Szukamy ciągu dalszego – Twórca wielozadaniowy
Dariusz Michalski: Zwyciężyła miłość do muzyki
Dariusz Michalski – głos znany z radia.
Znany z charakterystycznego głosu i fryzury. Miał kiedyś ksywę Pióropusz. Dziennikarz, publicysta, prezenter radiowy i telewizyjny, historyk muzyki rozrywkowej, literat, pasjonat i znawca rock and rolla. Przez wiele lat współpracował z radiową Trójką, potem z Radiem BIS, obecnie z Programem I Polskiego Radia. Współtwórca telewizyjnego „Leksykonu polskiej muzyki rozrywkowej”. Przez ponad ćwierć wieku autor Metronomu w „Sztandarze Młodych”, najstarszej w mediach rubryki muzycznej. Zdobywca Złotego Ekranu. Autor książek muzycznych i biograficznych. Wciąż aktywny, niezmordowany w swojej działalności.
Czy z racji wieku jest emerytem lub może nim wkrótce będzie? – Nigdy! – odpowiada krótko. Jego zdaniem, słowo emeryt to symbol odchodzenia, zniedołężnienia. – Kiedy spotykam znajomych, a ci mówią, że właśnie zostali emerytami, nie chcę już z nimi rozmawiać. Bo oni „zemerycieli” od góry do dołu. Dla nich jutro nie istnieje, a pojutrza nie są w stanie sobie wyobrazić. Kim więc jest? Wciąż czynnym, wielozadaniowym twórcą? – Oczywiście! To moje życiowe credo, od zawsze. Przez całe zawodowe życie uprawiałem dziennikarską trójpolówkę. Czyli radio, gazeta i telewizja. Startowałem w czasach, kiedy narazić się władzy było bardzo łatwo – i tej, która o muzyce rozrywkowej nie miała pojęcia (więc bardzo jej nie lubiła), i tej, która była przekonana, że takie pojęcie ma (więc czyjejś niezależności nie znosiła i tępiła ją zapamiętale). Boleśnie tego doświadczyłem, kiedy w połowie lat osiemdziesiątych wyrzucono mnie z radia za tę niezależność własnych sądów i opinii. Na szczęście moja gazeta za mną się ujęła, telewizja zaś pocieszyła: Jeśli mniej cię słyszą, to częściej teraz cię zobaczą.
Zmieniła się telewizja, „Sztandaru Młodych” dawno nie ma, więc dlatego radio? Czy raczej znowu radio? I tylko ono? – Tylko? Aż! Bo to szczególne medium, które odwołuje się do świata naszej wyobraźni, świata najważniejszego i najpiękniejszego. Przykuć słuchacza do radioodbiornika choćby na kilkanaście minut to nie takie łatwe. Na szczęście mam mu wiele do opowiedzenia, przede wszystkim o muzyce. Wciąż więc mogę realizować najważniejszy cel w moim zawodowym życiu i moją życiową zasadę: jeśli coś wiesz – opowiedz o tym innym, podziel się swoją wiedzą, zyskasz na tym ty sam.
W radiowej Jedynce prowadzi autorskie audycje: sobotnie „Tak to bywało” i „Muzyczny wehikuł czasu” oraz niedzielną „Zapomniane – przypomniane”. – Ich tytuły mówią, że przemieszczam się w czasie, który minął. Bo wstyd by było, aby słuchacze o tamtej muzyce zapomnieli. Nawet ci, których pochłonął internet, odzywają się czasami zdziwieni: Myśleliśmy, że wszystko tu mamy, a tymczasem... To największa pochwała dla takiego autora jak ja: że czymś zaciekawił, zadziwił, bywa nawet, że zdumiał. To wymaga skrupulatności, dokładności, wszechstronności. – Pewnie, że wymaga. Do tego samoorganizacji, ale ta przychodzi z czasem, zresztą chyba u każdego. Nagrodą za ten wcale niemały wysiłek są listy i maile od słuchaczy. I wcale nie jest normą, że do radia piszą moi prawie rówieśnicy, czyli sześćdziesiąt plus (może nawet kilka plusów); wiem, że starym dobrym rock and rollem zainteresowałem ich dzieci. Przychodzą również listy od studentów piszących prace o Klenczonie, podziękowania od świeżych magistrów interesujących się Przyborą i Wasowskim. – To dla mnie największa pochwała i najważniejsza nagroda. Podobnie zapytania od doktorantów, dla których moje audycje i książki są źródłem rzetelnej wiedzy. I to nie tylko z Polski! Odnalazła mnie niedawno mailowo pewna pani profesor z amerykańskiego uniwersytetu, zainteresowana rozrywkową Europą z lat trzydziestych XX wieku: pan jest moją ostatnią nadzieją – wyznała. Czyż to nie piękne?
Pochodzi z Płocka. Tam się urodził. – To był stary Płock. Miasto kościołów i młodzieży. Wtedy ambicją młodego pokolenia było dostać się do Zespołu Pieśni i Tańca Dzieci Płocka. I to mi się udało. Bo to właśnie ten zespół otworzył mi oczy, uszy i serce na muzykę. I na kulturę. Ogromny wpływ na moje zainteresowania, więc w efekcie i na karierę zawodową, miała też moja mama, bo to ona wpajała mi, że jeśli już coś umiem, to powinienem starać się wiedzieć więcej. A jak już wiem więcej, to jeszcze więcej. I wtedy zaczął się w moim życiu czas teleturniejów. Wystąpił aż w dziesięciu. I wszystkie wygrał. – To był czas popularności tak zwanych teleturniejów wiedzowych, z najrozmaitszych dziedzin: literatury, tańca towarzyskiego, muzyki poważnej, teatru, filmu. Poprzedzone wieloetapowymi eliminacjami, wszystkie rozgrywane na żywo, co mocno stresowało, ale też zmuszało do koncentracji. A przedtem do poszerzania wiedzy. Przedostatni był teleturniej lotniczy, a lotnictwo pasażerskie zawsze go ciekawiło, więc wystartował. – Odwiedziłem warszawskie przedstawicielstwa zagranicznych towarzystw lotniczych, które po mojej wygranej zaproponowały mi u siebie pracę: włoska Alitalia, holenderski KLM, skandynawski SAS, zaś szwajcarski Swissair gotów był nawet zainwestować w moją wiedzę i przyszłą karierę. Nie powiem, wahałem się i nawet bliski byłem wyboru – ale miłość do muzyki zwyciężyła.
I dobrze, bo chwilę po zwycięstwie w teleturnieju „Z melodią na ty” otrzymał propozycję pracy w Polskiej Federacji Jazzowej, która tamten program współorganizowała. – Wszystko działo się błyskawicznie, teleturniej zakończył się w niedzielę po południu, a ja w poniedziałek rano podpisałem umowę i... wsiąkłem. Chociaż patronująca jazzowi tamta agencja koncertowa zarabiała na
muzyce młodzieżowej, potrzebny był jej ktoś do zajęcia się fan clubem zespołów Blackout i Polanie. Poszło błyskawicznie. – Klubowy biuletyn przekształciłem w miesięcznik muzyczny „Kakajot” (miał nakład sześciotysięczny, to naprawdę było coś!), przez kilka miesięcy byłem sekretarzem redakcji nowo powstałego „Jazz Forum”, w estradowej Musicoramie byłem inspicjentem, Niemen zaproponował mi zapowiadanie swoich występów – jedno pociągało za sobą drugie. I kolejne.
Jego życie zawodowe nabrało wyrazistych barw. – Koledzy z radia zapytali, czy przygotowałbym dla Programu III audycję muzyczną, a ktoś z telewizji zaproponował mi poprowadzenie... teleturnieju muzycznego. Kto nie byłby dumny? Oczywiście, że byłem, jednak nie przypuszczałem, że czwarta wtedy gazeta codzienna w Polsce, „Sztandar Młodych”, zaproponuje mi napisanie całokolumnowej story o rodzimych zespołach beatowych. Potem kolejnej – aż otrzymałem propozycję, no... życiową: stała rubryka muzyczna. Tak się narodził „Metronom”, który wychował muzycznie (wie to od wielu czytelników), co najmniej dwa pokolenia młodzieży. – Ten tytuł posłużył mi potem do autorskiego magazynu telewizyjnego oraz do nagrody, którą „Sztandar Młodych” przez dziesięć lat przyznawał za szczególnie cenne dokonania w dziedzinie muzyki rozrywkowej. Tak, miałem się z czego cieszyć...
