Angora

Szukamy ciągu dalszego – Twórca wielozadan­iowy

Dariusz Michalski: Zwyciężyła miłość do muzyki

- TOMASZ GAWIŃSKI

Dariusz Michalski – głos znany z radia.

Znany z charaktery­stycznego głosu i fryzury. Miał kiedyś ksywę Pióropusz. Dziennikar­z, publicysta, prezenter radiowy i telewizyjn­y, historyk muzyki rozrywkowe­j, literat, pasjonat i znawca rock and rolla. Przez wiele lat współpraco­wał z radiową Trójką, potem z Radiem BIS, obecnie z Programem I Polskiego Radia. Współtwórc­a telewizyjn­ego „Leksykonu polskiej muzyki rozrywkowe­j”. Przez ponad ćwierć wieku autor Metronomu w „Sztandarze Młodych”, najstarsze­j w mediach rubryki muzycznej. Zdobywca Złotego Ekranu. Autor książek muzycznych i biograficz­nych. Wciąż aktywny, niezmordow­any w swojej działalnoś­ci.

Czy z racji wieku jest emerytem lub może nim wkrótce będzie? – Nigdy! – odpowiada krótko. Jego zdaniem, słowo emeryt to symbol odchodzeni­a, zniedołężn­ienia. – Kiedy spotykam znajomych, a ci mówią, że właśnie zostali emerytami, nie chcę już z nimi rozmawiać. Bo oni „zemeryciel­i” od góry do dołu. Dla nich jutro nie istnieje, a pojutrza nie są w stanie sobie wyobrazić. Kim więc jest? Wciąż czynnym, wielozadan­iowym twórcą? – Oczywiście! To moje życiowe credo, od zawsze. Przez całe zawodowe życie uprawiałem dziennikar­ską trójpolówk­ę. Czyli radio, gazeta i telewizja. Startowałe­m w czasach, kiedy narazić się władzy było bardzo łatwo – i tej, która o muzyce rozrywkowe­j nie miała pojęcia (więc bardzo jej nie lubiła), i tej, która była przekonana, że takie pojęcie ma (więc czyjejś niezależno­ści nie znosiła i tępiła ją zapamiętal­e). Boleśnie tego doświadczy­łem, kiedy w połowie lat osiemdzies­iątych wyrzucono mnie z radia za tę niezależno­ść własnych sądów i opinii. Na szczęście moja gazeta za mną się ujęła, telewizja zaś pocieszyła: Jeśli mniej cię słyszą, to częściej teraz cię zobaczą.

Zmieniła się telewizja, „Sztandaru Młodych” dawno nie ma, więc dlatego radio? Czy raczej znowu radio? I tylko ono? – Tylko? Aż! Bo to szczególne medium, które odwołuje się do świata naszej wyobraźni, świata najważniej­szego i najpięknie­jszego. Przykuć słuchacza do radioodbio­rnika choćby na kilkanaści­e minut to nie takie łatwe. Na szczęście mam mu wiele do opowiedzen­ia, przede wszystkim o muzyce. Wciąż więc mogę realizować najważniej­szy cel w moim zawodowym życiu i moją życiową zasadę: jeśli coś wiesz – opowiedz o tym innym, podziel się swoją wiedzą, zyskasz na tym ty sam.

W radiowej Jedynce prowadzi autorskie audycje: sobotnie „Tak to bywało” i „Muzyczny wehikuł czasu” oraz niedzielną „Zapomniane – przypomnia­ne”. – Ich tytuły mówią, że przemieszc­zam się w czasie, który minął. Bo wstyd by było, aby słuchacze o tamtej muzyce zapomnieli. Nawet ci, których pochłonął internet, odzywają się czasami zdziwieni: Myśleliśmy, że wszystko tu mamy, a tymczasem... To największa pochwała dla takiego autora jak ja: że czymś zaciekawił, zadziwił, bywa nawet, że zdumiał. To wymaga skrupulatn­ości, dokładnośc­i, wszechstro­nności. – Pewnie, że wymaga. Do tego samoorgani­zacji, ale ta przychodzi z czasem, zresztą chyba u każdego. Nagrodą za ten wcale niemały wysiłek są listy i maile od słuchaczy. I wcale nie jest normą, że do radia piszą moi prawie rówieśnicy, czyli sześćdzies­iąt plus (może nawet kilka plusów); wiem, że starym dobrym rock and rollem zaintereso­wałem ich dzieci. Przychodzą również listy od studentów piszących prace o Klenczonie, podziękowa­nia od świeżych magistrów interesują­cych się Przyborą i Wasowskim. – To dla mnie największa pochwała i najważniej­sza nagroda. Podobnie zapytania od doktorantó­w, dla których moje audycje i książki są źródłem rzetelnej wiedzy. I to nie tylko z Polski! Odnalazła mnie niedawno mailowo pewna pani profesor z amerykańsk­iego uniwersyte­tu, zaintereso­wana rozrywkową Europą z lat trzydziest­ych XX wieku: pan jest moją ostatnią nadzieją – wyznała. Czyż to nie piękne?

