Kulom się kłania
Rozmowa z ROBERTEM JĘDRZEJEWSKIM, giriewikiem, mistrzem Europy i świata w podnoszeniu żeliwnych kul
Tomasz Zimoch rozmawia z Robertem Jędrzejewskim, giriewikiem.
– Patrząc na pana, tak sobie wyobrażam siłacza.
– Jestem założycielem dwóch grup sportowych: pierwsza związana jest z procedurami bezpieczeństwa w oparciu o izraelski system samoobrony i realnej walki wręcz Krav Maga. Prekursorem, osobą, która ten system wprowadziła do Polski, jest Tomasz Adamczyk, i zaszczytem dla mnie jest współpraca z nim.
– Uczy pan, jak właściwie zachowywać się w chwilach zagrożenia?
– Tak, jestem od wielu lat instruktorem, ekspertem, jeżdżę po całym świecie i prowadzę szkolenia, nie tylko z osobami cywilnymi, ale i różnego rodzaju formacjami mundurowymi. Wcześniej uprawiałem kick boxing, ćwiczyłem kung-fu. – Wspomniał pan o drugiej grupie sportowej. – W najstarszym polskim mieście, moim rodzinnym Kaliszu, stworzyłem klub Girevoy Sport.
– Przepraszam bardzo, mógłby pan powtórzyć nazwę i wyjaśnić, o jaką dyscyplinę chodzi.
– Girevoy Sport. To ćwiczenia z odważnikami kulowymi. Początkowo zupełnie nie odpowiadało mi podnoszenie żeliwnych kul.
– Ale wydaje mi się, że to wręcz stworzone dla pana.
– W tej dyscyplinie muskulatura schodzi na dalszy plan; osoby o dużych gabarytach nie odnoszą największych sukcesów – powiem nawet, że w tym sporcie są słabeuszami. – Siła nie ma znaczenia? – Trzeba być wytrzymałym, a ogromną rolę odgrywa technika. – Dlaczego zaczął pan uprawiać ten sport? – W Krav Maga nie ma rywalizacji. Tego mi brakowało. Trochę przypadkowo poszerzyłem ofertę treningową i zacząłem ćwiczyć z kulami o zmiennym środku ciężkości, czyli giriami. Na pierwszym kursie trener powiedział: „z Jędrzejewskiego to nic nie będzie w tej dyscyplinie”. Ważyłem wtedy 115 kg, moja muskulatura rzeczywiście nie pasowała do wymagań, jakie stawia się giriewikowi, bo miałem słaby zakres ruchu. Skończyłem jednak kurs, a trzy miesiące później pojechałem z kolegami z Kalisza na pierwsze zawody. Wygraliśmy we wszystkich konkurencjach, zdobyliśmy 6 złotych medali. Zawziąłem się, trenowałem, znacząco poprawiałem technikę. – A dokładnie na czym polega rywalizacja? – Na najważniejszych zawodach – mistrzostwach Europy i świata – mężczyźni dźwigają dwie kule (każda o wadze 24 kilogramów). Przez 10 minut jest tak zwany nadrzut i podrzut. Nie można kul stawiać na ziemi. Wygrywa ten, kto najwięcej razy przez te 600 sekund podniesie kule ponad głowę. Wszystko ocenia sędzia, który skrupulatnie odlicza udane próby, ale sprawdza, czy podnoszenie wykonane jest zgodnie z przepisami. Musi być właściwa fiksacja w dolnym i górnym położeniu. – To znaczy? – Biodra i kolana w dolnym położeniu muszą być zablokowane, kolana nie mogą być ugięte, łokieć także musi być wyprostowany. Druga konkurencja to biathlon składający się z dwóch części. Podrzut wykonuje się z dwiema 24-kilogramowymi kulami bez możliwości ich odłożenia, a rwanie wykonuje się jednorącz i tylko raz można przełożyć kule do drugiej ręki. – Drużynowa rywalizacja też się odbywa? – Tak, konkurencja sztafet. Startuje na zmianę 5 zawodników, którzy podnoszą kule w ciągu 3 minut.
– Kule przypominają popularne ciężarki, które można kupić w sportowych sklepach?
– Kule nie przypominają popularnych sztangielek. Proszę sobie wyobrazić kulę armatnią z dospawaną rączką. Przez wiele lat naukowcy rosyjscy pracowali nad tym, aby odpowiednio ją wyprofilować, by była jak najlepsza ekonomika pracy z takim nietypowym odważnikiem. – Jaki jest pana rekord? – W ubiegłym roku w Warszawie, podczas festiwalu sportów siłowych 90 razy podniosłem dwie kule ponad głowę, ale kilka dni temu na zawodach w Skierniewicach pobiłem rekord Polski w 5-minutowym cyklu – uzyskałem 60 powtórzeń.
– Pana pierwszy trener mylił się. Osiągnął pan wiele sukcesów. Jest pan aktualnym mistrzem świata.
– W mistrzostwach startowało aż 800 zawodników, bo coraz większe jest zainteresowanie sportem, który ma 300-letnią tradycję. W zawodach brał udział krzepki staruszek mający 83 lata. Dał wyjątkowy pokaz wytrzymałości i siły woli. Żeby odnosić sukcesy, trzeba mieć niezwykłe przygotowanie mentalne. Rosjanie od dawna twierdzą, że podnoszenie żeliwnych kul jest prozdrowotne. W Rosji od 1984 roku to dyscyplina narodowa – istnieje 600 szkół, w których można trenować i kształcić swoje umiejętności. – Jak spisują się Polacy w konkurencji sztafet? – Jesteśmy także mistrzami świata. Ja i moi trzej koledzy z kaliskiego klubu oraz rodak mieszkający w Stanach Zjednoczonych zdecydowanie pokonaliśmy niezwykle mocnych Rosjan oraz Litwinów. To ciężki sport i trzeba być jego fanatykiem. U nas trzeba niezwykle solidnie się przygotowywać do startów, nie można niczego dopasowywać do treningu. On musi być przeprowadzony bardzo starannie.
– Giriewikowie poddawani są kontroli antydopingowej?
– Jesteśmy bardzo skrupulatnie badani. WADA, czyli światowa komisja walcząca z niedozwolonym wspomaganiem, kontroluje nas wyjątkowo często, ponieważ nasza największa federacja stara się o włączenie Girevoy Sport do programu igrzysk olimpijskich. Coraz więcej w nas optymizmu, że tak się rzeczywiście stanie. Musi być jeszcze większa uniwersalność, czyli popularność dyscypliny w wielu krajach. Ja pewnie nie doczekam olimpijskiego startu, ale moi podopieczni – jestem tego pewny – będą za kilka bądź kilkanaście lat walczyli o tytuły mistrzów olimpijskich.
– Zostaliście już zaproszeni na Arnold Sports Festiwal.
– To bardzo prestiżowe zawody, których patronem jest słynny Arnold Schwarzenegger. Przez 3 dni pojawia się 3 miliony widzów, tysiące wystawców prezentuje swoje dyscypliny. – Sami się finansujecie? – Szukamy oczywiście sponsorów, którzy rozumieją nasz sport. Nie otrzymujemy żadnych dotacji, wykładamy własne środki finansowe. Jestem założycielem i właścicielem klubu w Kaliszu; trudno u mnie wyraźnie rozgraniczyć, czy girie to pasja, czy praca? Wiem, że ta konkurencja to moja miłość, trzeba jej oddać serducho, ale nie da się z tego wyżyć. Nie wszystko w życiu warte jest jednak kalkulacji. W Kaliszu nie patrzymy, ile z tego sportu dostaniemy, przeciwnie – sporo dokładamy. – Obecny rok to kolejny etap pana sukcesów. – Zapewniłem już sobie zdobycie Pucharu Świata w tym sezonie, ale żeby go odebrać, muszę polecieć na ostatnie zawody na Tasmanię, a przelot tam to przecież ogromne koszty. Ale jak się kocha, jak się jest fanatykiem tego, co się robi, to finanse schodzą na dalszy plan. Cieszę się, bo dotknęło mnie sportowe szczęście.
– A mógł pan wykonywać wyuczony dobrze płatny zawód.
– Skończyłem kaliskie Technikum Budowy Fortepianu. – To elitarna szkoła. – Na świecie są chyba tylko dwie takie szkoły. Krótko zajmowałem się renowacją instrumentów, ale aż 13 lat śpiewałem w znanym kaliskim chórze. Prowadził go w bazylice św. Józefa wychowanek profesora Stefana Stuligrosza – Marek Łakomy. Zajęcia w chórze nauczyły mnie samodzielności, kształtowały charakter. – Jaki był repertuar? – Różnorodny, od muzyki współczesnej po chorały gregoriańskie. Występowaliśmy na wielu festiwalach, to była świetna przygoda, ale jednocześnie wspaniała lekcja wychowania. – Śpiewa pan nadal? – Już bardzo rzadko. Słuch pozostał, ale niekształcony głos zanika. Nie ma się co czarować, że to, co było dobre kiedyś, będzie wartościowe i dzisiaj. Warsztat, nabyte umiejętności trzeba jednak ciągle szlifować i podtrzymywać – zarówno jeśli chodzi o śpiew, jak i konstrukcję czy odnowę fortepianu. Swoje życie całkowicie poświęciłem sportowi.