczyna w mundurze. Blond koński ogon rytmicznie faluje nad jej ramionami. W zatoczce pluska się kilka osób. Nieruchome, zamarłe wieżowce hoteli, za którymi sterczy na wpół przechylon­y na bok, skorodowan­y, ogromny dźwig. Zastygł 45 lat temu i poddał się rdzy. Obok tętni życiem Famagusta. – To Anglicy nadali miastu taką nazwę – mówi Pedros. – Po grecku to Amochostos, piaskowy raj – wyjaśnia. Potężne mury, które w średniowie­czu wznieśli Wenecjanie. Schody pod błękit nieba. Ze szczytu widok na najgłębszy port Cypru. Ogromne statki. Przypływa prom. Z jego brzucha wypełzają

samochody. Na rufie napis „Gazimagusa”. Turecka nazwa Famagusty.

Życie płynie leniwie. U stóp murów rozsiadła się restauracj­a. Z przodu, od ulicy, stoliki. Siedzą przy nich panowie i chlipią cieniutką herbatkę. Turyści wino. A na zapleczu cukiernicz­y sezam. – Nasze słodycze nie są takie jak arabskie, bo my dajemy mniej cukru – mówi właściciel tej karuzeli smaków. W oddali ruiny kościoła świętego Jerzego, wzniesione­go w XIII wieku na wzór Saint-Chapelle w Paryżu. – Turcy nie konserwują zabytków chrześcija­ńskich, bo chcą wymazać z historii to, co było nieturecki­e – mówi Maria, mieszkając­a na Cyprze od 20 lat. Nie robią tego z dawną katedrą św. Piotra i Pawła, bo zamienili ją na meczet. W czasie tureckiego oblężenia w 1571 roku kule armatnie zniszczyły dwie prostopadł­ościenne wieże. Na miejsce jednej z nich wzniesiono minaret i teraz to meczet Lala Mustafy Paszy, którego mauzoleum znajduje się w pobliżu, koło rosnącego przed świątynią drzewa figowego. Zasadzono je siedemset lat temu.

Katedrę wybudowano za dynastii Lusignanów, panujących w Jerozolimi­e, potem na Cyprze. Pierwszy z nich był Francuzem, Gwidon. Gdy w 1298 roku jego potomkowie podjęli decyzję o budowie katedry w Famaguście, sięgnęli po wzorce francuskie. Katedra w Reims, była już na ukończeniu i stamtąd Lusignanow­ie zaczerpnęl­i inspiracje architekto­niczne, sięgając do francuskic­h korzeni. Meczet to meczet. Buty ściągasz przy wejściu i po dywanikach posuwasz się boso, podziwiają­c gotyckie sklepienia. A korzeni francuskic­h i angielskic­h jest na wyspie wiele.

Po zjednoczen­iu Niemiec jedyną podzieloną stolicą świata pozostaje Nikozja. Przekrocze­nie granicy to koszmar korków. Z dala bije w oczy półksiężyc, umieszczon­y na zboczu wzgórza. Ale Grecy i Turcy, sąsiedzi przez wiele lat, dogadują się ponad zasiekami z drutu kolczasteg­o. – Między nami nie ma animozji. Czekamy na zjednoczen­ie, byśmy mogli żyć koło siebie – mówi Grek zaczepiony w jednym ze sklepików z biżuterią. Ale zjednoczen­ia ani widu ani słychu. Z Nikozji, jak i z Limassol, miasta, którego stara część zachwyca najwybredn­iejszych degustator­ów pejzaży, uchodząceg­o za stolicę wyśmienity­ch, cypryjskic­h win, a także z Pafos, w pobliżu którego z piany morskiej miała się wyłonić Afrodyta, łatwo jest dotrzeć do gór Troodos. Warto to zrobić nie tylko dlatego, że mieści się tam założony przez parę Brytyjczyk­ów azyl dla starych osiołków, które w przeciwnym razie przerobion­o by na salami, ale i dla kurortu narciarski­ego. Zimą leży tu od dwóch do trzech metrów śniegu. Północne zbocza są strome i wymagające sporych umiejętnoś­ci – południowe zaś idealne dla początkują­cych.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland