Nie czas na wygłupy, nie czas na pląsy (Polska The Times)
Rozmowa z XAWERYM ŻUŁAWSKIM, reżyserem
Rozmowa z Xawerym Żuławskim, reżyserem.
– „Mowa ptaków” to... filmowa jazda bez trzymanki. Artystyczny eksperyment, który jednak wciąga widza. Dlaczego nakręciłeś ten film?
– Najlepiej ujął to Sebastian Fabijański, cytując na konferencji prasowej zdanie z plakatu najnowszego filmu Quentina Tarantina, że „powstał on z miłości do Hollywood i z miłości do kina”. To samo można powiedzieć o „Mowie ptaków”. Powstała z miłości do Polski i do kina. Ale pracując nad nim, starałem się nie myśleć, o czym ma być i dlaczego, tylko chciałem, aby znalazło się w nim to, co w danym momencie wychodziło mi z serca, z intuicji, z doświadczenia zawodowego i z rozmów z aktorami. Z tego lepiłem ten film.
– Tworzenie kina tak mocno związanego z rodzinną historią, jest trochę jak seans spirytystyczny z wywoływaniem duchów: ojca i jego dzieł.
– Broniłem się przed tym „ręcami i nogami”, jak to mówią. Kiedy nasz producent Marcin Wierzchosławski zadał mi pytanie, czy nie chciałbym zrealizować scenariusza ojca, nauczony w domu, że kluczem do wolności jest słowo nie, odpowiedziałem szybko: „Nie ma mowy”.
– Ale nalegał? – Próbowałem przeczytać scenariusz i dalej mówiłem, że to jest poza moją kategorią, a ja nie bardzo czuję się na siłach, żeby te buty ojca zakładać. W końcu podjąłem się tego zadania, rozdzielając film na czterech reżyserów: Janka Komasę, Jacka Borcucha, Piotra Kielara i siebie. Podczas rozmów z nimi zyskałem perspektywę spojrzenia z zewnątrz, a nie od wewnątrz. Dzięki nim uwierzyłem, że można to zrobić, nie trzeba pękać. Po czym Jacek i Janek dostali pieniądze na swoje filmy i na pokładzie znowu zostałem właściwie sam. Ale nie było już odwrotu.
– „Mowa ptaków” to nie tylko hołd dla kina Andrzeja Żuławskiego, ale to też twoja manifestacja wolności w formie, treści i w temacie. Nieodrodny syn swojego ojca?
– Jestem tutaj tylko dlatego, że mój ojciec był filmowcem. Urodziłem się z niego i z mamy aktorki. Długo myślałem, co mogę w życiu robić innego. Mogłem porzucić ten filmowy świat i uciekać w inny. Nie chciałbym jednak stać się specjalistą od języka mojego ojca albo kustoszem jego życiorysu. Mój ojciec tworzył własne kino, według własnego poczucia wolności. W „Mowie ptaków” jest próba zbliżenia się do tego rodzaju kina. Ale to nie znaczy, że będzie to dla mnie droga na przyszłość. Że od teraz zrobię wszystkie nienakręcone scenariusze Andrzeja Żuławskiego.
– Co podoba ci się w tym zawodzie?
– Że jest taki niedookreślony. Że przygoda, jaką oferuje w życiu, może być trudna i dziwna, ale wyzwalająca. Że żyje się życiem niebanalnym. To życie od dzieciństwa mnie fascynowało, choć nigdy nie byłem na planie filmowym ojca. Ojciec mnie do tego zawodu nie namawiał. Zapytał mnie tylko kiedyś: „Co będziesz robił w przyszłości?”. Odpaliłem: „Będę reżyserem, jak ty”. I trochę go przytkało. Ale dał mi kilka fajnych wskazówek. – Jakich? – Powiedział mi: „Pamiętaj, synu, że jak nie masz talentu, to nikt ci o tym nie powie. Musisz sam to rozumieć”. I przez kilkanaście lat zastanawiałem się, czy mam ten talent, czy nie. Kiedy dostałem od ojca na kilka tygodni przed jego śmiercią ten scenariusz, pomyślałem, że skoro mi go dał, to mi ufa, że jak zrobię ten film, to on się w grobie nie przewróci.
– Czego cię praca przy tym filmie nauczyła?
– Że na pewno nie wolno się bać. Każdemu z nas przyświecają różne lęki. Ale kiedy im się wyjdzie naprzeciw i się je pokona, dostanie się bardzo dużo siły i energii. I ta energia, jak patrzę dziś na reakcję widowni, wraca. Staje się energią odbitą. Myślę, że żyjemy w czasach, kiedy autorytety moralne odeszły z tego świata. Szczególnie w Polsce. Nie chodzi o mojego ojca, ale w ostatnich latach naprawdę odeszło wiele osób, które stanowiły filary naszej wolności, demokracji i myśli społecznej. I mam wrażenie, że to Oko Saurona zwraca się ku nam, ku następnej generacji. Uważam, że teraz nie czas na wygłupy, nie czas na pląsy, tylko na szczere, mocne wypowiedzi.
– Sceny rodzinne w filmie nie były trudne?