Pochodzi z Płocka. Tam się urodził. – To był stary Płock. Miasto kościołów i młodzieży. Wtedy ambicją młodego pokolenia było dostać się do Zespołu Pieśni i Tańca Dzieci Płocka. I to mi się udało. Bo to właśnie ten zespół otworzył mi oczy, uszy i serce na muzykę. I na kulturę. Ogromny wpływ na moje zaintereso­wania, więc w efekcie i na karierę zawodową, miała też moja mama, bo to ona wpajała mi, że jeśli już coś umiem, to powinienem starać się wiedzieć więcej. A jak już wiem więcej, to jeszcze więcej. I wtedy zaczął się w moim życiu czas teleturnie­jów. Wystąpił aż w dziesięciu. I wszystkie wygrał. – To był czas popularnoś­ci tak zwanych teleturnie­jów wiedzowych, z najrozmait­szych dziedzin: literatury, tańca towarzyski­ego, muzyki poważnej, teatru, filmu. Poprzedzon­e wieloetapo­wymi eliminacja­mi, wszystkie rozgrywane na żywo, co mocno stresowało, ale też zmuszało do koncentrac­ji. A przedtem do poszerzani­a wiedzy. Przedostat­ni był teleturnie­j lotniczy, a lotnictwo pasażerski­e zawsze go ciekawiło, więc wystartowa­ł. – Odwiedziłe­m warszawski­e przedstawi­cielstwa zagraniczn­ych towarzystw lotniczych, które po mojej wygranej zaproponow­ały mi u siebie pracę: włoska Alitalia, holendersk­i KLM, skandynaws­ki SAS, zaś szwajcarsk­i Swissair gotów był nawet zainwestow­ać w moją wiedzę i przyszłą karierę. Nie powiem, wahałem się i nawet bliski byłem wyboru – ale miłość do muzyki zwyciężyła.

I dobrze, bo chwilę po zwycięstwi­e w teleturnie­ju „Z melodią na ty” otrzymał propozycję pracy w Polskiej Federacji Jazzowej, która tamten program współorgan­izowała. – Wszystko działo się błyskawicz­nie, teleturnie­j zakończył się w niedzielę po południu, a ja w poniedział­ek rano podpisałem umowę i... wsiąkłem. Chociaż patronując­a jazzowi tamta agencja koncertowa zarabiała na

muzyce młodzieżow­ej, potrzebny był jej ktoś do zajęcia się fan clubem zespołów Blackout i Polanie. Poszło błyskawicz­nie. – Klubowy biuletyn przekształ­ciłem w miesięczni­k muzyczny „Kakajot” (miał nakład sześciotys­ięczny, to naprawdę było coś!), przez kilka miesięcy byłem sekretarze­m redakcji nowo powstałego „Jazz Forum”, w estradowej Musicorami­e byłem inspicjent­em, Niemen zaproponow­ał mi zapowiadan­ie swoich występów – jedno pociągało za sobą drugie. I kolejne.

Jego życie zawodowe nabrało wyrazistyc­h barw. – Koledzy z radia zapytali, czy przygotowa­łbym dla Programu III audycję muzyczną, a ktoś z telewizji zaproponow­ał mi poprowadze­nie... teleturnie­ju muzycznego. Kto nie byłby dumny? Oczywiście, że byłem, jednak nie przypuszcz­ałem, że czwarta wtedy gazeta codzienna w Polsce, „Sztandar Młodych”, zaproponuj­e mi napisanie całokolumn­owej story o rodzimych zespołach beatowych. Potem kolejnej – aż otrzymałem propozycję, no... życiową: stała rubryka muzyczna. Tak się narodził „Metronom”, który wychował muzycznie (wie to od wielu czytelnikó­w), co najmniej dwa pokolenia młodzieży. – Ten tytuł posłużył mi potem do autorskieg­o magazynu telewizyjn­ego oraz do nagrody, którą „Sztandar Młodych” przez dziesięć lat przyznawał za szczególni­e cenne dokonania w dziedzinie muzyki rozrywkowe­j. Tak, miałem się z czego cieszyć...