Zajął się też pisaniem książek. – Jak się miało w sobie parę, siłę, młodość i trochę wiedzy, to można było w tym muzycznym świecie robić wszystko. I czasem się robiło. Był to fantastyczny i najlepszy w świecie uniwersytet muzyczny. Dlaczego najlepszy? Bo praktyczny. To, czego wcześniej się nauczyłem, mogłem spożytkować w praktyce: w gazecie, radiu, telewizji, no i w książce. Napisał ich już dwadzieścia. Pierwsza powstała w ramach cyklu wydanego przez Wiedzę Powszechną „500 zagadek z...” – Z Andrzejem Stankiewiczem napisaliśmy zagadki z muzyki rozrywkowej. To dopiero było doświadczenie! Nauka zupełnie innego języka narracji, bo ponadczasowego. „Znęcała się” nad nami redaktor z gatunku, jaki już, niestety, wymarł: fachwoman – energiczna, wymagająca, wcale przy tym nie apodyktyczna. Nauczyła nas innej niż gazetowa budowy zdań, sensu pisania tak, aby zagadka zaintrygowała jej czytelnika, a odpowiedź na nią zadowoliła go uzyskaną informacją. To była kolejna wyższa szkoła wiedzy, tym razem już nie dziennikarskiej, lecz pisarskiej. Literackiej.
Książka bardzo się spodobała. – Pani redaktor powiedziała, że może napisalibyśmy coś większego, nadal o muzyce rozrywkowej, ale poważniejszego. Kolega się wycofał. Projekt nie do końca zachwycił wydawnictwo, które zaproponowało mi: a może trochę więcej? I szerzej? I tak z jednego tomu zrobiły się dwa, z dwóch trzy, a z trzech – pięć. I w ciągu dziesięciu lat powstał owoc jego pracy, zatytułowany „Lekka muza”. – Powiem z dumą, że wciąż jest to jedyne w Europie kompendium wiedzy o muzyce rozrywkowej, choć dotyczy ówczesnego okresu, kończy się bowiem (jako historia) w latach dziewięćdziesiątych. W taki sposób znalazł się w świecie autorów książek. Krótko mówiąc, został pisarzem. – Kiedy kolejny wydawca zapytał mnie, w jakim nakładzie rozeszła się „Lekka muza” i odpowiedziałem, że w stutysięcznym, to popatrzył na mnie jak na wariata: Kochany, obetnij jedno zero, a i tak życzę tobie i mnie, żebyśmy chociaż w takim nakładzie nasze wspólne dzieło wydali.
Wydano kolejnych czternaście książek jego autorstwa, z trzema tomami (na razie!) historii polskiej muzyki rozrywkowej. Nie wszystkie poświęcone muzyce. Pisząc o polskiej telewizji, sportretował nie tylko ludzi tam pracujących, ale też opowiedział o programach informacyjnych, sporcie na szklanym ekranie, o Teatrze Telewizji, zwracając uwagę na tak lubiane przed laty spektakle Teatru Sensacji. Ta opowieść to nie tylko analiza zjawiska, ale także sporo w niej wątków sentymentalnych, bo osobistych. Były też książki biograficzne. I to całkiem sporo. O Beatlesach Johna Lennona, o Jerzym Wasowskim, Kalinie Jędrusik, Alinie Janowskiej, Wojciechu Młynarskim, Czesławie Niemenie, Krzysztofie Klenczonie, Mieczysławie Foggu. – Największy sentyment mam do Kaliny Jędrusik. Tą książką udało mi się oczyścić z kłamstw, pomówień i zawiści obraz artystki piekielnie zdolnej, zdumiewająco wyrazistej, programowo kontrowersyjnej. Przede wszystkim niebanalnej, nietuzinkowej, niezwyczajnej. Wielowymiarowej, wielotwarzowej i wielostylowej – po prostu Kaliny.
Ostatnia jego książka to biografia Jeremiego Przybory. – Ktoś powie, że przecież wszyscy wszystko o nim wiedzą, wszak to znana postać. Ja wtedy zacieram ręce, bo wiem najlepiej, że jeżeli wszyscy, to prawie nikt, a jeśli wszystko, to i tak niewiele. Mam nadzieję, że i tym razem udało mi się pokazać sławnego Starszego Pana B nie tylko jako poetę, autora, aktora, artystę, którego twórczość okazała się bardzo powiązana z jego życiem prywatnym. Zwłaszcza z jego uczuciami. Premiera książki w piątek 22 listopada na Stacji Kutno, pierwszego dnia Ogólnopolskiego Festiwalu Jeremiego Przybory.
Jakie ma plany na najbliższą przyszłość? Szczegółów zdradzić nie chce. – Chyba dam się namówić na wspomnienia, a mam co wspominać... Ale o tym powiem jutro, a najchętniej pojutrze. Bo przecież moja działalność zawodowa, ta wielka życiowa przygoda, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu wciąż trwa.