– Próbowałem odsuwać je od siebie. Ale w końcu trzeba je było nakręcić. Kręciliśmy je podczas największej pełni Księżyca, w sierpniu ubiegłego roku. W noc, kiedy umarła Kora. To wszystko było takie mistyczno-dziwaczne. Poza tym wtedy przypadała rocznica śmierci ojca Sebastiana Fabijańskiego. Więc podczas zdjęć mieliśmy wszyscy emocjonalne pranie wewnętrzne. Sceny są kameralne, ale naładowane swego rodzaju żałobą.
– Wielu aktorów w tym filmie obsadzonych jest nie po warunkach. Fabijański zaskakuje. Ale jeszcze bardziej Marta Żmuda-Trzebiatowska.
– Stworzyliśmy na planie atmosferę wspólnoty i zaufania. Scenariusz dawał im możliwość pozbycia się tej spekulacji na własny temat: Co inni powiedzą? Jaka będzie reakcja? Kiedy wyjdę z tego mojego pudełka? Czy ludzie przestaną dawać te łapki w górę itd. Każdy z aktorów mógł sobie na to pozwolić. To prawdopodobnie wyszło ode mnie, bo ja pozwalam. – Na co? – Na takie wyzwolenie się. Sebastian na pewno nie chciałby być postrzegany jako pretensjonalny mizogin. Ale coś takiego uruchomił w sobie w tamtym czasie, a może to tekst w nim uruchomił, że powiedział mi: „Dobra, idę w to. Będę wkurzający, rozwrzeszczany, zasmarkany, pretensjonalny”. Wszyscy sobie pozwalaliśmy na uruchamianie takich zachowań, które nas rajcują. Martę rajcowało to, że może zagrać tę ciemną stronę, a nie tylko jasną. Pozwoliliśmy sobie na niepatrzenie się za siebie.
– Wiesz, że przez twój film omal się nie zatrząsł w posadach festiwal filmowy w Gdyni?
– Spodziewałem się, że mój film nie dostanie się do konkursu głównego festiwalu. Kiedy mówiłem naszej ekipie, że nas do Gdyni nie wezmą, słyszałem: „Co ty, zwariowałeś? To niemożliwe. Przecież to scenariusz Andrzeja Żuławskiego. To był ktoś, człowieku. Nie mogą go nie wziąć”. Ale ja wiedziałem, że w tym filmie lecimy grubo, za grubo dla porządku festiwalu, tak bym powiedział. Kiedy więc odrzucono nasz film, od razu powiedziałem: „A nie mówiłem?”. – Ale nie ma tego złego... – Takiego PR-u nie mogliśmy przewidzieć. Przejechałem z Sebastianem Fabijańskim 2 tysiące kilometrów przez Polskę wzdłuż i wszerz, pokazując film w różnych miejscach. I rzeczywiście zainteresowanie jest ogromne. Także przez to, że ten film stał się tym niegrzecznym dzieckiem, języczkiem u wagi. Ale też okazuje się, że jest zainteresowanie kinem trudnym, dziwnym, mówiącym innym językiem, którego dawno u nas nie było.
– Reżyserzy przy okazji festiwalu dyskutowali, co z nim będzie dalej. A ty co myślisz?
– Uważam, że festiwal musi być. Bo warto robić przegląd raz do roku, żeby wiedzieć, czym żyje nasze kino. Odkąd pamiętam, festiwal zawsze wiąże się z kontrowersją. Filmy są kontrowersjami. Wywołują kontrowersje. Zawsze tu było gorąco, dziwnie. Wymieniają się generacje, ale emocje są te same. Teraz też widzę młodych, którzy tak samo jak my kiedyś muszą rozpychać się łokciami. Tylko „piekiełko” cały czas wygląda tak samo. To jakiś totalny odlot (śmiech). Festiwal być musi, ale uważam, że powinniśmy się skupić nad jego formą. Bo wrzucenie wszystkiego do jednego kotła i mieszanie tego nie ma sensu. Próba porównania, na przykład, „Legionów” i „Mowy ptaków” jest niemożliwa. Po co w ogóle ją podejmować? Jeżeli my robimy film dzikiego artysty za milion 800 tysięcy złotych, a oni o Polsce, o Legionach, wyzwoleniu i bitwach za 27 milionów, to jak zestawić to ze sobą? Rozumiem, że dla czystości przebiegu lepiej byłoby, żeby tego ubogiego krewnego czy tego statku pirackiego, jakim jest „Mowa ptaków”, na festiwalu nie było. Bo dyskusja wtedy skupiłaby się na tych ważnych sprawach, które na przykład filmy historyczne poruszają. Ale „Legiony” – cały czas to przykładowo podaję – i „Mowa ptaków” mają prawo być na tym festiwalu. Tylko w innych sekcjach. I wtedy „Mowa ptaków” mogłaby się znaleźć w sekcji filmów niezależnych. Inne filmy byłyby w sekcji kina wysokobudżetowego, jeszcze inne w sekcji kina historycznego itd. A nagradzalibyśmy najlepszy film danej sekcji. I wtedy nie dochodziłoby do takich konfliktów.