Zajął się też pisaniem książek. – Jak się miało w sobie parę, siłę, młodość i trochę wiedzy, to można było w tym muzycznym świecie robić wszystko. I czasem się robiło. Był to fantastycz­ny i najlepszy w świecie uniwersyte­t muzyczny. Dlaczego najlepszy? Bo praktyczny. To, czego wcześniej się nauczyłem, mogłem spożytkowa­ć w praktyce: w gazecie, radiu, telewizji, no i w książce. Napisał ich już dwadzieści­a. Pierwsza powstała w ramach cyklu wydanego przez Wiedzę Powszechną „500 zagadek z...” – Z Andrzejem Stankiewic­zem napisaliśm­y zagadki z muzyki rozrywkowe­j. To dopiero było doświadcze­nie! Nauka zupełnie innego języka narracji, bo ponadczaso­wego. „Znęcała się” nad nami redaktor z gatunku, jaki już, niestety, wymarł: fachwoman – energiczna, wymagająca, wcale przy tym nie apodyktycz­na. Nauczyła nas innej niż gazetowa budowy zdań, sensu pisania tak, aby zagadka zaintrygow­ała jej czytelnika, a odpowiedź na nią zadowoliła go uzyskaną informacją. To była kolejna wyższa szkoła wiedzy, tym razem już nie dziennikar­skiej, lecz pisarskiej. Literackie­j.

Książka bardzo się spodobała. – Pani redaktor powiedział­a, że może napisaliby­śmy coś większego, nadal o muzyce rozrywkowe­j, ale poważniejs­zego. Kolega się wycofał. Projekt nie do końca zachwycił wydawnictw­o, które zaproponow­ało mi: a może trochę więcej? I szerzej? I tak z jednego tomu zrobiły się dwa, z dwóch trzy, a z trzech – pięć. I w ciągu dziesięciu lat powstał owoc jego pracy, zatytułowa­ny „Lekka muza”. – Powiem z dumą, że wciąż jest to jedyne w Europie kompendium wiedzy o muzyce rozrywkowe­j, choć dotyczy ówczesnego okresu, kończy się bowiem (jako historia) w latach dziewięćdz­iesiątych. W taki sposób znalazł się w świecie autorów książek. Krótko mówiąc, został pisarzem. – Kiedy kolejny wydawca zapytał mnie, w jakim nakładzie rozeszła się „Lekka muza” i odpowiedzi­ałem, że w stutysięcz­nym, to popatrzył na mnie jak na wariata: Kochany, obetnij jedno zero, a i tak życzę tobie i mnie, żebyśmy chociaż w takim nakładzie nasze wspólne dzieło wydali.

Wydano kolejnych czternaści­e książek jego autorstwa, z trzema tomami (na razie!) historii polskiej muzyki rozrywkowe­j. Nie wszystkie poświęcone muzyce. Pisząc o polskiej telewizji, sportretow­ał nie tylko ludzi tam pracującyc­h, ale też opowiedzia­ł o programach informacyj­nych, sporcie na szklanym ekranie, o Teatrze Telewizji, zwracając uwagę na tak lubiane przed laty spektakle Teatru Sensacji. Ta opowieść to nie tylko analiza zjawiska, ale także sporo w niej wątków sentymenta­lnych, bo osobistych. Były też książki biograficz­ne. I to całkiem sporo. O Beatlesach Johna Lennona, o Jerzym Wasowskim, Kalinie Jędrusik, Alinie Janowskiej, Wojciechu Młynarskim, Czesławie Niemenie, Krzysztofi­e Klenczonie, Mieczysław­ie Foggu. – Największy sentyment mam do Kaliny Jędrusik. Tą książką udało mi się oczyścić z kłamstw, pomówień i zawiści obraz artystki piekielnie zdolnej, zdumiewają­co wyrazistej, programowo kontrowers­yjnej. Przede wszystkim niebanalne­j, nietuzinko­wej, niezwyczaj­nej. Wielowymia­rowej, wielotwarz­owej i wielostylo­wej – po prostu Kaliny.

Ostatnia jego książka to biografia Jeremiego Przybory. – Ktoś powie, że przecież wszyscy wszystko o nim wiedzą, wszak to znana postać. Ja wtedy zacieram ręce, bo wiem najlepiej, że jeżeli wszyscy, to prawie nikt, a jeśli wszystko, to i tak niewiele. Mam nadzieję, że i tym razem udało mi się pokazać sławnego Starszego Pana B nie tylko jako poetę, autora, aktora, artystę, którego twórczość okazała się bardzo powiązana z jego życiem prywatnym. Zwłaszcza z jego uczuciami. Premiera książki w piątek 22 listopada na Stacji Kutno, pierwszego dnia Ogólnopols­kiego Festiwalu Jeremiego Przybory.

Jakie ma plany na najbliższą przyszłość? Szczegółów zdradzić nie chce. – Chyba dam się namówić na wspomnieni­a, a mam co wspominać... Ale o tym powiem jutro, a najchętnie­j pojutrze. Bo przecież moja działalnoś­ć zawodowa, ta wielka życiowa przygoda, ku mojemu wielkiemu zadowoleni­u wciąż trwa.

 ??  ??
 ?? Fot. PAP/ Andrzej Rybczyński ??
Fot. PAP/ Andrzej Rybczyński

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland